Литмир - Электронная Библиотека

W porze lunchu Falkland Road staje się fabryką pogłosek. Jej punktem centralnym jest stragan z paan. Strzykający czerwoną śliną nowinkarze opowiadają, że strajkujący robotnicy urządzili na placu wiec, rozpędzony jednak przez policję. Anarchiści chcieli podpalić jedną z fabryk „Gotówki” Mistry’ego, ale zostali zastrzeleni. A może to byli komuniści i udało im się uciec. Motilal Nehru wygłosi mowę. Jakąś kobietę rozjechał wojskowy pojazd. Gubernator opuścił miasto. Brytyjczycy użyją samolotów. Fanatyczni wyznawcy hinduizmu atakują muzułmanów w slumsach na przedmieściach.

Ludzie są rozgorączkowani, napięci. Kiedy Bobby wychodzi, czuje wiszącą w powietrzu atmosferę wrogości. Ci, którzy zawsze się z nim witali, teraz unikają jego wzroku. Poczucie zagrożenia wzmaga się po południu. Bobby rozpoznaje komunistów, którzy wczorajszego wieczoru rzucali kamieniami. Teraz kręcą się wokół misji i spoglądają w rozbite okno wielebnego Macfarlane’a.

O zmierzchu wyraźnie widać siup ognia nad slumsami w sąsiedztwie fabryk Taty. Falkland Road roi się od tłumu. Coś w tej falującej rzeszy ludzi uderza Bobby’ego. Na ich twarzach nie ma ani radości, ani nadziei na dobrą zabawę. Ci ludzie są przyczajeni, na coś czekają. Mniej więcej godzinę po zachodzie słońca przechodzi tamtędy hałaśliwy pochód. Udekorowani girlandami zwolennicy satjagrahy wymachują rytmicznie pięściami do wtóru łoskotu bębnów i zawodzenia trąbek. Zostawiają za sobą ciżbę niespokojnych mężczyzn i chłopców szukających pretekstu do działania, czegoś, co przywiedzie dzień strajków do punktu kulminacyjnego.

Ktoś podpala stos odpadków na ulicy. Ludzie stoją wokół ognia, oblani blaskiem pomarańczowych płomieni. Z okna swojego pokoiku Bobby dostrzega wyjeżdżający zza rogu samochód. Za kierownicą siedzi biały. Zatrzymuje się, waha, po czym zawraca i odjeżdża tą samą drogą. Wokół ognia zbiera się coraz więcej ludzi. Bobby widzi mężczyzn z kijami w rękach, u jednego zauważa długi zakrzywiony nóż. Warkot ciężarówki pełnej policjantów przepłasza zgromadzonych. Śmieci się dopalają. Policjanci chodzą tam i z powrotem przez parę minut, kopią rozżarzone resztki i bacznie obserwują wysokie drewniane domy. Potem odjeżdżają.

Wszystko cichnie. Może dzisiejsza noc minie spokojnie. Bobby’ego nudzi siedzenie przy oknie. Potrzebuje powietrza, przestrzeni, żeby pomyśleć. Wkłada płócienną marynarkę, wiąże krawat i wychodzi. Na ulicy od razu czuje, że coś się zmieniło. Przechodnie mierzą go nieprzyjaznym wzrokiem, a raz czy dwa jacyś mężczyźni usiłują zagrodzić mu drogę. Dają mu spokój, gdy się do nich odzywa albo gdy ktoś inny odciąga ich na bok i wyjaśnia, kim jest Bobby. Dzisiejszego wieczora w Bombaju niebezpiecznie wyglądać na Anglika.

Bobby wędruje w stronę Fortu. Tu ma ulice dla siebie. Okna biur są ciemne, szyny tramwajowe puste. Nawet paru żebraków i pedałujący co sił rowerzysta nie przeszkadzają mu wyobrażać sobie, że tak wyglądałaby chwila tuż po końcu świata. Bobby Piękniś – jedyny aktor. Cała reszta zeszła ze sceny. Zabawia się, usiłując stosownie do okoliczności zająć jak największą przestrzeń. Kroczy majestatycznie środkiem ulicy i rozkłada ręce. Chce być większy, niż jest. Bobby Piękniś. Pan Ostatnich Chwil Bombaju.

Wielkimi krokami przemierza opustoszałe miasto, aż dociera do Fontanny Flory. Zza palisady migoczących lamp gazowych wygląda mała, pretensjonalna, usmarowana rzeźba, stercząca w górę z makadamowej podstawy pokrytej smołą. Bobby podchodzi bliżej i odkrywa, że nie jest jedynym aktorem. W świetle latarni grają jeszcze dwie osoby dramatu: angielski chłopak i krowa.

– Boże wszechmogący! – bełkocze Anglik. – Co trzeba zrobić, żeby potraktowali cię po ludzku w tej dziurze? Co za obraza. Cholerna obraza.

Wygląda na to, że rozmawia z krową. Bobby ostrożnie podchodzi bliżej. Przystaje na granicy kręgu światła. Chłopak chwieje się na nogach i szpera po kieszeniach. Znajduje płaską flaszkę, pociąga z niej spory łyk i najwyraźniej coś postanawia.

– Dobra, krowo. Skoro nie grasz fair, nie będę się cackać. Ostrzegam. Mówię do ciebie: sos chrzanowy i Yorkshire pudding.

Krowa patrzy na niego nieporuszona. Chłopak traci cierpliwość.

– Stek, idiotko! Duszony! Nie żartuję. Nie obchodzą mnie te wasze towarzystwa ochrony krów i cała reszta hinduskich fanklubów. Zjem cię, ty świńska krowo.

już ma zamiar zdzielić zwierzę w nos, gdy dostrzega Bobby’ego.

– Alleluja! – krzyczy. – Ktoś ze strunami głosowymi. Bridgeman jestem. To bydlę mnie wykończy. Nie wiesz przypadkiem, gdzie tu można kupić tarte?

Bobby z namysłem kiwa głową. Twarz Bridgemana rozjaśnia się uśmiechem.

– Ha! – wrzeszczy jak ktoś, kto zdobył punkt w trudnej rozgrywce, i z radości klepie krowę po zadzie. – Zabierz mnie tam. Od razu. Mówiłeś, że jak się nazywasz, stary?

Bobby nie mówił. I wcale nie jest przekonany, że chce kogokolwiek dokądkolwiek prowadzić. Bridgeman wygląda żałośnie. Nie ma jeszcze dwudziestu lat. Jego szorstka skóra jest sina od wypitego za dnia alkoholu, a ubranie nosi zaschnięte ślady po jedzeniu. Nawet gdyby był trzeźwy, jego twarz nie budziłaby zaufania. Jest nalana, ciastowata, a małe oczka i świński nos pływają w niej niczym kluski w tłustej zupie. U pijanego Bridgemana cała głowa pod grzywką prostych kasztanowatych włosów zdaje się niemile ruchliwa. Jak galareta. Rozchwiana. Niestała.

Ale Bridgeman ma pieniądze. I udowadnia to. Wyciąga z kieszeni plik banknotów i powiewa nimi zamaszyście.

– Robert, przyjacielu – bełkocze – idziemy się zabawić. Wielki finał. Gdzie się podziało to przeklęte krówsko?

Bridgeman twardo upiera się, że krowa też powinna z nimi iść. Gdy orientuje się, że zwierzę gdzieś powędrowało, ma zamiar ruszyć na poszukiwania. W końcu akceptuje stratę i pozwala Bobby’emu prowadzić się w stronę dzielnicy czerwonych latarni. Po drodze gada jak najęty, budząc w Bobbym zdziwienie (siłą głosu, sprytem i całkowitą obojętnością na słuchacza) oraz przeczucie nadejścia czegoś nieuchronnego.

Zanim docierają na koniec Esplanade Road, Bobby wie już prawie wszystko o Jonathanie Bridgemanie, począwszy od przedwczesnych narodzin na podłodze stacji pocztowej w Biharze, a skończywszy na powodach, dla których tak spił się w Bombaju prawie osiemnaście lat później. Okazuje się, że jeśli chodzi o wiek, dzieli ich tylko miesiąc różnicy i że Bridgeman jest nałogowym pijakiem w drugim pokoleniu. Syn pary dypsomaniaków spędził pierwsze lata dzieciństwa na plantacji herbaty swojego ojca pośród wzgórz w pobliżu Darjeelingu, pomagając mu w kleceniu prowizorycznych kotłów destylacyjnych.

Kiedy matka Bridgemana spadła z werandy i skręciła kark (co nastąpiło, gdy Jonathan był jeszcze dzieckiem), jej pogrążony w żałobie mąż przysiągł sobie, że nigdy nie wyśle syna do szkoły w Anglii; co więcej – nigdy nie spuści z oka Jedynej Rzeczy, Jaka Mu Została. Tym sposobem w wieku dziesięciu lat Jonathan umiał jeździć konno, strzelać i świetnie mieszać dżin z tonikiem, ale nie umiał ani czytać, ani pisać. Jego ojciec zupełnie się tym nie przejmował. W jego mniemaniu to umiejętność czytania spowodowała zgon jego żony, która poślizgnęła się na egzemplarzu magazynu „Blackwood’s”, beztrosko porzuconym na frontowych schodach.

W chwilach zdolności do działania Bridgeman senior całą energię poświęcał pędzeniu nowego gatunku alkoholu z liści herbaty. Po udoskonaleniu receptury ów eliksir miał wyprzeć szkocką whisky i zająć jej miejsce w sercu brytyjskiego pospólstwa, czyniąc swego twórcę niewiarygodnie bogatym. Niestety, czy to z racji błędów w procesie produkcji, czy może dlatego, że liście herbaty zupełnie się do tego nie nadają, większość partii Herbacianej Whisky Bridgemana wywoływała ataki apopleksji albo czasową ślepotę. W końcu jej producent uzupełnił recepturę o ryż.

Podatny na napady depresji, podczas których strzelał na oślep do swoich pracowników z małokalibrowego karabinu używanego do polowań, pan Bridgeman wreszcie zrozumiał, że nawet dodanie ryżu nie uratuje go przed ruiną. Doznany zawód wywołał większe niż zazwyczaj przygnębienie. W wyniku negocjacji z okręgowym komisarzem policji (wspieranym przez pluton Gurkhów) uwolnił zakładników i oddał się pod opiekę Sióstr Mniejszych Pokutniczek, które prowadzą dyskretny zakład dla obłąkanych w Kalkucie. Mały Jonathan wylądował w pobliskiej szkole z internatem. Raz w miesiącu miał odwiedzać chorego ojca.

W ciągu paru lat Akademia Bradshawa dla Chłopców w Kalkucie wpoiła młodemu Bridgemanowi podstawy wiedzy i zachowania. Jonathan nauczył się jeść z zamkniętą buzią, radzić sobie z rzymskimi cyframi i łacińskim alfabetem i siedzieć cicho nawet podczas długiego porannego nabożeństwa. Wszyscy spodziewali się, że wróci w góry i poświęci się mało wyszukanemu zajęciu; może włoży mundur i zostanie wysłany gdzieś daleko, gdzie brak ogłady i rozwijający się alkoholizm nie narobią zbytniego zamętu. Nie wzięli pod uwagę cudownych zdolności uzdrowicielskich Sióstr Mniejszych i ich głównego psychiatry – matki przełożonej.

Siostra Agnes, zwalista słoweńska zakonnica z twarzą niczym wypolerowany orzech włoski i usposobieniem jucznego wielbłąda, nie chciała mieć do czynienia z obłąkanymi. Kierując się surowymi zwyczajami wyniesionymi z rodzinnej wioski w górach, wprowadziła zimne kąpiele, odosobnienie i religijne reprymendy, które przynosiły szokujące rezultaty. Według powszechnej opinii (błędnej) siostra Agnes uzdrawiała swoich pacjentów śmiertelnym strachem. W rzeczywistości, gdy gwałtowne zmiany temperatury i barwna wizja męki piekielnej nie przynosiły pożądanych efektów, siostra uciekała się do walki zapaśniczej. Rozbierała się, nacierała oliwą i prowadziła najbardziej opornych podopiecznych na tyły klasztoru, gdzie dawała im wycisk, stosując chwyty i rzuty, które niegdyś uchroniły jej cnotę przed zakusami miejscowych pasterzy, oszalałych po paru miesiącach samotności na górskich halach.

Metoda siostry Agnes sprawdziła się na ojcu Jonathana. Po wołaniu o litość i złożeniu przyrzeczenia, że nigdy więcej nie tknie alkoholu, w cudowny sposób odzyskał zdrowie psychiczne. Nikt nie przypuszczał, że kiedykolwiek stamtąd wyjdzie, tymczasem krótko po piętnastych urodzinach syna Bridgeman senior zjawił się w szkole trzeźwy i porządnie ubrany. Oświadczył, że pragnie, by Jonathan kontynuował naukę, a potem studiował na jednym ze słynnych uniwersytetów. Był prawdziwie odmienionym człowiekiem. Dyrektor uścisnął mu rękę, uniósł brwi na widok wielkiego srebrnego krucyfiksu na szyi (fanatyczne oddanie kościołowi rzymskokatolickiemu było efektem ubocznym kuracji siostry Agnes) i w duchu uśmiał się z ojcowskich nadziei. Ale Jonathan bardzo się postarał. Opanował wielosylabowe słowa, nabrał ogłady i rozumu, co zrobiło wrażenie nawet na jego najzacieklejszych krytykach w Akademii Bradshawa.

48
{"b":"90789","o":1}