Литмир - Электронная Библиотека

Kto przybywa z dalekiego świata, by zabierać mężczyzn Fotse? Czyje uprzykrzone duchy tak kierują kobietami przy wielkim bębnie, że nawet gdy w desperacji tańczą przed jaskiniami zmarłych, przodkowie niezmiernie rzadko zabierają je z sobą, zostawiając we władaniu tupiącego Sahjata i Massa-Missi?

Kto mógłby być bardziej przewrotny niż biali ludzie?

Przed świtem Jonathan i Gittens wracają do obozu. Nie bardzo wiedzą, jak wytłumaczyć to, co widzieli. Jonathan jest zaniepokojony, ale Gittens odczuwa ulgę. „Świętują – mówi. – To ich sposób na uczczenie naszego przybycia”.

Kiedy opowiadają o wszystkim profesorowi Chapelowi, ten okazuje wielkie niezadowolenie. Ignoruje relację podekscytowanego Gittensa na temat tańca obrazującego opętanie i wygłasza płomienną przemowę, w której roi się od słów i wyrażeń typu „eskapada”, „skandaliczny” i „czy to się komuś podoba, czy nie”. Wszelkie kontakty z Fotse powinny być usankcjonowane przez niego. On kieruje tą ekspedycją i nie pozwoli, by podważano jego autorytet. Z przeciwnej strony paleniska dobiega głośny, bezczelny śmiech Marchanta. W bezsilnej wściekłości profesor zwraca się do Jonathana.

– A jeśli o ciebie chodzi, to zdaje mi się, że miałeś coś do zrobienia – rzuca warkliwie. – Czy nie czas, żebyś przestał pałętać się po obozie i ruszył w teren?

٭

Następnego dnia Jonathan wyrusza w teren. Z trzema tragarzami, którzy niosą jego papiery i sprzęt obozowy, przekracza wyschłe koryto poniżej zagrody Daou. Tragarze nazywają się Idris, Ali i Danjuma. Kiedy wydaje im polecenia, uświadamia sobie, że się ich boi. Rozmawiają między sobą przyciszonymi głosami w języku hausa, obserwując go z beznamiętnym wyrazem twarzy. Są pierwszymi tubylcami, którymi przyszło mu samodzielnie kierować. Odczuwa ulgę, że opuszcza strefę cienia rzucanego przez zbocze, ale jak zabrać się do spisu ludności, pozostaje dla niego tajemnicą. Większość rządowych instrukcji dotyczy rad wioskowych, pomniejszych wodzów i spisów w języku arabskim, ale ponieważ Fotse (wysoce zdecentralizowani i mniej lub bardziej wolni od czyjegokolwiek nadzoru) nie żyją w wioskach, nie mają jasnego systemu lokalnych rządów i nie piszą po arabsku, żadnej z nich nie da się tu zastosować. Dopóki Gregg i Marchant nie skończą pomiarów, nie będzie dokładnych map krainy Fotse. Jedynymi nośnikami informacji są naszyjniki, które rejestrują transakcje Fo, ale Fotse niszczą je po sfinalizowaniu sprawy. Spytany, iloma ludźmi rządzi, Daou zazwyczaj mówi „sto i dziesięć”, co jest u Fotse zwyczajowym określeniem na „całkiem dużo”. Jak wykazały badania nad matematyką Fotse (Chapel 1913), potrafią wyrażać wielkie liczby i abstrakcyjne wartości ułamkowe. Jonathan odnosi więc wrażenie, że wódz po prostu nie ma ochoty na współpracę. Jego deklamator szacuje liczbę poddanych wodza na „tyle dzikich kóz, ile wdrapuje się na Grzbiet Jaszczurki”, co i tak Jonathanowi niewiele mówi. Kiedy deklamator pyta retorycznie, czemu ktoś miałby być na tyle głupi, żeby liczyć dzikie kozy na Grzbiecie Jaszczurki, Jonathan nie potrafi mu odpowiedzieć.

Zaczyna od pierwszej zagrody, na jaką się natyka, i oznacza ją na liście numerem jeden.

System nie jest jednak najlepszy.

Mieszkańcy przeważnie chowają się przed nim. Wysyła wtedy swoich ludzi, by przetrząsali spichlerze, zagrody dla zwierząt albo pobliskie zarośla. Tragarze wypełniają zadanie bez entuzjazmu i zwykle wracają z poszukiwań sami. Jonathan zaczyna szacować liczbę mieszkańców jednej zagrody na podstawie liczby misek do jedzenia. Kiedy znajdują się właściciele, czasem ze strachu nie mogą wykrztusić słowa. Przytuleni do siebie w obejściu, potrafią tylko rozpaczliwie błagać, by wrócił na swoje ziemie. Jeśli udaje mu się ich uspokoić, często nie rozumieją, czego od nich chce, albo podają mu wymyślone liczby („Trzy? Widzę przynajmniej dziesięć”). Bywa, że usiłują go przekupić, oferując kozie mięso i piwo z prosa, albo szeptem każą swoim dzieciom uczepić się jego szortów i głośno płakać. To ostatnie działa. Jeśli jest coś, czego Jonathan nie może znieść, to szarpanie ubrań przez szlochające dzieci. Wtedy zazwyczaj odchodzi i sam wpisuje liczby, które wydają się najbardziej prawdopodobne.

Pod koniec pierwszego tygodnia ma na koncie trzynaście zagród.

Próbuje różnych sposobów, by jego wizyty przebiegały mniej dramatycznie. Uśmiecha się. Śpiewa. Daje dzieciom kolorowe formularze do zabawy i nie prosi o zwrot. Ale ani ludzie nie boją się mniej, ani jego praca nie staje się przyjemniejsza. Jego słudzy nienawidzą Fotse i czują wstręt przed ich dotykaniem. Boją się chorób i zanieczyszczenia. Kiedy wywlekają opornych rolników z kryjówek, demonstrują obrzydzenie brutalnością. Jonathan najpierw rozkazuje, potem prosi, wreszcie błaga o łagodne traktowanie Fotse, ale Idris, Ali i Danjuma nic sobie z tego nie robią. Kiedy Idris bije któregoś z mężczyzn w tył głowy na oczach jego żony i dzieci, Jonathan wie, że dłużej nie wytrzyma.

Tego wieczoru rozbija obóz w cieniu rozłożystego drzewa. Kiedy tragarze zasypiają, siada na trzeszczącym krześle i próbuje myśleć.

Wie, że dotarł do kresu czegoś. Ta świadomość powoduje wstrząs. Jakby skakał do basenu z wysoka i dotknął dna rękami.

Po co ma to robić?

Z upływem godzin upał słabnie. Ziemia i ciało Jonathana oddają ciepło, aż do chwili, w której Jonathana przenika nagły chłód. Uderza go myśl, że głębia, której dotknął, to on sam.

Po co liczyć Fotse? Kto byłby na tyle pokręcony? Jonathan oczywiście wie, po co – w imię Boga i Anglii, Imperium i Cywilizacji, Postępu i Nowoczesności, Moralności i Honoru. Ma to wszystko zapisane w swoich notatnikach. Ale to jest na kartkach notatników, nie w nim. On sam nie dba o żadne z tych słów. Nie czuje ich i właśnie ten brak jest wyłożonym kafelkami dnem basenu. Jonathan Bridgeman dociera do tego miejsca, ale głębiej nie potrafi. Gdyby te słowa coś dla niego znaczyły, miałby wolę liczyć Fotse i zbierać dane o nich.

Ale on nie czuje tych słów.

Wraz z chłodem nocy nadchodzi użalanie się nad sobą. Jonathan zaczyna mruczeć pod nosem. To miała być przygoda. Bridgeman uznałby to za przygodę. Byłby już imperialnym bohaterem. Dzielny i mądry Beau Bridgeman z krainy Fotse, najbardziej angielski w Afryce.

Co on tu robi?

Odkąd stał się Jonathanem, próbował unikać takich myśli. Wmawiał sobie, że pierwowzór i następca pasują do siebie idealnie. Kiedykolwiek opadały go wątpliwości, czym prędzej je rozpraszał.

Kim byłby gdzie indziej?

Khwaja-sarą, żonglującym nowymi wcieleniami jak kuglarz. Jonathan nauczył się tej sztuczki. Ludzie zwracają uwagę na zewnętrzne formy – szerokość mankietów, brzmienie wargowo-zębowego, szczelinowego „w”. Stanie się kimś innym to tylko kwestia zmiany krawca i pamiętania, by dotykać dolną wargą krawędzi górnych zębów. Łatwe; chyba że metamorfoza jest bezwiedna, że palce tracą oparcie i człowieka ogarnia strach przed nieuchronnym upadkiem. Wtedy metamorfoza jest ucieczką; biegiem, któremu towarzyszy groźba, że kiedy się przystanie, wrócą podejrzenia, że nikt nie biegnie. Nikt. I nikt się nie zatrzymuje. Że nikogo tam nie ma.

Noc działa przygnębiająco. Przez chwilę Jonathan zastanawia się, czy nie odstrzelić sobie łba bronią myśliwską. Przynajmniej umarłby jak Bridgeman. Eleganckie, angielskie rozwiązanie, choć wymaga zdjęcia butów i skarpetek. Kiedy schyla się i zaczyna rozwiązywać sznurowadła, uświadamia sobie, że silą woli, jakiej wymaga samobójstwo, była jedną z cech Bridgemana, nie jego. W odruchu rozpaczy sięga do kieszeni koszuli khaki i z sekretnego miejsca na sercu wyjmuje pierścionek zaręczynowy dla Star. Miotając przekleństwa, wyrzuca go jak najdalej od siebie.

Kiedy się odwraca, napotyka mętne spojrzenia trzech zaspanych tragarzy. Usiłując zapanować nad sobą, każe im wracać do namiotu. Sam chwiejnym krokiem idzie do swojego.

Rano już wie. Nie chce kontynuować spisu, ale nie chce też wracać do obozu. Postanawia robić wszystko, co do tej pory, z jednym wyjątkiem: zamiast wchodzić na teren zagród, będzie je omijał i wpisze do notesu wymyślone dane. Kiedy pierwszy raz okrąża zagrodę w odległości paruset jardów, Idris i reszta patrzą na niego dziwnie, ale nic nie mówią. Po jakimś czasie akceptują to jako nową praktykę, ani mniej, ani bardziej cudaczną niż wszystko, co im kazano robić do tej pory. Jonathan wędruje więc zygzakiem po krainie Fotse i stopniowo zatraca poczucie kierunku.

Nie prosi tragarzy o pomoc. A oni jej nie proponują. Po jakimś czasie zaczyna rozpoznawać punkty orientacyjne. Wydaje mu się, że krąży w kółko. Wszystkie zagrody wyglądają tak samo: niewielki krąg stożkowatych chat wokół centralnego placu. Po trzydziestej zlewają się w jedno.

Można je odróżnić jedynie po kapliczkach. Każda zagroda ma swoją, czasem na placu, czasem na polach, gdzie bożki opiekują się plonami. Stoją pod osłoną maleńkich strzech. Przybierają rozmaite formy: kamień, rzeźba w drewnie, malowane i niemalowane, bezkształtne gliniane bryły ze skorupkami wciśniętymi w miejsce oczu i ust. W jedną z nich wciśnięto kawałeczki niebieskiego kafla, który musiał przywędrować tu przez pustynię z kimś z północy. W innej znalazł się kawałek oksydowanego metalu, który okazuje się zamkiem pistoletu skałkowego. Jego drewniane łożysko wyjadły termity. Wszystkie bożki są wysmarowane mieszaniną kolorowych proszków, mleka i piwa z prosa, ofiarowaną przodkom. Gdy Jonathan staje przed brzuchatą figurką z kokiem na głowie i zastanawia się, czy już ją widział, dochodzą go trzaski gramofonu. Jest niedaleko obozu.

٭

Pod nieobecność Jonathana obsesja Marchanta na punkcie latryn okazuje się usprawiedliwiona. Oryginalny model (zwykły rów) wkrótce zostaje zastąpiony wersją numer dwa, a potem wersją numer trzy. Wersja numer trzy to starannie dopracowany model: dwie drewniane deski z otworami (pilot i strzelec), osłonięte ze wszystkich stron drzewem i brezentem, z zamykanymi drzwiczkami od frontu. Choć pierwotnym zamiarem Marchanta było całkowite rozdzielenie toalet, rzeczywistość go przerosła. Uczestników wyprawy dopadła choroba i przez dziesięć dni nikt nie jest sobą.

Choroba objawia się straszliwym, szarpiącym wnętrzności bólem i gwałtownym rozwolnieniem, co oznacza, że obie deski są okupowane niemal bez przerwy. W myśl zasady „szczęśliwi, którzy posiadają”, żaden użytkownik nie pali się do odstąpienia swego miejsca rozszalałym kolegom. Walenie do drzwi, zniewagi, a nawet groźby stają się chlebem powszednim. Kulminacją szybko postępującego zdziczenia obyczajów jest moment, w którym Gregg strzałem z rewolweru gruchocze zamknięcie drzwi w części dla strzelca, wywleka stamtąd przerażonego Gittensa, a sam barykaduje się w środku. Marchant koi mu nerwy, śpiewając przez ścianę stare, sentymentalne pieśni wojskowe. Po tym zdarzeniu za zgodą wszystkich członków ekspedycji osłony zostają rozebrane, a latryny ogłoszone strefą neutralną. Obserwatorzy Fotse donoszą Daou, że nawet podczas choroby żaden z białych nie pomyślał o załatwieniu swoich potrzeb w krzakach. (Dziwni z nich ludzie!). Najwyraźniej wartość duchowa owych desek ma coś wspólnego z pokutą.

79
{"b":"90789","o":1}