Литмир - Электронная Библиотека

Kolejnej nocy światełka znów się pojawiają. Grupują się wokół wylotów jaskiń, w których Fotse składają swoich zmarłych. Do obozu dochodzą niskie, regularne dźwięki bębnów. Jeden po drugim zaintrygowani biali wychodzą z namiotów. Zapatrzony w świetliste punkciki profesor wygląda na poruszonego.

– Nigdy przedtem tego nie robili – mówi. – Zbliżanie się do jaskiń po zmroku było tabu.

– A czy jest coś, co robili przedtem i co nadal robią? – pyta szyderczo Marchant.

Profesor z trudem hamuje wybuch.

– To szczyt wszystkiego – pryska śliną ze wzburzenia. – Bezczelny z pana typ.

Marchant wykonuje nieprzyzwoity gest (Jonathan widział go już wiele razy, ale dla profesora Chapela jest zupełną nowością). Od tej chwili ekspedycja nieodwołalnie dzieli się na dwa stronnictwa. Gregg i Marchant przenoszą swoje namioty na jedną stronę ognia, profesor, Gittens i Morgan na drugą. A raczej to tragarze przenoszą wszystkie namioty. Biegając tam i z powrotem, starają się spełnić sprzeczne żądania obu grup.

Po inauguracyjnej wymianie obelg konflikt przebiega w tradycyjnie angielski sposób. Wojujące strony przestają zauważać swoją obecność, kulturalnie unikają kontaktu wzrokowego, rozmów i jednoczesnego przesiadywania w latrynach, przy ognisku i przy stole w namiocie jadalnym. Trwa lodowate milczenie, przerywane jedynie lakonicznymi zdaniami i wydawaniem poleceń. Ponieważ nikt nic nie mówi, Jonathan błędnie zakłada, że spór się skończył. Choć zmiany w rozstawieniu namiotów wprawiają go w zakłopotanie, sam zostaje na starym miejscu, czym nieświadomie wzbudza w towarzyszach podejrzenia. Zwłaszcza Gittens przygląda mu się dziwnie na drugi dzień. Wieczorem, gdy Jonathan przynosi w pobliże ognia dwa składane krzesła, profesor nie chce z nim usiąść, wymawiając się ochotą na przechadzkę.

Tej nocy Jonathan nie może spać. Wokół wylotów jaskiń znów drgają światełka. Niepokojące dudnienie bębnów wypełnia duszny namiot. Po północy Jonathan postanawia wyjść na zwiady. Nie tyle chce zobaczyć, co robią Fotse, ile boi się, co będzie, jeśli tego nie sprawdzi. Powraca uczucie z wachty na „Nelly”. Oszaleje, jeśli nie nada swoim obawom konkretnych kształtów. Z ociąganiem ubiera się i rusza w stronę zbocza.

Mijając latrynę, zauważa jakąś postać manipulującą przy szortach.

– Mówiłem! Mówiłem! Dokąd się wybierasz?

To Gittens. Przysysa się do Jonathana w przekonaniu, że odkrył jakiś spisek. „Oszalałeś!” – krzyczy wojowniczo, gdy Jonathan wyjaśnia mu, dokąd idzie. Jednak podejrzenia wygrywają ze strachem. „Idę z tobą – postanawia. – Myślę, że to w porządku. Mam broń”. Maca w poszukiwaniu pasa, klnie i wraca po niego do latryny.

Kierują się ku miejscu, skąd dobiega dudnienie bębnów. Księżyc oświetla im drogę. Rytm uderzeń sprawia, że przyspieszają kroku. Nie sposób ocenić, ile osób wali w bębny. Wydaje się, że setki. W miarę zbliżania się do jaskiń Jonathan i Gittens stąpają coraz ostrożniej. Łączy ich świadomość, że naruszają pewne granice. Gittensowi, mirno naukowej praktyki, dźwięk bębnów nadal kojarzy się z rysunkiem wielkiego kotła w „Boy’s Journal”. Ponuro patrzy na własne nogi, żałując, że to, co wystaje z luźnych szortów, nie jest odrobinę mniej pulchne i mniej białe. Niepokój Jonathana ma swoje źródło w czym innym. Jonathan boi się wejść w strefę światła i poczuć na sobie spojrzenia Fotse. Boi się tego, co mogliby zobaczyć.

U podstawy urwiska, przed grotami zmarłych, paręset kobiet i mężczyzn Fotse tworzy nieregularny krąg wyznaczony zapalonymi pochodniami. Po jednej stronie siedzą bębniarze, zaledwie sześciu. Na gigantycznym podwójnym bębnie wybijają miarowe bum! bum!, przeplatane łomotem przypominającym odgłos maszyny do szycia. Przewrócony na bok bęben, którego obciągnięte skórą wołową membrany mają rozmiar siedzącego człowieka, stanowi centralny punkt zgromadzenia. Wolną przestrzeń przed bębnami zajmuje grupka tańczących kobiet. Ich nagie ramiona i nogi lśnią od potu. Talizmany i bransolety na rękach uderzają o siebie miarowo. Jonathan czuje nagłe ukłucie w sercu. Ten dźwięk przypomina mu Star. Kobiety stoją w rzędach twarzą do bębniarzy. Zbliżają się do nich parami. Machają ramionami i mocno tupiąc, wzbijają tumany kurzu. Obecność Jonathana i Gittensa, którzy przycupnęli za skałą, zostaje dość szybko odkryta przez najbliżej siedzących Fotse. Wieść o nich szybko rozchodzi się w tłumie, ale taniec trwa nadal. Powoli obaj nabierają pewności siebie i cal po calu przysuwają się coraz bliżej. Wyżsi o głowę od mężczyzn Fotse, wyglądają jak białe maszty na tyłach tłumu.

Taniec trwa. Pierwsza para kobiet zbliża się ku bębnom, po czym ustępuje miejsca następnej. Rytm staje się szybszy, tempo uderzeń zwiększa się dwukrotnie, basowa membrana dudni i mruczy jak niezadowolony olbrzym. Kobiety jedna po drugiej gubią krok, kręcą się w kółko z rozpostartymi ramionami, zataczają się, trzęsą i podrygują w transie.

I nagle muzyka się urywa.

Na chwilę zapada martwa cisza. Kobiety przybierają nowe pozy, miotają się na prawo i lewo do wtóru jęków i krzyków. Każdą z nich zasiedla inna istota; jedna z tancerek kuśtyka i grozi wszystkim palcem, druga lubieżnie pociera dłońmi pośladki. Niektóre z nowych wcieleń są komiczne, inne groźne.

– No tak, przodkowie – mówi Gittens autorytatywnym tonem. – Według relacji naocznych świadków…

Jonathan trąca go łokciem i wskazuje gromadkę tancerek, których ruchy różnią się od reszty.

– A one?

Nowo przybyłe postacie są napuszone. Zasiedlone przez nie kobiety chodzą paradnym krokiem, sztywno wyprostowane, machając zamaszyście rękami lub trzymając je złączone z tyłu. Jedna ściska w dłoni jakiś kwadratowy przedmiot, wali w niego i pokazuje widzom. Reszta przytyka do ramion kije i mierzy z nich jak ze strzelby.

– Mój Boże – szepcze z przejęciem Gittens. – To chyba my.

Nikt w krainie Fotse nie wie, kiedy przybyły do nich pierwsze europejskie duchy. Obce duchy przybywały do nich już wcześniej, część z pustyni, część aż z wybrzeża, ale nigdy nie było ich tyle i nigdy nie okazywały takiej złości. Niektóre, jak Massa-Missi, wrzeszczą i wydają rozkazy. Inne, jak Sahjat, zasiedlają ludzi i próbują ich porywać. Są brutalne i nieprzewidywalne. Dla wielu Fotse to znak, że stare czasy minęły, a nowe będą bardzo trudne.

W przeszłości żaden Fotse nie opuszczał swoich ziem. A jeśli byli tacy, wędrowali na równiny i przepadali tam na zawsze. Teraz są Fotse, którzy odeszli i wracają z dziwnymi opowieściami o podróżach po wodzie albo kopaniu pod ziemią. W każdej z tych opowieści główną rolę odgrywają biali ludzie. Duchy białych każą im wznosić ogromne spichlerze i zarzynać jeden drugiego, jak nowożeniec zarzyna kozy przed ucztą weselną. Jakimś sposobem te duchy musiały wejść w mężczyzn Fotse, gdy spali, i przybyły razem z nimi.

Zmiany musiały przyjść w ślad za duchami Europejczyków. Chyba że jest na odwrót; że to duchy przyszły w ślad za zmianami. To jedno z pytań, które dręczą starszyznę Fotse, dyskutującą o nowych czasach w cieniu drzew owocowych. Co przyszło pierwsze: duchy czy zmiany? Przedtem nikt nie mówił w ten sposób; nie było mowy o nowych czy starych czasach, ponieważ takie rzeczy po prostu nie istniały. Czas to był czas. Ludzie żyli jak ich przodkowie. Jedli tylko czyste części zwierząt i zbierali proso po złożeniu odpowiedniej ofiary. Unikali stosunków seksualnych, póki ich nowo narodzone dziecko nie zostało odstawione od piersi, a kiedy przychodził na to czas, zawierali Fo. Przodkowie nagradzali ich posłuszeństwo właściwą kolejnością pór roku i plonami, którymi mogli wykarmić więcej dzieci. Dzieci dorastały, potem umierały i same stawały się przodkami, nadzorującymi zmiany pór roku. I tak odziedziczona po przodkach siła Fotse rosła, czyniąc ich świat mistycznym perpetuum mobile.

Teraz machina się zepsuła. Teraz są stare czasy i nowe czasy.

Może to misjonarz przywidzi z sobą przeszłość i przyszłość w skórzanych torbach przy siodle, kiedy przejeżdżał przez ich krainę i mówił o wzniosłym bogu, o martwym bogu i końcu czasu. Nie zostawił po sobie prawie nic więcej prócz idei początku i nieuchronnego końca. Kazał ludziom myśleć o własnym końcu i gdzie się znajdą, gdy czas przestanie istnieć. Zamiast pytać przodków: „Co powinniśmy robić?”, ludzie zaczęli pytać: „Co jest dla mnie dobre? Co się ze mną teraz stanie?”.

Przybyli rządowi ludzie i dali Daou magiczny kij ze srebrnym okuciem, a innym wodzom kije z okuciami z brązu. Wodzowie byli dumni, ale w zamian za kije rząd zabrał z sobą wielu mężczyzn Fotse. Niektórych nie było przez długi czas. Nie mogli zebrać plonów, a ich żony uciekły z innymi.

Ludzie zaczęli mówić: „Kiedyś żyło się całkiem inaczej”.

Biali ostrzegali ich przed czarami, co było zupełnie naturalne. Szamani i zaklinacze deszczu robią to samo. Nikt w krainie Fotse nie lubi tych, którzy rzucają uroki, ale oni są. Każdy ma zawistnych sąsiadów, co jest wystarczającym powodem, by stawiać swoją zagrodę z daleka od reszty. Jeśli uroki fruwają w powietrzu przez cały czas, trudno oczekiwać czegoś innego.

Jeśli twoja brzemienna koza umiera albo twoje dziecko ukąsi wąż, można spytać wyroczni, kto za to odpowiada, i zmusić winowajcę do wynagrodzenia straty. Czary można zneutralizować albo skierować z powrotem ku temu, kto je rzucił. Talizmany chronią przed czarami. Tylko w najpoważniejszych przypadkach, kiedy wrogość innych przywodzi ludzi na skraj śmierci, magia staje się sprawą publiczną.

Niektórzy pytali: „A jeśli nowe czasy przynieśli czarownicy? Jeśli przewrotni ludzie połączyli siły i zmienili wszystko na gorsze? Czy nie lepiej wytępić ich raz na zawsze i żyć w świecie wolnym od czarów? Może wróci sam czas, bez podziału na stare i nowe?”.

Te myśli budzą strach, pełno w nich zmian i zamętu. Pojawiły się wraz z nowymi czasami. Ostatnio wróżbiarze mają mnóstwo pracy. Codziennie ujawniają nowych czarowników, których ludzie traktują bardzo surowo.

Są Fotse, którzy myślą o czarach inaczej. Świat poza granicami ich krainy jest całkiem pogmatwany. Czary są tam na porządku dziennym, złe jest dobre, a ludzie chodzą do góry nogami. Że w świecie zewnętrznym panuje zło, o tym wiedziało się od zawsze. Teraz podróżujący Fotse potwierdzają, że im dalej jedziesz, tym jest gorzej, aż docierasz do zimnego kraju, gdzie żyjący tłoczą się na kupie, a martwi leżą na otwartych przestrzeniach.

78
{"b":"90789","o":1}