Литмир - Электронная Библиотека

Niestety, lata smakowania herbacianego trunku nadszarpnęły zdrowie pana Bridgemana. Rok po wyjściu spod opieki sióstr zmarł. Po otwarciu testamentu okazało się, że połowę majątku zapisał siostrze Agnes, a drugą połowę (zadziwiająco dużą) swemu synowi. Majątkiem syna miał zarządzać radca prawny rodziny Bridgemanów w Londynie, niejaki pan Spavin.

– Dlatego tu jestem, stary – mówi Jonathan, serdecznie poklepując Bobby’ego po plecach. – Jutro rano płynę do Anglii. Ten Spavin ma się mną opiekować, póki nie skończę dwudziestu jeden lat. Nie wiem, co myśleć. Nigdy nie widziałem tego gościa. Jakiś przyjaciel mojego dziadka. A jeśli to stary tyran? Cholernie męczące żebrać za każdym razem o parę szylingów. I szczerze mówiąc, nie lubię samej nazwy kraju. Słyszałem, że tam jest potwornie zimno. Byłeś tam?

– Tak – odpowiada Bobby. – To znaczy nie. Nie byłem. Większość życia mieszkam tutaj.

– Hm… – Bridgeman kiwa mądrze głową. – Myślałem, że się tam urodziłeś. To zawsze widać.

– Nie masz żadnych krewnych?

– Żadnych, o których bym wiedział. Ostatni w rodzie. Strajk czy nie, to moja ostatnia noc na wolności i nie mam zamiaru siedzieć w hotelu. Moje rzeczy są już na statku. Do badania jutro rano nieważne, w jakim jestem stanie, no nie?

– Chyba nie.

– Jasne, że nie! I powiem ci, że moje jaja są jak dwa dojrzałe melony. Chciałem przelecieć w pociągu mieszaną siostrzyczkę, ale się nie dała. Powiedziała, że pociągnie za hamulec bezpieczeństwa. Zimna suka. A powinna być wdzięczna. Takim nie dogodzisz. Chcę dużej dziewczyny No wiesz, takiej z balastem z przodu i z tyłu. Takie lubię. Nie ma nic gorszego niż chuda dziwka, nie?

Kiedy skręcają w labirynt ciemnych uliczek prowadzących ku Falkland Road, Bobby rozgląda się wokół nerwowo. Ten Bridgeman to jego szansa. Na razie wszędzie panuje spokój. Nieliczni przechodnie obrzucają ich bacznym wzrokiem. Bobby prezentuje udawaną obojętność, Bridgeman powoli i z namysłem stawia stopy. Dwaj pewni siebie angielscy chłopcy na przechadzce.

Duże dziewczyny można znaleźć w Goa House. Maria Francesca jest zaskoczona. Posyła Bobby’emu niespokojne spojrzenie, gdy Bridgeman z trudem drapie się po schodach i wchodzi do środka. Dziś są jedynymi klientami. Wszystkie lokatorki Goa House siedzą w salonie, popijają herbatę i zagryzają lepkimi słodyczami z kokosem. Rząd uśmiechniętych żujących buź. Na widok takiego wyboru pulchnych, odsłoniętych ciał Bridgeman klaszcze w ręce z radości.

Z miejsca ciągnie Terezę, bezsprzecznie największą spośród tutejszych miłośniczek dobrego jedzenia, za przesłonę z koralików do jednej z sypialni. Bobby w zamyśleniu chodzi tam i z powrotem, paląc papierosa i jednym uchem słuchając opowieści Twinkle o kliencie, który zawsze przychodzi z mango.

– Oszalałeś? – pyta Maria. – Czemu przyprowadziłeś tego typa akurat dzisiaj? Ludzie łakną krwi, przecież wiesz.

– Nic się nie stanie – odpowiada warkliwie Bobby. – Po wszystkim zabiorę go do domu. Wszyscy musimy jeść – dodaje sarkastycznie, wskazując ogołocone tace po słodyczach. – Zresztą, czym jest życie bez ryzyka? – Lubi brzmienie tej frazy. Ma taki waleczny, podszyty przygodą wydźwięk. Znalazł ją w jednej z powieści pani Macfarlane.

Maria prycha drwiąco.

– Słuchaj, kokosie. Nie możesz zostawić tego Anglika samego, nawet jeśli poderżną ci za to gardło.

– Pieprz swoją matkę.

– Pieprzyłam wszystkich innych. Nie, odwołuję to. Nie kokos. Na zewnątrz też jesteś biały.

Maria mówi to z uśmiechem i Bobby przełyka zniewagę. Z sypialni dochodzi przejmujący krzyk rozkoszy, któremu wtórują profesjonalne tryle i ozdobniki w wykonaniu Terezy Po paru minutach Bridgeman wraca z błogim uśmiechem na twarzy.

– Drinka, stary? – pyta Bobby’ego, pociągając haust z flaszki. Jego poufały ton robi wrażenie na dziewczętach. Bobby Piękniś, tak ugrzeczniony, że nawet Europejczyk traktuje go jak swego. Bobby wypija odrobinę dla zachowania konwenansu. Czuje, jak trunek pali mu gardło. Nagle poraża go nieprzyjemna myśl.

– To chyba nie jest…?

– No nie – rzuca rozbawiony Bridgeman. – Herbaciana whisky? Od lat się jej nie robi. To moja receptura.

Bobby’ego nie uspokaja to wyjaśnienie. Ale Bridgeman jest w szampańskim nastroju. Nie zauważywszy że on jeden pije w tym towarzystwie, opróżnia do dna swoją flaszkę, po czym posyłając Marii zawadiacko taksujące spojrzenie, pyta, czy nie udziela rabatu wyjątkowym klientom. Choć mamrocze tak niewyraźnie, że Maria ma kłopoty z rozszyfrowaniem sensu jego słów, po chwili załapuje, o co chodzi. Bridgeman „chce jeszcze”, tym razem z nią. Następuje kolejne sypialniane interludium, akcentowane niezrównanymi okrzykami Marii. Maria gra dla galerii. Stosuje efektowne zmiany tonacji i wysokości jęków, co w salonie brzmi nadzwyczaj dobrze. „Zupełnie jak fabryczna syrena” – zauważa Tereza. Po chwili zapada cisza. Nie zawracając sobie głowy ubieraniem, Maria wychodzi z sypialni i oznajmia Bobby’emu, że jego przyjaciel zemdlał.

– Nie może tu zostać – mówi, przewracając oczami i kiwając pogardliwie małym palcem w stronę Terezy. Tereza odpowiada tym samym gestem. Wszystkie dziewczęta wybuchają śmiechem. Bobby wysyła jedną z nich po wodę.

Godzinę później obaj znów są na ulicy. Bobby podtrzymuje Bridgemana, którego krzepkie, postkopulacyjne, wilgotne ramię ciąży mu na plecach jak kłoda drewna.

– Chodzi o to – peroruje Bridgeman – że w starej Anglii jest inaczej niż tutaj.

Ulica jest pusta, ale Bobby czuje niepokój. W powietrzu czuć swąd spalenizny, a wychodząc z Goa House, omal nie potknęli się o pojedynczy but leżący na środku jezdni. Teraz, kiedy większość rupii tego pijanego durnia znalazła się w jego kieszeni, Bobby chce się go pozbyć. Postanawia, że kiedy znajdą się w pobliżu jakichś dużych hoteli, zostawi go.

Nic dane mu było zrealizować tego planu.

Kiedy Bridgeman snuje rozważania, czy góry w Anglii przypominają tutejsze, i stwierdza, że na pewno nie mogą się z nimi równać, jeden z cieni przed nimi rozdziela się na kilka mniejszych. Każdy trzyma kij, butelkę albo nóż. Bobby oblewa się zimnym potem. Siedmiu, ośmiu mężczyzn? Nawet z odległości czuć od nich dym i arak. Ich herszt ma głowę owiniętą jakąś szmatą, w ręku dzierży żelazny pręt. Na twarzy ma ślady krwi, jakby walczył już dziś wieczorem. Gdy wychodzi z cienia, Bobby widzi po jego oczach, że jest pod wpływem bhang.

– Europejskie skurwysyny – rzuca.

Większość ludzi wykazuje głęboko zakorzenioną dbałość o własne interesy, a Bobby ma tę cechę rozwiniętą w stopniu wyjątkowym. Decyzja porzucenia półprzytomnego Bridgemana zajmuje mniej więcej tyle czasu, ile wędruje impuls nerwowy z mózgu do nóg.

Bobby zaczyna biec.

Za plecami słyszy wrzaski, głuche uderzenia, jakieś nieprzyjemne odgłosy. Przyspiesza.

Po chwili orientuje się, że nikt go nie ściga. Przystaje więc, pochyla się i opierając ręce o kolana, rozpaczliwie łapie powietrze szeroko otwartymi ustami. Gdy oddech znów staje się regularny, Bobby’ego dopada poczucie winy. Powinien zostać z Bridgemanem. Powinien stanąć do walki, dobyć rapiera i odeprzeć wroga. Wszystkich? Klnąc pod nosem, ściąga krawat i wkłada złożoną marynarkę pod pachę. Ostrożnie wraca tą samą drogą, którą biegł.

Mężczyźni zniknęli. Upewnia się o tym w pierwszej kolejności. Bridgeman został zaciągnięty w boczną uliczkę między wysoki dom i podwórko murarza. Leży na plecach z rękami ułożonymi sztywno wzdłuż ciała. Z daleka wygląda na spokojnego. Nie rusza się. Bobby odczekuje jeszcze kilka minut. Teraz jest pewien, że odeszli. Można bezpiecznie podejść.

Martwy Bridgeman nie wygląda lepiej niż żywy. Lewa strona twarzy jest zupełnie zmasakrowana, czarna i obrzmiała. Szczęka zdeformowana ciosem. Brudna koszula, przedtem pokryta zaschłymi resztkami jedzenia, teraz lśni niczym krwistoczerwony mundur. Bobby spogląda na niego z obojętnym współczuciem. Młody alkoholik w drodze do Anglii. Ostatnia szalona noc przed wyjazdem. Dziwna rzecz: mimo wszystko Bridgeman zdołał jakoś utrzymać w ręku flaszkę. Bobby schyla się i wyjmuje ją ze sztywnej dłoni. Obraca i widzi wygrawerowane z boku inicjały JPB. Znowu czuje się winny. Przez krótką chwilę.

Obok leży pusty portfel Bridgemana. Bobby już chce odejść, bojąc się, by go nie przyłapano nad trupem, ale coś go zatrzymuje. Na ziemi spostrzega skórzaną saszetkę na dokumenty. W środku znajduje bilet na parowiec do Anglii, paszport na nazwisko Jonathan Pelchat Bridgeman i czysty arkusz papieru listowego z nagłówkiem: Spavin amp; Muskett, Doradcy i Pełnomocnicy ds. Zobowiązań, Gray’s Inn Road, London.

Bobby spogląda na fotografię w paszporcie. Ciemnowłosy młody mężczyzna wpatrzony w obiektyw z twarzą tak wyblakłą, że niemal bez wyrazu. Bardzo dalekie podobieństwo.

To mógłby być każdy.

Chowa dokumenty do kieszeni i rusza w kierunku misji. Pomysł dojrzewa, zanim Bobby dochodzi do końca ulicy. Już wie, co zrobi.

Wyczuwa zapach nafty. Bridgeman, ten prawdziwy Jonathan Bridgeman, znany tylko przez kilka godzin, rozpływa się w przestrzeni. Unicestwiony powraca w innej postaci. Bobby uśmiecha się szeroko. Jak łatwo strząsnąć z siebie jedno życie i zacząć nowe! Bardzo łatwo, gdy nic cię nie trzyma. Zdumiewają go ludzie, którzy potrafią umiejscowić siebie, przyklękając i napełniając rękę garstką ziemi. „Człowiek powstał z prochu” – twierdzi wielebny. Jeśli mężczyźni i kobiety powstali z prochu, to on nie jest jednym z nich. Jeśli pod bosymi stopami czują puls ziemi i nazywają to domem, jeśli patrząc na znajomy krajobraz, widzą w nim swoje odbicie, to on nie jest jednym z nich. „Człowiek z ziemi” – mówi wielebny. „Ziemia z człowieka” – mówią Wedy. Słońce, księżyc i reszta stworzenia, powstałe z ciała Pierwotnej Ludzkiej Istoty. Ale Bobby czuje, że nie ma w nim ani odrobiny ziemi. Kiedy chodzi, jego stopy nie dotykają podłoża. Więc musi mieć inny rodowód, musi wywodzić się z jakiegoś innego elementu.

Kiedy skręca w Falkland Road, słyszy dźwięk przypominający szum deszczu między drzewami.

Na ulicy roi się od wzburzonych i rozkrzyczanych łudzi. Ich twarze barwy ziemi rozświetla wściekle pomarańczowy blask. Bobby jest tak pochłonięty własną transformacją, że dopiero pośrodku tłumu dostrzega źródło owego blasku.

49
{"b":"90789","o":1}