Литмир - Электронная Библиотека
Sen o mętnej wodzie to kłopoty u drzwi
Sen o mętnej wodzie to kłopoty u drzwi
Twój mężczyzna odejdzie i nigdy nie wróci…

Kobieta przy sąsiednim stoliku gwiżdże na znak aprobaty. Rzuca spojrzenie na Star i mówi coś do swojej przyjaciółki, która wybucha śmiechem. Jonathan piorunuje je wzrokiem, lecz Star • zahipnotyzowana muzyką – zdaje się niczego nie zauważać.

– Nie czujesz ukłucia w sercu? To takie smutne. Od razu wiadomo, ile wycierpieli.

– Kto?

– Murzyni, głuptasie. Nie to, co ty czy ja. Najgorsze, co nam się przytrafiło, to nie zagrzana woda do porannej kąpieli.

Kiedy twój mężczyzna wraca do domu zły i mówi, że się starzejesz
Kiedy twój mężczyzna wraca do domu zły i mówi, że się starzejesz
To znak, że już kto inny robi dla niego rożki z dżemem…

Co powiedziała? Rożki z dżemem? Wracają wspomnienia z hangaru, jęki Star w ciemnościach. Od jak dawna tu przychodzi? Gdy Jonathan zmaga się z jakąś myślą, z nagłym podejrzeniem, do środka wchodzi grupka eleganckich białych. Bricktop jak na zawołanie zmienia ton na lżejszy, w ślad za nią pianista. Atmosfera staje się pogodniejsza, Jonathan obserwuje białe towarzystwo. Rej wodzi para: drobna blondynka i jej dużo starszy mąż, który tocząc promiennym wzrokiem dokoła, zdaje się mówić: „Patrzcie na moją żonę, jaka czarująca, jaka oryginalna…”. Najwyraźniej pokazują Le Grand Duć przyjaciołom. Bricktop staje przy ich stoliku i śpiewa specjalnie dla nich.

– Mają w sobie coś, prawda? Coś, co my utraciliśmy.

Wygląda na to, że Star ma wielką ochotę na rozmowę o Murzynach. Jonathan kurczowo ściska pudełeczko z pierścionkiem w kieszeni. Teraz albo nigdy.

– Star, kochanie. Chcę cię o coś spytać.

– Tak, Johnny?

– Chodzi o to, Star, że znamy się od dość dawna i wiesz, jak bardzo cię…

– Hej, skarbie! Miałem nosa, że znajdę tu swoją lubą!

W jednej chwili gibki jak kot mężczyzna sadowi się na krześle obok Star. Obejmuje ją ramieniem, przyciąga ku sobie i całuje w usta. Jonathanowi opada szczęka. On ją całuje. Ten mężczyzna. Całuje Star. I jest (nie, to niemożliwe; to się nie dzieje naprawdę) – czarny.

Czarny jak noc, jak smoła, węgiel, sadza, lukrecja i garnitury mistrzów ceremonii pogrzebowych. Czarny jak Biblia. Jego skóra lśni w blasku świec jak wypolerowane drewno. Z czarnymi rękami kontrastują różowe wnętrza dłoni. Grube usta przyciska do ust Star. Całuje ją, całuje Star. Całuje. Star. Czarny mężczyzna. Star.

– Star? – zaczyna Jonathan. Jego głos jest słaby i daleki.

– Sweets, co ty tu robisz? – głos Star rwie się z emocji. Jest wzburzona.

– Skarbie – mówi Sweets z wyrzutem – chciałem cię zobaczyć. A niby po co włóczyłbym się po tym wielkim mieście po zmroku?

Jonathana zaczyna boleć szczęka. Ciągle ma otwarte usta. Roześmiany Sweets odwraca się ku niemu i wyciąga czarno-różową dłoń. Tryska humorem, jest pewny siebie.

– Elvin T. Baker do usług, ale prawie wszyscy nazywają mnie Sweets. Jesteś przyjacielem mojej małej gwiazdeczki?

Jonathan siedzi znieruchomiały. Nie podaje mu ręki. Dobry nastrój Sweetsa gdzieś się ulatnia.

– Sweets, mówiłam ci, żebyś się nie pokazywał, kiedy mój ojciec jest w mieście.

– To twój ojciec? Trochę za młody, żeby być czyimś tatusiem.

– Nie wygłupiaj się. To Jonathan. Mój… Mój przyjaciel. – Star wygląda na upokorzoną.

– Star, co to za człowiek? – pyta Jonathan.

– O! – wtrąca Sweets podniesionym głosem. – Chcesz wiedzieć, kim jest ten człowiek? Jest jej facetem. Oto kim jest.

– Sweets! – Star prawie krzyczy. Wszystko odbywa się teraz w zwolnionym tempie. Jonathan zauważa szczegóły: zwężone oczy Sweetsa, diamentowe spinki przy mankietach, krój doskonale uszytego garnituru. I inne rzeczy: głowy zwracające się w ich stronę, by śledzić awanturę, rudowłosa piosenkarka dająca znak odźwiernemu.

– Johnny… – zaczyna Star. – Posłuchaj. Jonathan podnosi się z krzesła.

– Co ty wyprawiasz? Co robisz z tym… z tym…

– Szczeniaku, powiedz słowo na M, a już po tobie – cedzi przez zęby Sweets. – Nie jesteś na angielskiej herbatce.

– Sweets! – krzyczy Star. A potem: – Johnny!

Jonathan idzie do wyjścia. Star za nim.

– Johnny, zaczekaj!

Jonathan się odwraca.

– Chciałam ci powiedzieć, Johnny. Naprawdę chciałam. Nie wiedziałam, że tu przyjdzie.

– Co to znaczy „nie wiedziałaś”? On jest… On jest czarny, na Boga! Co cię z nim łączy? Nie możesz być… O Boże, jesteś. Od kiedy?

– Od jakiegoś czasu.

– Nie wierzę. Co by powiedział twój ojciec? Star wygląda na pewną swoich racji.

– Nie obchodzi mnie, co myśli mój ojciec, i szczerze mówiąc, jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, twoje zdanie też przestanie mnie obchodzić. Och, Johnny. Lubię cię, wiesz, że cię lubię. Tyle że… Cóż, Sweets jest inny. Gra na fortepianie. Powinieneś posłuchać, jak gra. Jest cudowny. Taki inny. Egzotyczny. Silny. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on.

– Inny? Inny niż kto? Niż ja?

Star patrzy na niego z politowaniem.

– Tak, Johnny, niż ty. Daj spokój. Znam cię, Johnny. Czuję, że wszystko o tobie wiem. Gloucestershire, Chopham Hali, Oksford, bla bla bla. Jesteś słodki, ale dokładnie taki, jak wszyscy. Robisz to samo, co inni, i mówisz to samo, co inni. Wiem, że gdybym z tobą została, wzięlibyśmy ślub i mieszkalibyśmy na wsi, mielibyśmy konie i ogród różany i powoli byśmy marnieli, aż stalibyśmy się parą starych głupców w tweedach, którzy cuchną psią sierścią i uprzykrzają sobie życie.

– Ale Star, przecież jesteś Angielką. Myślałem, że właśnie tego chcesz.

– Kiedy to powiedziałam?

– Że jesteś Angielką? Po prostu jesteś, to wszystko.

– Nie, o życiu na wsi. Nigdy tego nie powiedziałam. Ja tego nie chcę. Ty tego chcesz. Jesteś najbardziej konwencjonalną osobą, jaką znam, Johnny. Myślę, że to w porządku, ale to nie dla mnie. Ty lubisz przestrzegać reguł, robić wszystko jak należy. Ja chcę się wyrwać z tego kręgu. To mnie przytłacza. Droga życiowa wyznaczona urodzeniem, trzymanie się jej od urodzenia przez małżeństwo po śmierć, jakby ktoś cię postawił na torach. Ja chcę pasji, pierwotnych emocji. Chcę mieć styczność ze źródłem wszystkiego. Nie rozumiesz? Sweets jest… Jonathan, on się wychował na ulicy. Zna życie. Kiedyś kogoś zastrzelił. A jego rodzina była bardzo, bardzo biedna. Murzynom takie rzeczy się przytrafiają. Dlatego Murzyni mają duszę.

– Ale ja też mam duszę – Jonathan zająkuje się z przejęcia.

– Niezupełnie, Johnny. My, Anglicy, mamy duszę, dlatego chodzimy w niedzielę do kościoła, ale brak nam ducha. Sweets mi to kiedyś wyjaśnił. Chodzi o muzykę, o cierpienie. I ma to coś wspólnego z jedzeniem, ale to trochę inna sprawa. Tak czy siak, ty tego nie masz, a Sweets ma.

– Jasne, że mam – rzuca Sweets. Podszedł do nich i teraz stoi obok Star, obejmując ramieniem jej nagie plecy. Jonathan patrzy na czarną skórę stykającą się z białą, jakby oczekiwał, że ten dotyk spali

Star na popiół.

Podchodzi jeszcze kierownik lokalu. Mierzy Jonathana krytycznym spojrzeniem.

– W porządku, Sweets?

– Pewnie, Gene. Wszystko okay.

– Dobrze. Kiedy załatwisz swoje… hm… osobiste sprawy, bądź tak dobry i siądź do fortepianu. Jackson musi gdzieś zadzwonić.

– Jasne, Gene. Jasne.

– Star… – Jonathan jest zrozpaczony. – Musisz mnie wysłuchać.

– Przenosi wzrok na Sweetsa. – Zostawisz nas na chwilę samych?

– Idź, Sweets – mówi Star. – Poradzę sobie.

– Okay, skarbie. – Sweets odchodzi wolno w stronę zespołu i zajmuje miejsce przy fortepianie.

– Star, a gdybym ci powiedział, że nie wiesz o mnie wszystkiego?

– Nie utrudniaj, Johnny.

– Star, posłuchaj. Gdybym ci powiedział, że nie jestem tym, za kogo mnie uważasz? Że ja też dorastałem na ulicy. Że też robiłem różne rzeczy.

– Ale to nie byłaby prawda. Wiem, że twoi rodzice mieszkali w koloniach. Wiem, że tam bywa trudno, ale to i tak się nie liczy.

– Nie o to mi chodzi. Nie nazywam się Jonathan Bridgeman. Nie jestem nawet… Star, kochałabyś mnie bardziej, gdybym był taki jak Sweets?

– Ale nie jesteś. Johnny, nie wiem, o czym mówisz.

– Gdybym nie był taki angielski. Taki biały.

– Ale jesteś, Johnny.

– Nie jestem, Star. Kocham cię. I chociaż nie jestem taki czarny jak on, jestem czarniejszy, niż ci się zdaje. Naprawdę. Mam ducha, Star. Mam.

– Nie masz. Robisz z siebie głupka. Twoje gierki niczego już nie zmienią. Przykro mi. Podjęłam decyzję. Nie chciałam cię zranić, ale stało się. Najlepiej będzie, jeśli sobie pójdziesz. Sweets jest porywczy.

– Star…

– Johnny, proszę… Idź już.

Star patrzy na niego błagalnie. Półprzytomny Jonathan odwraca się na pięcie i wychodzi na ulicę. W ślad za nim biegną wesołe dźwięki fortepianu.

Jeśli ułożyło się sobie życie jak drabinę (na czubku coś promiennego i białego, na samym dole lepka czerń), dochodzi do katastrofy, gdy ktoś tę drabinę kopnie. Jonathanowi zawalił się świat. Błąka się po Montmartrze, obojętny na krzyki i propozycje pod swoim adresem. Z trudem odróżnia chodnik od rynsztoka.

Tak się dzieje. Ta straszliwa nieokreśloność dopada człowieka, gdy narusza się granice. Pigment sączy się przez skórę niczym atrament przez bibułkę. Nie sposób wtedy stwierdzić, co ma wartość, a co nie.

„Jesteś najbardziej angielski ze wszystkich, których znam”. A to dobre. Jonathan wybucha niepohamowanym śmiechem. Śmieje się długo, aż zgięty wpół opiera ręce na kolanach i spazmatycznie łapie powietrze. Przechodnie szerokim łukiem omijają szaleńca zarykującego się ze śmiechu na ulicy.

Kiedy Jonathan podnosi wzrok, stoi przed nim olbrzym w astrachańskiej czapie. Od wywiniętych nosków wysokich czerwonych butów po kaftan z baraniej skóry na potężnych barach, jego postać robi piorunujące wrażenie.

– Kabaret, monsieur? – pyta. – Kabaret Russe?

Czemu nie. Jonathanowi i tak wszystko jedno. Może wejść do środka, usiąść przy stoliku naprzeciw trzeszczącej sceny obwieszonej długimi srebrnymi serpentynami zastępującymi kurtynę i patrzeć na taniec olbrzymów, patrzeć, jak przyklękają, a potem wyrzucają wysoko w powietrze stopy w czerwonych butach. Etnograficzna doskonałość. Kwintesencja kozaczyzny zredukowana do trzydziestosekundowego pokazu, formy łatwo przyswajalnej nawet dla najbardziej pijanego czy tępego turysty. Jedna wódka. Za chwilę druga. Kontury się zacierają. Co było nieruchome, zaczyna się poruszać. Co stałe, traci formę, konsystencję, daje początek nowym tworom… A co ze Star? Robił wszystko jak należy, uformował się doskonale. Stał się wzorcem idealnego mężczyzny dla niej. I po co? Żeby na końcu drogi natknąć się na Sweetsa, zobaczyć czarną rękę na jej ramieniu. Czy jest za późno na zmianę? Może powinien wrócić do poprzedniej inkarnacji? A może zostać przy obecnej? Czy czerń Sweetsa jest kolejną powłoką, którą mógłby przywdziać?

71
{"b":"90789","o":1}