Литмир - Электронная Библиотека

W tym semestrze Jonathan jest zwycięskim bohaterem. Świat leży u jego stóp. Widzi swoją przyszłość jako złotą nić ciągnącą się aż po horyzont. Popołudniami, kiedy powinien przygotowywać się do egzaminów końcowych, wypełnia czas i przestrzeń obrazami pełnych zachwytu twarzy interesująco urządzonych wnętrz i Astarte Chapel, dumnej, lecz uległej u jego boku. Bardzo dobrze sypia. Kiedy Chapelowie zapraszają go do siebie na Boże Narodzenie, uważa to za znak.

٭

W wiejskim kościele Jonathan gorliwie śpiewa kolędy. W ustach czuje jeszcze słodki smak najlepszego porto profesora. „Myyy trzej królowie…”. W środku świece i witraże, na zewnątrz rześkie powietrze wigilii Bożego Narodzenia w Cotswold. Przed nim jeszcze trzy dni raju. Nieskazitelnie biały skrzypiący śnieg okrywa łagodne zbocza wzgórz, te same, które oglądały dziesiątki pokoleń angielskich kobiet i mężczyzn ściskających dłoń swojego pastora. Star, „Gwiazda cudowna”, idzie obok niego ścieżką. Z jej ust buchają kłęby pary. Przez wilgotną rękawiczkę Jonathan czuje ciepło jej ręki. Kiedy profesor zasypia przy kominku, oboje wślizgują się do pogrążonego w ciemnościach lodowatego hangaru, rozpalają koks w koszu, zestawiają wiklinowe krzesła i wsłuchują się w szemranie rzeki po drugiej stronie drzwi. Potem rozsuwają poły płaszczy, rozpinają guziki, uwalniają rozgrzaną skórę spod warstw ubrań. Ręce Star sięgają do wnętrza spodni Jonathana. Jonathan zadziera jej halkę, całuje jej twarz, ucho, szyję. Star ociera się o niego coraz mocniej, ściska udami jego udo, wije się i jęczy. „O tak – dyszy, gdy czubki palców Jonathana zagłębiają się w nią – tak, wielki ogierze, zrób to, zrób ze mną rożka z dżemem, kochanie!”. Jonathan, z twarzą zanurzoną w jej piersiach, nie słyszy nic prócz szumu krwi. „Hm?” – sapie, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Star gubi rytm. „Nic takiego. Nie przestawaj. To jak… jak piosenka – jęczy. – Nie przestawaj, proszę”. Jonathan nie przestaje. Podnosi wzrok i patrzy na jej twarz, która w słabym świetle mieni się czerwienią i złotem. Star ma zaciśnięte powieki. To go niepokoi. Jakby nie była z nim, jakby wyobrażała sobie… Ale Jonathanowi nie jest dane dokończyć tej myśli. Nagle zamknięte oczy otwierają się szeroko. Star nieruchomieje w jego ramionach. „O Boże – mówi – to mój ojciec”. Ma rację. Ojciec wola ją w ogrodzie. Jego głos słychać coraz bliżej.

Reakcja Jonathana i Star jest błyskawiczna. Kilka chwil później już kompletnie ubrani znajdują się w połowie drogi do domu. Na ich twarzach doszukać się można jedynie anielskiej niewinności. Profesor chyba niczego nie zauważył.

– Tu jesteś, Astarte. Co, u licha, robiłaś w hangarze? Przykro mi, ale porywam pana Bridgemana. Musimy omówić parę spraw.

– Myślałam, że śpisz, tato.

– Spałem. Ale teraz przyszedł czas na interesy. Idziemy, chłopcze.

Jonathan niechętnie daje się prowadzić do gabinetu. Profesor chodzi tam i z powrotem z udręczoną miną. W tych dniach trudno nawet o spokojną drzemkę. Ostatnio znów jest gorzej. Świat zapełnia się analogiami, łańcuchem podobieństw i znaczeń, które uniemożliwiają wykonanie najprostszej czynności bez rozpraszania uwagi. Chęć zajęcia miejsca za biurkiem wywołuje kaskadę skojarzeń i zmusza do serii na wpół bezwiednych rytuałów. Jonathan patrzy osłupiały, jak profesor, mamrocząc coś pod nosem, wprawia w ruch stary drewniany globus w kącie gabinetu. Ściąga z półki oprawione roczniki „Puncha”, czyta na głos trzy polityczne dowcipy, rozgarnia płonące drwa w kominku, podejmuje zawstydzająco nieudaną próbę dotknięcia palców u nóg, zakręca globusem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i pospiesznie, jakby w poczuciu winy, opada na krzesło. Po paru minutach ustawiania przedmiotów na biurku w rzędy i odkładania ich na poprzednie miejsce, podnosi wzrok i przyciska palce do skroni.

– Co to ja chciałem powiedzieć?

– Nie wiem, panie profesorze. Profesor Chapel marszczy brwi.

– Masz rozpięty rozporek. Jonathan pąsowieje i zapina, co trzeba. Mars na czole profesora jeszcze się pogłębia.

– Myślałem o czymś, Bridgeman. Uważam cię za wyjątkowo inteligentnego i pojętnego młodzieńca.

– Dziękuję panu.

– Jesteś nam bliski. Nie tylko mnie, ale i mojej córce.

Serce Jonathana zaczyna walić jak oszalałe. Czyżby chodziło o jego zamiary wobec Star?

– Czuję, że rozumiesz sens mojej pracy i że byłbyś doskonałym…

– Tak, panie profesorze?

– …towarzyszem w długiej podróży. Bridgeman, nadszedł czas kolejnego wyjazdu do krainy Fotse. Mam zamiar wyjechać latem, po zakończeniu semestru. To będzie długa wyprawa, ponad pół roku. Chciałbym, żebyś był moim asystentem.

– Pańskim asystentem?

– Zgadza się. To jest, jeśli Astarte mi cię użyczy.

Profesor wybucha śmiechem. Jonathan mu wtóruje, pokrywając nagły przypływ lęku. Kraina Fotse? Przypominają mu się mężczyźni o zaczerwienionych oczach, przycupnięci przed chatą na Wystawie Imperium. Nagle gabinet wydaje mu się wilgotny i chłodny.

– I co ty na to, mój chłopcze?

Co on na to? Nic mu nie przychodzi do głowy.

– Dziękuję, panie profesorze.

– W takim razie jesteśmy umówieni. Wracaj do tego, co wam przerwałem. Na pewno nie zamierzaliście pływać łódką, prawda? Nie teraz. Jest środek nocy.

Jonathan wychodzi z gabinetu w stanie kompletnego oszołomienia. Kraina Fotse? Tak jakby ziemia przechylała się na boki, by strącić go w miejsce, do którego (czuje to wyraźnie) nie może jechać. Rozgląda się za Star. Chce jej powiedzieć, co się stało. Ale Star już śpi. Przez ponad godzinę Jonathan siedzi samotnie w hangarze, wsłuchany w plusk rzeki ginącej w czerni nocy.

W ostatnim dniu roku siedzą oboje na ławce w ogrodzie Barabbas College. Warden zaprosił ich na przyjęcie. Kwartet smyczkowy gra Haydna. Jonathan się uśmiecha. Star macha nogą. Precyzja muzyki trafia do nich obojga. Wkoło goście z kieliszkami szampana w rękach toczą optymistyczne rozmowy. Profesor jest gdzieś w środku, w bezpośredniej bliskości bufetu. Wszyscy z niecierpliwością czekają, aż wybije północ, kiedy to słudzy odpalą pierwsze fajerwerki i zacznie się pokaz sztucznych ogni. Od tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego dzieli ich niespełna minuta.

– Och, Star – mówi Jonathan.

– Och, Johnny – mówi Star.

– Jestem taki szczęśliwy.

– Naprawdę?

– Czemu pytasz? Ty nie jesteś?

– Oczywiście, że jestem. Słuchaj. Zbliża się.

Ludzie zaczynają odliczać: „Trzydzieści… dwadzieścia…”. Wrzawa rośnie, gdy goście wysypują się z budynku. Szef służby przyklęka niezgrabnie na jedno kolano i osłania dłonią zapałkę. Po chóralnym: „Zero!” odpala. Rakieta strzela w górę i eksploduje białą kaskadą ognia nad kaplicą. Słychać wiwaty i brawa. Jonathan bierze Star w ramiona. Wokół nich goście poklepują się po plecach i wymieniają energiczne uściski dłoni. Star nigdy nie była równie piękna.

– Kocham cię – mówi Jonathan i całuje ją. – Kochanie, to cudownie – mruczy Star.

– Tak? Naprawdę tak myślisz?

– Oczywiście, Johnny. Myślę, że to absolutnie cudowne.

– Więc zgadzasz się?

– Na co?

– Ale idiota ze mnie. Wszystko mi się poplątało. Wyjść za mnie. Wyjdziesz za mnie?

– Och, Johnny, najdroższy.

– Więc wyjdziesz za mnie?

Star patrzy na fajerwerki, które wzlatują w niebo, patriotycznie rozpryskując się na czerwone, białe i niebieskie rozety.

– To chwila bliska doskonałości, nie sądzisz? My w ogrodzie, fajerwerki, przyjęcie i wszystko wokoło.

– Powiedz tak, Star. Po prostu powiedz tak.

– Cóż, Johnny… Chodzi o to, że znowu wyjeżdżam.

Jonathan jest zdruzgotany.

– Wyjeżdżasz?

– Nie patrz tak na mnie. Wracam do Paryża. Jest tam pewna wspaniała Amerykanka, pani Amelia DeForrest z Chicago. Zakładamy wspólny interes. Ona ma mnóstwo pieniędzy i bardzo chwali moje projekty. Powiedziałam, że pozwolę jej zająć się tkaninami, reszta będzie należała do mnie.

– Interes?

– Tak, zgadza się. Interes. Naprawdę, Johnny chciałabym, żebyś nie mówił tego takim tonem, jakby chodziło o coś nieprzyzwoitego. Mnóstwo dziewcząt się tym zajmuje.

– Wybacz. Kiedy… Kiedy jedziesz?

– Niedługo. Za miesiąc, może za dwa. Ty i tata możecie odwiedzić mnie w drodze do Fotse.

– Jak możesz… Po tym wszystkim… Myślałem… Mówiłaś, że…

– Jakiś ty słodki. Taki nadąsany i zawiedziony. To, że będę w Paryżu, wcale nie oznacza, że o tobie zapomnę. Przecież jesteś taki śliczny. I taki grzeczny.

– Ale ja chcę być z tobą.

– Możesz być ze mną po powrocie z Afryki. Kiedy skończysz pomagać tacie, powinieneś przyjechać do Paryża. I zostać. Tam jest o wiele lepiej niż w Londynie. Ludzie mają wyśmienity gust. No i te cudowne nocne kluby… Nie musisz kłaść się spać, jeśli nie masz ochoty.

– Zastanowisz się nad tym, co ci powiedziałem?

– Jasne, Johnny. Jestem wzruszona. A teraz musimy poszukać taty. Rano Jonathanowi pęka głowa, a wspomnienia z przyjęcia są tak niewyraźne, że nie pamięta, czy powinien się cieszyć, czy smucić. Powiedziała, że go kocha, czyż nie? Tak czy siak, są po słowie. On i Astarte Chapel są praktycznie zaręczeni. To chyba tajemnica. W takich sprawach dyskrecja jest tradycją. Ale to wcale nie znaczy, że nie może podzielić się tą informacją z przyjacielem. Kilka dni po Nowym Roku Jonathan je lunch z Levine’em.

Na początku nowego semestru cały uniwersytet już wie: Bridgeman jest zaręczony z panną Chapel. To nie wszystko. Będzie asystentem jej sławnego ojca na następnej wyprawie. Zwykły student! Trudno powiedzieć, co budzi większą zazdrość wśród koterii młodych naukowców z otoczenia profesora: praca czy dziewczyna. W bibliotece słyszy się kąśliwe uwagi. Ludzie, których Jonathan uważał za swoich przyjaciół, traktują go jak powietrze. „To cena sukcesu, stary – twierdzi Levine. – Nie możesz oczekiwać, że innych uszczęśliwi coś takiego”. Mówi tonem człowieka doświadczonego. Jego sztuka będzie wystawiona w Londynie. Uniwersyteckie sfery teatralne jawnie okazują piekącą zazdrość.

Kiedy czasopismo studenckie drukuje karykaturę Jonathana w wielkim kotle, otoczonego zgrają szczerzących zęby kanibali, jego obawy znikają. Jest sławny. „Elegancik” Bridgeman Afrykański. Kochanek i odkrywca. Wycina rysunek i posyła Star, która odpisuje, że narysowali mu za duży nos. Nadchodzi dzień, w którym Jonathan odprowadza ją na dworzec Waterloo. Całują się cnotliwie. Jonathan obiecuje, że zobaczą się w czerwcu, kiedy z jej ojcem będą przejeżdżać przez Paryż w drodze na statek płynący z Marsylii. Smagany wiatrem, ale dumny, stoi na peronie jeszcze długo po odjeździe pociągu. Inni ludzie musieli zauważyć, że miota nim wielka namiętność, że jest bohaterem gorącego romansu. Ku jego rozczarowaniu, pasażerowie szukający swoich wagonów okazują całkowitą nieczułość wobec jego przeżyć.

68
{"b":"90789","o":1}