Литмир - Электронная Библиотека
٭

Bobby’ego dręczą myśli o kobiecie z hotelu. Ten jej spokój, ta jej obojętność. Białe szczupłe plecy i owalna twarz. Zastanawia się, ile może mieć lat, i dochodzi do wniosku, że jest niewiele starsza od niego. Jak by to było stać z nią na balkonie? Jak by to było patrzeć na dymiące kominy dzielnicy fabrycznej i czuć obecność dziesiątek tysięcy ludzi, którzy nigdy nie zajdą tak wysoko?

Nie chce być dłużej Bobbym Pięknisiem. Przestaje odwiedzać Gul i Shuchi, i kiedy tylko to możliwe, wyrywa się poza Falkland Road ku lepszym rejonom miasta, gdzie wędruje pod arkadami i uchyla kapelusza, mijając białych. Szuka dziewczyny. Wyobraża sobie, że jest córką bogatego Anglika, i modli się, żeby ciągle była w Bombaju. Zagląda przez szyby do wnętrza Evansa amp; Frasera w nadziei, że kupuje tam stroje. Je lody w Corngalia’s, marząc, by weszła i usiadła przy jednym z marmurowych stolików. Zaniedbuje obowiązki. Całkiem zapomina o posługach dla Elspeth Macfarlane. By zrekompensować wydatki, nagabuje ludzi na nabrzeżu i jako przewodnik pływa z turystami przez zatokę na Elephanta Lsland.

W drodze na wyspę siedzi w milczeniu, póki łódź nie zaczyna kluczyć między splątanymi namorzynami porastającymi brzegi. Po przycumowaniu odgania konkurentów i pomaga swojej grupie wspiąć się po krętych kamiennych schodach. Odzywa się dopiero wtedy, gdy trzeba pokazać jaskinie. Widok monumentalnych, wykutych w kamieniu twarzy zapiera turystom dech w piersiach. Ściskając w rękach przewodniki, milkną na dłuższą chwilę. Bobby prowadzi ich obok trójgłowego Siwy u wejścia i zatrzymuje się przed posągiem boga-hermafrodyty, pół mężczyzny, pół kobiety. Gdy turystki chichoczą, a turyści przerzucają się sprośnymi dowcipami, odsuwa się nieco, ale gdy nikt nie patrzy, ostrożnie dotyka kamienia na szczęście.

Zbyt pochłonięty własnymi sprawami, nie myśli o polityce i ledwo zauważa, że wokół niego narasta gorączka antybrytyjskiej agitacji. W salonie pani Macfarlane roi się od chłopców, którzy posłuchawszy wezwania, rzucili naukę w angielskich szkołach i oddali się sprawie wyzwolenia. Są schludni i poważni. Parsowie, muzułmanie i hinduiści z wyższych kast gromadzą się, by czytać na głos broszury i spierać się o ostatnie wypowiedzi Gandhiego, Patela i innych przywódców. Elspeth przynosi im herbatę, promieniejąc energią czerpaną z wydarzeń wokół niej. Kiedy Bobby wchodzi i wychodzi, czuje na plecach jej świdrujący wzrok. I nie wypowiedziane głośno pytanie: „Przyłączysz się do nas?”.

Bobby czuje niechęć młodych nacjonalistów do jego dobrze skrojonych garniturów i świeżo nabytego akcentu. Cóż za kontrast z ich indyjskimi czapeczkami Kongresu, białymi kurtami, płóciennymi spodniami oraz aczkanami z wysoką stójką, noszonymi z taką godnością i dumą. Pewnego wieczoru, gdy wychodzi (zamierza stać przed Byculla i czekać na dziewczynę z hotelu), paru z nich zastępuje mu drogę. „Dokąd idziesz, bracie? Towarzyszu, nie zostaniesz z nami pracować dla kraju?” Bobby kręci przecząco głową i przepycha się między nimi. Kiedy odchodzi, spluwają na podłogę i mamroczą obelgi pod jego adresem. „Kundel, angielski lokaj”. „Przyjdzie taki dzień – woła za nim jeden z chłopców – że ty i tobie podobni zginiecie!”.

– Martwię się o ciebie, Czandra – mówi Elspeth, gdy któregoś ranka Bobby schodzi na śniadanie. – Tracisz z oczu właściwy kierunek.

Bobby wpatruje się w nią z niedowierzaniem. Elspeth ciągnie dalej:

– Powinieneś być dumny ze swego narodu. Pomyśl o jego przyszłości. Powinieneś być dumny z tego, kim jesteś.

– A kim jestem? – rzuca Bobby i nie czekając na odpowiedź, wychodzi, trzaskając drzwiami.

Idzie na plac, gdzie toczy się mecz hokeja na trawie. Drużyna młodych muzułmanów gra przeciwko drużynie pracowników kolei. Przy linii bocznej stoi grupa brytyjskich żołnierzy. Podają sobie butelkę i zagrzewają do walki anglo-hinduskich graczy.

– Dalej, Railway! Dalej! Dowalcie tym brudasom! Dobrze!

Dopingowani zawodnicy kolei dają z siebie wszystko, dumnie prężąc pierś. Bobby patrzy na nich z niesmakiem. Ich kibice odwróciliby się od nich natychmiast, gdyby grali z drużyną o jaśniejszej skórze. Prawdziwe kundle, które merdając ogonem, zadowalają się rzuconym ochłapem.

Pewnego wieczoru modlitwy Bobby’ego zostają wysłuchane. To ona! Wchodzi do Green’s pod rękę ze słynnym dżokejem. Bobby czym prędzej rusza za nią. W drzwiach piorunuje wzrokiem odźwiernego, który przez chwilę zastanawia się, czy nie zastąpić mu drogi. W barze panuje nieopisany ścisk. Reprezentowane są wszystkie sfery bombajskiego towarzystwa. Od młodych mężczyzn z administracji państwowej, odważnie wkraczających do królestwa półświatka, po dwie rosyjskie dziwki, które w trakcie powolnego tańca bacznym wzrokiem omiatają salę w poszukiwaniu wpatrzonych w nie mężczyzn. Dziewczyna i dżokej dołączają do licznego towarzystwa amatorów wyścigów, zgromadzonego przy najlepszym stole w lokalu. Reszta gości patrzy i podziwia. Dwaj kelnerzy w białych rękawiczkach kończą właśnie ustawiać piramidę z kieliszków. Trzeci otwiera butelkę Kruga, gotów zapoczątkować fontannę szampana. Główny bohater przyjęcia, pars, bogaty hodowca, najwyraźniej świętuje coś wyjątkowego. Kiedy pojawia się dziewczyna z dżokejem, wylewnie całuje ją w rękę, po czym robi im miejsce obok siebie. Jak na zawołanie strzela korek od szampana. Do wtóru oklasków kelner wchodzi na krzesło i zaczyna rozlewać.

Przy sąsiednich stołach, mniejszych księżycach krążących wokół centralnej planety, świecą pośledniejsze gwiazdy bombajskiego światka wyścigów: bukmacherzy trenerzy, hazardziści głodni poufnych wskazówek. Bobby zauważa grubego Anglika, który przygląda się wszystkiemu ze szczególnym zainteresowaniem. Siada przy nim i pyta, co się dzieje.

– Koń Gotówki znowu wygrał.

– Który?

– Który? Pot of Gold oczywiście. Mógłbyś zwolnić to miejsce? Czekam na kogoś.

– Już się robi. Ale proszę mi powiedzieć, czy Torrance na nim jechał? Szczęściarz z niego. Jego żona jest szałowa.

Grubas parska śmiechem.

– Tamta kobieta? Taka z niej żona jak ze mnie. Tylko nie rób sobie nadziei. Od razu widać, że cię na nią nie stać. Gzy teraz zechcesz odejść?

Bobby wstaje i dopycha się do kontuaru. Zamawia bezalkoholowego drinka i gapi się na nieżonę Torrance’a. Jest jeszcze piękniejsza (o ile to w ogóle możliwe) niż wtedy. Krótkie włosy, obcięte z tyłu bardzo wysoko, opadają na twarz i odsłaniają szyję tak zmysłowo, że w swej białości wydaje się aż nieprzyzwoita. Gdy się śmieje i pije z towarzyszami zabawy, w jej oczach zapalają się figlarne iskierki.

– Bobby? Bobby! Co ty tu robisz?

Płaska jak naleśnik twarz belgijskiej klientki pani Pereiry. Tej młodej kobiety, która zawsze czeka na wieści o siostrze. Jak się nazywa? Ga – Gal – Gan… Gannay? Jest ożywiona, zaintrygowana i rozochocona. Machając ruchliwymi dłońmi, strzepuje popiół z papierosa i rozlewa ze szklaneczki krople dżinu. Bobby postanawia zaryzykować.

– Panna Garnier?

– Bobby! Nie przypuszczałam, że cię tu zobaczę. Nie w takim drogim miejscu!

– To samo mógłbym powiedzieć o pani. Jej twarz tężeje.

– Często bywam w Green’s. Jestem Europejką.

– Zna tu pani wiele osób?

– Oczywiście – mówi panna Garnier ostrożnie. Bobby dostrzega cienie pod jej oczami.

– A tamtych, którzy siedzą z panem Gotówką?

– To dżokej Gotówki i Elvin, jeden z zarządzających gymkhaną.

– A ta kobieta z Torrance’em?

– Czemu o nią pytasz?

– Niech pani pilnuje swojego nosa.

Urażona panna Garnier układa usta w małe „o” i odwraca się na pięcie. Przeklinając się w duchu, Bobby łapie ją za ramię. Panna Garnier kurczy się z bólu i obrzuca go wściekłym wzrokiem. Bobby przywołuje swoje najbardziej rozbrajające spojrzenie.

– Przepraszam.

– Puść mnie.

– Przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny.

– Mam nadzieję.

Jej stanowczość słabnie. Bobby czuje, że jej ciało się rozluźnia.

– Puść mnie, proszę.

Bobby spełnia tę prośbę. Zamiast odejść, panna Garnier robi krok ku niemu. Jest zlana jakimiś duszącymi perfumami o zapachu pomarańczy. Bobby cofa się. Walcząc o haust powietrza, opiera się o kontuar.

– Jesteś bardzo zepsuty – mówi panna Garnier. – Już bardzo zepsuty.

– Już?

Kobieta cmoka z dezaprobatą.

– Taki młody, a już taki zepsuty.

Pieści jego policzek, omal nie trafiając w oko trzymanym w dłoni papierosem. Uśmiecha się drapieżnie. Już ma coś powiedzieć, gdy pojawia się jakiś mężczyzna o rumianej, ospowatej twarzy i bezceremonialnie klepie ją w ramię.

– Chodź, Dianę czy jak ci tam. Nie mam całej nocy.

Posyła Bobby’emu nienawistne spojrzenie. Panna Garnier wzdryga się lekko na te słowa, ale zmusza się do uśmiechu.

– Oczywiście, kochanie. Już idę.

– Dianę, jak ona ma na imię? – pyta błagalnie Bobby. – Powiedz, jak ma na imię?

Panna Garnier spogląda na swego towarzysza, który puka w tarczę swojego zegarka. Potem odwraca się do Bobby’ego. Nagle wygląda na śmiertelnie znużoną, bliską załamania.

– Nazywa się Lily Parry. A ja nie jestem Dianę. Mam na imię Delphine.

Bobby kiwa głową. Panna Garnier powtarza swoje imię jeszcze raz, sylaba po sylabie. Delphine. Potem wychodzi, niemal wypychana z baru przez niecierpliwego mężczyznę. Kiedy znika Bobby’emu z oczu, znika też z jego pamięci. Jego myślami włada Lily Parry.

Jest doskonała, l nie tylko Bobby zdaje się tak uważać. W ledwo uchwytny sposób bar ciąży w jej kierunku. Na niej skupiają się spojrzenia wspartych o filary, wychylających się przez poręcze czy siedzących na krzesłach gości. Mężczyźni przy jej stole nachylają się ku niej niczym okryte smokingami stoki góry. Wokół głównej sali i na tarasie każdy dogodny punkt, w którym obserwator mógłby przystanąć i zapalić papierosa, jest już zajęty. Wydaje się, że ściganie wzrokiem Lily Parry jest tu tak popularne, że niektórzy spośród chętnych, z braku wolnych punktów obserwacyjnych, zmuszeni są przemieszczać się po sali, co przy sobotnim ścisku w Green’s jest zdecydowanie gorszym wariantem.

Samej pannie Parry zupełnie to nie przeszkadza. Przyzwyczaiła się do życia w atmosferze nieustannego podziwu. Wkrótce ma nadzieję na bardziej wymierne efekty, jeśli tylko ten stary kutwa Gotówka dotrzyma słowa i sfinansuje jej rewię. Kiedy w drodze do damskiej toalety zaskakuje ją młodzieniec, który kłania się nisko, jest nie tyle zaskoczona samym ukłonem, ile jego zuchwałą teatralnością. Jakby ten młody człowiek się z niej naśmiewał. W drodze powrotnej znów się na niego natyka. I znów ten ukłon. Nie do wiary! Lily naturalnie go ignoruje.

45
{"b":"90789","o":1}