Po wyjeździe Star trzeba zabrać się do pracy. Przygotowania do końcowych egzaminów walczą o pierwszeństwo z nauką hausa, języka Fotse. Jonathan uczy się podstawowych, użytecznych zwrotów („Gdzie jest konsulat?”, „Chciałbym na obiad jagnięcinę”) i spędza kilka wieczorów nad jedynym znanym słownikiem języka Fotse (własnością profesora Chapela), skompilowanym przez ojca Antoine’a Bertranda, dziewiętnastowiecznego francuskiego jezuitę, ściętego później przez jednego z miejscowych emirów. Wygląd manuskryptu każe przypuszczać, że już w trakcie pisania Bertrand obawiał się o swoje
bezpieczeństwo. Charakter pisma jest trudny do odczytania, a dobór przykładów tak cudaczny, że dla potrzeb nauki języka tekst wydaje się całkiem bezużyteczny. Zdania obracają się głównie wokół szans i możliwości, jedna strona dotyczy czarnej magii: „Opanował mnie zły duch / dobry duch/ duch nienarodzonego cielęcia / gza / akacji…”. Jest coś deprymującego w krainie, w której człowiek może zostać opanowany przez ducha jakiegoś krzewu. Jonathan przepisuje te wyrażenia do notesu, takiego samego, jakiego kiedyś używał do zapisywania obserwacji na temat istoty angielskości.
On i profesor Chapel nie będą jedynymi członkami ekspedycji. Pewnego wieczoru zostaje zaproszony przez nowych kolegów: doktora Morgana i doktora Gittensa na obiad przy stole dla wykładowców w Jesus College. Jego krótka studencka toga marnie prezentuje się na tle obfitych fałd szat starszych uczonych, którzy chylą głowy w trakcie dziękczynnej modlitwy. Siedząc między dwoma młodymi wykładowcami, Jonathan jest spięty. Patrzy na długie stoły refektarza i czuje na sobie spojrzenia studentów, którzy szepczą między sobą i pokazują go jeden drugiemu.
Morgan jest uprzejmy i przystępny. Rosły Walijczyk o zapadłych policzkach bardziej przypomina farmera niż naukowca, l nic dziwnego. Specjalizuje się w rolnictwie. Nalewa Jonathanowi szklaneczkę bordo i chwali urodę krów odmiany Herefordshire, wśród których upłynęło mu dzieciństwo: ich odporność, łagodne białe mordy, cudowną właściwość zamieniania zielonej trawy w chude czerwone mięso. To jego pierwsza podróż do Afryki, gdzie ma nadzieję z bliska przyjrzeć się bydłu krótkorogiemu i rolnictwu ludu Fotse. Gittens też będzie pierwszy raz w Afryce. Nie jest tak miłym towarzyszem jak Morgan. Specjalista w dziedzinie obrzędów inicjacyjnych, nieprzychylnie odnosi się do udziału Bridgemana w wyprawie. „Ile masz lat? – pyta. – Co opublikowałeś?”. Kiedy Jonathan odpowiada, że nic, Gittens prycha pogardliwie. „Pozwolisz, że spytam – mówi zgryźliwie – co właściwie będziesz robił w krainie Fotse?”. Jonathan nie ma gotowej odpowiedzi.
Tymczasem profesor Chapel ma jasną wizję roli swojego asystenta. Ekspedycje pełnią ważną funkcję. Są pretekstem do ucieczki z Oksfordu. Ale ich przygotowywanie jest męczące, dlatego powinno być komuś zlecone. Jonathan ma zorganizować podróż, sprzęt i zapasy. Profesor wysyła go do Walters amp; Co. przy Turl, by zamówił lampy sztormowe, namioty, wiklinowe kosze oraz przenośne umywalki. Jonathan kupuje łóżka polowe z zielonego brezentu, cynowe miednice, siekierki i składane stołki, mydło do prania, komplety sztućców, noże w pochwie i wyposażenie kuchni, które zajmuje cztery stalowe skrzynie. Do tego dochodzi jeszcze namiot kuchenny i wodoszczelna apteczka, pełna małych buteleczek z miksturami mającymi leczyć skutki niestrawności. Dla siebie Jonathan kupuje koszule khaki, krótkie spodnie i sztylpy, parę wysokich butów, dwa komplety bielizny z cieniutkiej wełny, korkowy hełm do noszenia w obozie i kapelusz z szerokim rondem na polowania. Na ladzie rośnie stos sprawunków. Sprzedawca wysyła swoich pomocników po następne arkusze papieru pakowego. Sugeruje Jonathanowi, że powinien zadbać o własne zdrowie. Za jego namową Jonathan dokupuje flanelowy pas przeciw cholerze, chroniący brzuch przed nadmierną wilgocią, i ochraniacz na grzbiet, zapobiegający szkodliwemu działaniu promieni słonecznych. Apteczka zostaje uzupełniona bandażami i termometrem. Na koniec Jonathan wybiera ciemne okulary w metalowej oprawce. Zakłada je i patrzy na swoje odbicie w lustrze. Wygląda groźnie i tajemniczo. Jak mucha.
Dzień przed egzaminem końcowym jedzie do Londynu, gdzie kupuje sportowe strzelby i amunicję. Patrząc, jak sprzedawca odlicza naboje na ladzie z drzewa tekowego, po raz pierwszy uświadamia sobie, co robi. Wszystko, czego chciał, to komfortowe życie w Anglii, życie przedstawione na kartkach pocztowych przypiętych nad umywalką w Bombaju. Teraz to porzuca. W imię czego? Powtarza sobie znowu – dla Astarte Chapel. Po omówieniu sprawy dostarczenia broni jedzie taksówką na Regent Street i kupuje pierścionek zaręczynowy. Skoro wyjeżdża do Afryki, będzie miał przynajmniej powód, żeby wrócić.
Egzaminy mijają nie wiedzieć jak. Jonathan nie potrafi skupić się na rekonkwiście czy splądrowaniu Rzymu. Za parę dni zobaczy Star! Gryzmoli odpowiedzi na kartkach, nie przejmując się zbytnio treścią ani tym, czy daty odpowiadają opisywanym wydarzeniom, czy też wymyślił je, pochłonięty studiowaniem cen biletów i rozkładu rejsów. Czasem zupełnie odpływa myślami. Wysokie sufity sal egzaminacyjnych przenoszą go daleko stąd, wyobraźnia podsuwa obrazy, o których sądził, że zniknęły na zawsze: mroczne pałacowe korytarze, zapach dżinu i soku z limonki. Oksford wydaje się tymczasowy i bardzo kruchy. Po ostatnim egzaminie porywa go tłum studentów obrzucających się mąką i popijających szampana wprost z butelki. Z uniwersytecką czapką w ręce Jonathan biegnie brukowanymi ulicami. Mijane budynki wydają mu się równie nierzeczywiste, co teatralne dekoracje.
٭
Pociąg sunie przez hrabstwo Kent, zielone i radosne jak hymn. Profesor siedzi z gazetą złożoną na kolanach i uśmiecha się szeroko jak uczniak.
– Jedziemy, co, Bridgeman? Nareszcie jedziemy!
Między Waterloo i Dover to jedyne słowa, które powtarza w regularnych odstępach czasu. „Jedziemy, Bridgeman. Jedziemy”. Za każdym razem zaciera wtedy ręce. Wreszcie Jonathan czuje, że powinien coś powiedzieć.
– Widać, że jest pan bardzo zadowolony z wyjazdu, panie profesorze.
Chapel posyła mu zgorszone spojrzenie.
– Zadowolony? – powtarza takim tonem, jakby było w tym coś zdrożnego.
W Dover czekają na nich Gittens i Morgan. Przez kilka godzin cała czwórka nadzoruje pakowanie bagaży ekspedycji do wielkich klatek. Morgan zaofiarował się, że odeskortuje ładunek do Marsylii, ale Gittens jedzie z nimi do Paryża, co skutecznie psuje Jonathanowi humor. Kiedy biega po składzie celnym ze spisem ładunków i konosamentem, Gittens śledzi każdy jego ruch z protekcjonalnym uśmieszkiem w kąciku ust. Na promie rozmawia tylko z profesorem Chapelem i rozmyślnie obcina Jonathana za każdym razem, gdy ten chce do nich dołączyć. Zanim dopływają do Calais, wyraźnie daje do zrozumienia, że uważa go za gorszego od siebie, bardziej za ordynansa profesora niż akademickiego kolegę.
W porcie znudzeni francuscy urzędnicy ledwo rzucają okiem na dokumenty. Przez wysoką halę odpraw kierują ich w stronę dworca, skąd odjeżdża ekspres do Paryża. Odnajdują wagon przesłonięty kłębami pary. Ledwo zajmują miejsca w przedziale, gdy rozlega się przeciągły gwizd. Wraca rytm przerwany na jakiś czas przez prom. Za oknami migają kobierce rozległych pól. Gittens rozprawia o architekturze Notre Damę, potem rzuca nazwisko antykwariusza sprzedającego książki przy rue Saint-Jacques. Najwyraźniej chce się pochwalić znajomością Paryża, miasta, w którym był „wiele, wiele razy”. Profesor Chapel słucha z zainteresowaniem. Zirytowany Jonathan idzie do wagonu restauracyjnego.
Zjawia się kelner, by przyjąć zamówienie. Gdy tylko Jonathan otwiera usta, gładko przechodzi na angielski. Whisky z wodą sodową podaje mu niemal natychmiast. Jest w jego twarzy coś niepokojącego. Jonathan potrząsa kostkami lodu w szklaneczce i słucha cichego gwaru rozmów. Za oknem przesuwają się pola. Jonathan sączy whisky. Pasażerowie rozmawiają. Od czasu do czasu Jonathan rzuca okiem na kelnera, w którego zachowaniu nie ma niczego dziwnego. A jednak Jonathan czuje się coraz bardziej nieswojo. Być może nie ma to nic wspólnego z kelnerem. Być może chodzi o coś więcej. Może to melodia francuskiej mowy, może nieznana francuska czcionka na karcie dań, wspartej o podstawkę na stole. Gdy dojeżdżają do Paryża, mijając na przedmieściach domy o szarych dachach, niepokój Jonathana przeradza się w paranoiczny strach.
Star nie witała ich na Gare du Nord. Dla Jonathana to nawet lepiej. Pochłonięty zmaganiami z atakiem paniki („wdech, wydech, wdech, wydech…”), nie poradziłby sobie z przywitaniem kobiety, którą chce poślubić. Biorą taksówkę na rue du Faubourg Saint-Honore i meldują się w hotelu Bristol. Mimo wysokich cen profesor zawsze się tu zatrzymuje. W recepcji czeka na nich wiadomość od Star. Będzie jutro na śniadaniu. Gdy Gittens i profesor podziwiają gobeliny w holu, Jonathan oświadcza, że źle się czuje i zje u siebie. Po dotarciu do pokoju zamyka drzwi na klucz i pada na łóżko.
Chce spać. Ale sen nie przychodzi. W pokoju panuje zaduch. Okazałe meble i bogato zdobione ściany działają przygnębiająco. Jonathan ochlapuje twarz w umywalce i otwiera okna, wpuszczając do środka odgłosy ulicy.
Pukanie do drzwi. Wchodzą dwaj kelnerzy. Nakrywają stół białym wykrochmalonym obrusem i podają późny obiad. Po ich wyjściu Jonathan zabiera się do zupy cebulowej i kawałka ryby w nieznanym tłustym sosie. Jedzenie jest dobre, ale jego doskonały smak wydaje się częścią problemu. Zdesperowany Jonathan wkłada marynarkę i wychodzi na zalaną światłem ulicę. Wokół żywego ducha. Tylko nieprzerwany strumień czarnych aut. W Haussmannowskich fasadach gmachów ministerstw i firm gdzieniegdzie widać oświetlone okna pracujących do późna urzędników, ale nawet ten milczący przejaw życia wydaje się bardzo odległy. Samochody i budynki są niczym pancerze czy tarcze separujące go od ludzkiego ciepła. Jonathan machinalnie idzie przed siebie wśród bezosobowych przestrzeni. Po drodze spotyka tylko dwóch żandarmów, którzy przyglądają mu się tak uważnie, że pod wpływem ich wzroku zawraca do hotelu.
Kiedy nazajutrz rano schodzi do restauracji, Star już tam siedzi. Jonathan spędził tyle czasu na myśleniu o niej, że jej obecność jest dla niego wstrząsem. Jest tak realistyczna, tak intensywnie cielesna, jak widok człowieka po amputacji lub kogoś bardzo sławnego. Obok niej siedzi ojciec pochłonięty lekturą porannej prasy. Star nadstawia policzek do pocałowania. Sprawdzają się przewidywania Jonathana. Stała się doskonałą paryżanką. Trzyma w dłoni maleńką filiżankę z kawą, pali jasnozielonego papierosa w długiej cygarniczce. Rozmowa się nie Idei. Definitywnie kończy ją pojawienie się Gittensa, który przysuwa krzesło z drugiej strony Star i momentalnie wdaje się z nią w pogawędkę. „Cudowny ranek. Masz szczęście, że tu mieszkasz”. Zaraz potem nachyla się ku niej i mówi poufałym tonem, że od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, „wyrosła na zachwycającą młodą kobietę”.