Литмир - Электронная Библиотека

– A kiedy to było? – pyta Jonathan przez zaciśnięte zęby. Gittens przybiera wesołkowaty ton lekkoducha.

– Dość dawno. Przynajmniej parę lat temu.

Profesor przytacza jakąś informację z „Le Monde”, co zmusza Gittensa do poświęcenia mu nieco uwagi. Ciągle jednak bombarduje Star uśmieszkami. Właściwie czemu nie mieliby spędzić dzisiejszego dnia na zwiedzaniu? Mogliby pochodzić po muzeach. „Świetna myśl” – mówi profesor.

I tak zaczyna się ranek poświęcony objaśnieniom. Gittens sprawia wrażenie, że przygotowywał się na to cale życie, że celem jego pojawienia się na ziemi było oprowadzenie towarzystwa po frapujących zakątkach Luwru. Idzie od wystawy do wystawy i deklamuje fragmenty bedekera z oczyma wyrażającymi zachwyt dla wspaniałości zachodniej cywilizacji. Informacje ubarwia osobistymi dygresjami, a wszystko po to, by dowieść, że jest nie tylko uczonym, ale i wrażliwą duszą, człowiekiem, który w innych okolicznościach równie dobrze mógłby zostać artystą. Renesansowa Madonna „promieniuje nadziemskim pięknem”. Wyobrażenie Męki Pańskiej „pozwala nawiązać kontakt z wyższym poziomem jaźni”.

Te erudycyjne popisy są oczywiście skierowane do Star. Ta wygląda, jakby wysiłki Gittensa bardzo jej schlebiały. Jonathan cierpi. Gdy mijają galerię za galerią, powraca wczorajsza panika. Jonathan wlecze się za Star i Gittensem, czując, że obrazy napierają na niego, a razem z nimi niekończąca się parada królów i bohaterów, upozowanych na ludzi świadomych własnej wielkości. Jonathan zaczyna rozumieć, skąd ta udręka od chwili postawienia stopy na francuskiej ziemi. Jest tu obcy. Nawet jako Bridgeman jest obcy. A dalej jest inny kraj i inna stolica z galerią, bibliotekami i alejami, przy których stoją domy o wysokich pokojach. Ta myśl powoduje zamęt w głowie, budzi przerażenie.

Sprawy przybierają zły obrót. Profesor porzuca ich dla eksponatów z Egiptu. Gittens bierze Star za łokieć i prowadzi ku wizerunkom nagości. Wygląda na to, że wszystko mu jedno, czyja to nagość, byle była. Umieszcza Star przed różnymi obrazami Wenus, dziewcząt z haremu, nimf spływających z niebios niczym deszcz kwiatów. Na dłużej zatrzymuje się przed wyjątkowo błahym obrazem Fragonarda, na którym grupka nagich dziewcząt o obfitych kształtach zażywa kąpieli w rzece. Wszystkie mają złociste włosy i różową skórę.

Zwróciwszy uwagę na ich „czarujące pozy” i „porażającą doskonałość techniki autora”, Gittens nachyla się do ucha Star i mówi coś półgłosem o wyuzdanej zmysłowości sztuki. Jonathan, który potrzebuje pretekstu, by wkroczyć do akcji, decyduje, że nadszedł odpowiedni moment.

– Słuchaj, Gittens, wystarczy tego dobrego.

– O co ci chodzi? – pyta Gittens.

– Chodzi o to, że dżentelmen się tak nie zachowuje.

– Och, Johnny – wtrąca Star – nie bądź taki angielski. Angielski? Angielski? Jonathan musi usiąść. Kręci mu się w głowie, sala wiruje coraz prędzej i prędzej, a on wraz z nią…

Kiedy otwiera oczy, w polu jego widzenia jest parę głów. Star, Gittens, strażnik w mundurze, jakiś mężczyzna o czarnych gładkich włosach i nabłyszczanych wąsach. Jonathan leży na zimnej marmurowej posadzce. Ktoś poluzował mu kołnierzyk. Star mówi coś szybko po francusku do kogoś niewidocznego dla Jonathana. Gittens patrzy na niego ze szczerą troską na twarzy.

– Już dobrze, stary? Straciłeś przytomność.

٭

Jonathan siedzi wsparty o wezgłowie łóżka obłożone poduszkami. Tak, czuje się już o wiele lepiej. Dziękuje. Lepsze samopoczucie zawdzięcza głównie Star, która przyszła go odwiedzić. Wyciągnięta w ciężkim, pozłacanym fotelu, pali papierosa i wypuszcza dym przez otwarte okno. Jonathanowi przywraca siły nie tyle jej obecność (choć bardzo miła sercu), ile sposób, w jaki Star mówi o Gittensie.

– Boże, Johnny, co to za nudziarz! Nawija i nawija jak belferka! Nic dziwnego, że zemdlałeś. Kusiło mnie, żeby zrobić to samo. A jaki jest przekonany o swoim znawstwie. A te jego muśnięcia i gorące oddechy na mojej szyi… Quelle hoireur!

– Przez moment myślałem, że…

– Jak mogłeś! On nie jest w moim typie! No widzisz! Uśmiechasz się. Nie jesteś aż taki chory. Prawdę powiedziawszy, wyglądasz już całkiem dobrze.

– Już mi lepiej. Nie wiem, co się stało.

– To przez tę podróż. Tak przypuszczam. Ja też nie znoszę podróży. Całe towarzystwo z Montparnasse nie znosi podróży. I z Saint-Germain. Chociaż jeśli jesteś Cole Porterem, Agą Khanem czy kimś takim, pewnie zawsze latasz samolotem. Powiedziałam tacie i doktorkowi Gittensowi, że ten wieczór jest tylko nasz. Twój i mój. Gittens był wstrząśnięty. Tłumaczył, że nie miał pojęcia, że jesteśmy przyjaciółmi; że gdyby wiedział… i takie tam. Wierzę mu. Paryż tak działa na wielu ludzi, którzy nie są do niego przyzwyczajeni. Nadmiernie pobudza.

Star zostawia Jonathana, żeby się ubrał. Gdy wiąże krawat, Gittens wsuwa głowę przez drzwi i pyta o samopoczucie. Trwa krótka wymiana zdań. Pod koniec rozmowy Jonathan jest przekonany, że zupełnie źle go ocenił. W gruncie rzeczy bardzo przyzwoity z niego człowiek. Pogwizdując, czyści szczotką marynarkę i ostrożnie wkłada pierścionek zaręczynowy do wewnętrznej kieszeni. Małe kwadratowe pudełeczko wyraźnie odznacza się na piersi, więc przekłada je do lewej kieszeni. Teraz doskonale. Jonathan jest pokrzepiony na duchu, spokojny i gotów na wszystko.

Star czeka w holu, ubrana w popielatą suknię wieczorową z lśniącej tkaniny. Na rękach pobrzękują bransoletki Fotse. Włosy okalają jej twarz z precyzją widywaną na ilustracjach do reklam. Kiedy mówi: „Dziś, drogi Johnny, ty i ja będziemy się świetnie bawić”, brzmi to jak gwarancja udzielana przez producenta. Taksówka wiezie ich w stronę Montmartre’u wzdłuż zatłoczonych kawiarenek na chodnikach. Paryż nagle się zaludnił. Na ulicach roi się od sprzedawców papierosów, mężczyzn na rowerach, elegantek z małymi pieskami na rękach, ludzi wszelkiego autoramentu spieszących dokądś, wylewających się z bogato dekorowanych stacji metra niczym nowo zbawione chrześcijańskie dusze. To miasto wydaje się zupełnie inne od sieci pustych ulic, którymi wędrował wczoraj wieczorem. Jest ludne, tętni życiem.

Star każe kierowcy zatrzymać się na rogu. Prowadzi Jonathana w boczną ulicę ku drzwiom obwieszonym latarniami z czerwonego papieru. Odchylają przesłonę z koralików i wchodzą do mrocznej, niskiej sali. Za kontuarem mężczyźni z warkoczykami siekają warzywa, wrzucają do rondli i od czasu do czasu mieszają. Wokół pełno pary. Rojno jak w ulu. W mroku widać stoliki ustawione ciasno jeden przy drugim. To pierwsza chińska restauracja, do jakiej Jonathan zawitał, i ani trochę mu się nie podoba.

– Naprawdę będziemy tu jeść? – pyta. To nie jest wymarzone miejsce na romantyczną kolację.

– Oczywiście. Smażone mięso z ryżem i cebulką. Czy to nie cudowne?

Jonathan nie jest tego pewien. Niewielka salka jest zatłoczona i zadymiona. W porównaniu z resztą gości on i Star są przesadnie wystrojeni. Kelner podaje im duże niebiesko-białe półmiski z potrawą, którą trudno włożyć do ust bez oblania się sosem. Zasuszony Chińczyk przy sąsiednim stoliku puszcza do Jonathana oko i unosi w górę kciuki. Star jest w swoim żywiole. Je z łokciami na blacie, rzucając Jonathanowi szerokie uśmiechy między jednym kęsem a drugim. Jonathan uśmiecha się do niej i raz po raz dotyka pudełeczka z pierścionkiem w kieszeni. Może teraz? Nie. Lepiej zaczekać na stosowniejszy moment.

– A teraz – anonsuje Star, gdy przez zasłonę z koralików wychodzą na ulicę – czas na prawdziwą zabawę.

Łapią taksówkę i jadą w stronę rue Pigalle, gdzie zaczyna się strefa niskich, sypiących się budynków. Wygląda na to, że prawie w każdym mieści się bar albo kabaret. W powietrzu unosi się zapach benzyny. Ulicą płynie żądny wrażeń tłum. Pijani wytaczają się z lokali na chodniki, krzykliwie ubrane prostytutki stoją zbite w gromadki. W autach siedzą napuszeni alfonsi w smokingach, z papierosem w zębach. Całe miejsce pulsuje życiem i światłem. Nieświadomie Jonathan powraca do młodszej wersji samego siebie. Poprawiając krawat, usiłuje odnaleźć w tej krzątaninie jakiś ład. Wśród białych twarzy trafiają się ciemne: zawodzący latynoscy grajkowie, pary dobrze ubranych Murzynów zachowują się tak, jakby chodnik należał tylko do nich. Jonathana przechodzi dreszcz. Usiłuje strząsnąć z siebie stare wspomnienia. Wzniósł się już ponad tamto. Pierścionek w kieszeni przypieczętuje ten fakt. Dlaczego Star przywiozła go między tych ludzi? Czarni mężczyźni z laseczkami i w jedwabnych koszulach to zły omen.

Taksówka zatrzymuje się naprzeciw małego baru Le Grand Duć. Nad wejściem lśni trójkątny znak z czerwonym napisem BRICKTOP!

– Jestem dumna z tego odkrycia – mówi Star. – Mało kto zna to miejsce. A Brick jest cudowna.

Odźwierny w uniformie wita ich, gdy wchodzą do środka. Lokal jest niewielki. Na sali stoi zaledwie tuzin, może trochę więcej stolików. Bar jest pod jedną ze ścian. Na środku śpiewa rudowłosa kobieta. Akompaniują jej dwaj mężczyźni, jeden na fortepianie, drugi na bębnach. Większość stolików jest zajęta, ale kelner prowadzi ich do wolnego stolika w kącie. Jonathan rozgląda się niepewnie. Wszyscy w Le Grand Duć – piosenkarka, muzycy, personel i goście – są czarni.

– Hm, Star – szepcze zdesperowany – to lokal dla Murzynów.

– Tak, kochanie. Chłopcy z Oksfordu są tacy spostrzegawczy. Halo, Brick! Brick, moja droga!

Star macha do pieśniarki, która posyła jej całusa.

– Co my tu właściwie robimy?

– Świętujemy, Johnny. Nie patrz tak na mnie.

Zamawiają szampana. Jonathan walczy z narastającą falą złego nastroju. Jakby na złość piosenkarka intonuje smutną pieśń:

Czemu ludzie wierzą w znaki?
Czemu ludzie wierzą w znaki?
Pohukiwanie sowy zwiastuje czyjąś śmierć…

Kobieta ma amerykański akcent. Wokół nich rozwlekły amerykański angielski miesza się z francuskim. Jonathan zastanawia się, skąd wzięli się ci ludzie, skąd jest wyniosły dyrektor czy młody pomocnik kelnera, którego głowa raz po raz pojawia się w drzwiach kuchni, Jonathan czuje się zagrożony, osaczony. Tak jakby Afryka już sięgała po niego, zanim na dobre zadomowił się w Europie.

70
{"b":"90789","o":1}