Литмир - Электронная Библиотека

– Panie Watkins, czy pan widział moją torebkę?

– Ależ skąd. A teraz, jeśli panie pozwolą…

– Kelner? Kelner!

Ciocia Dorothy jest przekonana, że odkryła spisek. Jej oczy miotają błyskawice. Do stołu zbliża się już dwóch czy trzech pracowników hotelu. Choć Bobby nie zrobił nic złego, nie potrafiłby naprędce wymyślić jakiegoś wyjaśnienia. Szura krzesłem po kamiennych płytach i ucieka.

– Stój, złodzieju! – krzyczy ciocia Dorothy głosem donośnym jak dzwon.

Bobby pędzi w stronę głównego wejścia. Szczęściem dla niego nikt w holu nie wykazuje się czujnością. Nie zatrzymywany, wypada na ulicę bez topi na głowie, które zgubił gdzieś między hotelowym ogrodem a holem. Biegnie w popołudniowym skwarze, póki nie czuje się bezpiecznie w plątaninie uliczek. Później, ukryty w pokoiku Gul u madame Noor, dochodzi do wniosku, że kapelusz to niewielka strata. Prawdziwi Anglicy raczej go nie noszą, chyba że podczas oficjalnych okazji. Po kilku dniach kupuje zwyczajne topi ze świńskiej skóry. O wiele mniej okazałe nakrycie głowy. Bobby zaczyna doceniać wartość ostrożności.

Na szczęście dla niego incydenty w rodzaju spotkania z Virginią i ciocią Dorothy należą do rzadkości. Pewnego razu urodzony w kraju urzędnik podatkowy pochyla się ku niemu i pyta: „Jesteś Hindusem, prawda?”. Najczęściej jednak Bobby może wymyślać na swój temat rozmaite historie, wskakując w nową tożsamość niczym w nową marynarkę Shahid Khana. Początkowo udawanie wychodzi dość marnie. Wkrótce Bobby orientuje się, że wygląd i akcent to nie wszystko. Istnieje na przykład kwestia zapachu. Na równi ze wszystkimi Bobby’ego zawsze zastanawiała nieubłagana wojna Anglików przeciwko kuchni, ich niewytłumaczalne upodobanie do pozbawionych smaku kawałków mięsa, warzyw bez przypraw i słodkich rezultatów łączenia mąki i tłuszczu. Rozmowa z pewnym marynarzem z okrętu wojennego pozwala mu odkryć efekt uboczny diety pozbawionej czosnku i cebuli. Bobby udaje wpływowego młodzieńca, dziedzica przedsiębiorstwa eksportowo-importowego w Edynburgu. Marynarz parska śmiechem i mówi mu szczerze, że z forsą czy bez, cuchnie jak miejscowy dzikus. „Jeśli czegoś z tym nie zrobisz, stary, do końca życia będziesz kawalerem”. Bobby jest zbyt zaintrygowany, by czuć do marynarza urazę. Jak pachnie Hindus? Jak pachnie typowy Anglik? To pytanie nie daje mu spokoju. Zaczyna unikać czosnku (przynajmniej przed wyjściem do miasta) i wdycha zapachy ludzi, których zagaduje na nabrzeżu. Ale to jeszcze za mało. Pewnego dnia w odruchu desperacji wręcza praczowi w Watson’s Hotel kilka monet, by pozwolił mu obwąchać stosy ubrań oddanych do prania. Choć mężczyzna uważa go za zboczeńca, przyjmuje pieniądze. Z twarzą zanurzoną w bieliźnie memsahib i brudnych koszulach sahibów Bobby wreszcie potrafi to nazwać. Zjełczałe masło. Może z domieszką surowej wołowiny. Ukryta woń Imperium.

Niektórzy unikają introspekcji. Jeśli Bobby ukrywa swoje „ja” przed innymi, przybiera coraz to nową postać, zmienia imiona i nie ujawnia motywów działania, to tak samo postępuje względem siebie. Tajemniczość każe domyślać się głębi. Tak właśnie myślą ludzie, patrząc na Bobby’ego. Prostytutki, panie z Towarzystwa Teozoficznego, turyści i próżniacy zgromadzeni wokół kramu z paan są więźniami tego samego przeświadczenia: że intensywne wpatrywanie się w Bobby’ego pozwoli im dociec, co skrywa maska jego pięknej twarzy. To rodzaj uzależnienia. Jest dla nich udręką i czymś cennym. A jednak tej aury by nie było, gdyby Bobby sam wiedział, dlaczego robi to, co robi. To oczywiste tchórzostwo, ale wmawia sobie, że nie chce tego zrozumieć. Lepiej nie zastanawiać się nad życiem. Inaczej ryzykujesz, że nic z niego nie będziesz miał.

Bobby jest istotą ślizgającą się po powierzchni. Bibułką trzymaną pod słońce. Dąży ku przezroczystości, jakby po drugiej stronie, tej wewnętrznej, było coś godnego odkrycia. Może jest, a może nie. Może zamiast wyobrażać sobie głębię, ludzie, którzy niezbyt go znają, powinni uznać fakt, że skóra Bobby’ego nie jest granicą między rzeczami, lecz rzeczą samą w sobie, ekranem, na którym widać różne obrazy. Efemeryczne osobliwości. Świetlne złudzenia.

Stworzyć osobę z kawałków. Szmaciane ręce. Drewniana głowa. Kapelusz i zestaw zasłyszanych opinii. O tym, że w Indiach nie da się wyhodować dobrego trawnika. O pozytywnym wpływie gier zespołowych na moralność. O nikczemności Gandhiego i braku higieny w każdej sferze życia. Ułożyć je pojedynczo, jak przy stawianiu pasjansa. Nie ma znaczenia, czy się w to wszystko wierzy. Wiara to tylko wrażenie lekkiego ściskania w żołądku. Podczas stwarzania i ożywiania swoich marionetek Bobby pojmuje, że w Anglikach jest coś zdumiewającego. Ich życie jest skonstruowane z ułożonych w odpowiednim porządku części, niczym parowóz czy parowiec. Zgodne ze strukturą sfery, do jakiej przynależą, jest niemal imponujące w swej niezmienności i surowej sztywności obowiązujących i przestrzeganych reguł. Imponujące w sensie, w jakim może imponować most wiszący czy wiadukt. Angielskie życie: ekspansywne, funkcjonalne i industrialne.

Bobby zmierza ku czemuś. Niepostrzeżenie, powoli, ale nieuchronnie. Punktem przełomowym jest wieczór, kiedy spotyka Philipsa, singapurskiego plantatora. Popycha ich ku sobie przeznaczenie. To Philips zagaduje Bobby’ego, nie odwrotnie. Zatrzymuje go na Marinę Drive i prosi o ogień. Bobby wyciąga swoją nową zapalniczkę, mężczyzna osłania płomień dłońmi. Wywiązuje się luźna pogawędka typu „ładny dziś wieczór”. Przez chwilę stoją, zaciągając się dymem, wpatrzeni w ruchome światełka jednomasztowców z trójkątnymi żaglami na wodach Back Bay. Philips przedstawia się Bobby’emu, Bobby robi to samo. Bobby Flanagan z domu handlowego Johnson amp; Leverhulme w Kalkucie. Philips jest w drodze do domu, pierwszy raz od dziesięciu lat. I jeśli ma być szczery, bez urazy, nie ma o Bombaju najlepszego zdania. Bombaj nie umywa się do Singapuru. Tam dopiero jest życie! A przecież człowiek musi się zabawić! Na szczęście spotkał paru facetów, którzy zaprosili go na wieczór na turniej bilarda. Bobby musi znać to miejsce. Majestic. Sęk w tym, że on potrzebuje partnera. I choć to bardzo, bardzo niewłaściwe, ma pytanie: czy Bobby nie zechciałby…?

Philips ma denerwująco gładką twarz, okrągłą niczym pilica futbolowa. Włosy zaczesane na bok lśnią w księżycowej poświacie blaskiem płyty gramofonowej. Przyjął napuszoną pozę klubowego bywalca, z jedną ręką za plecami, jakby szykował się do rozpoczęcia recytacji. Człowiek z szelaku. Bobby nie jest przekonany do tej propozycji, ale coś w kombinacji połyskliwej powierzchni wody, rozświetlonej ulicy, absurdalnie świecących włosów Philipsa każe mu kiwnąć głową na zgodę. Łapią gharri i jadą w kierunku hotelu Majestic.

Bobby często kręcił się przy wejściu do Majesticu. To miejsce, gdzie zwyczajowo Hindusi nie są mile widziani, chyba że w roli służących. Co się tyczy bilardu, owo niepisane prawo jest bezwzględnie przestrzegane. Bobby przechodzi przez hol i wkracza do sali gier, gdzie wita go morze różowych twarzy na wpół pijanych mężczyzn w samych koszulach, którzy smarują końce kijów bilardowych kredą i pochłaniają wielkie ilości whisky z wodą sodową. Anglicy w chwili relaksu, rozładowujący swoje indyjskie frustracje i troski w alkoholowej rywalizacji. Bobby uświadamia sobie z przerażeniem, że nie będzie mógł stąd wyjść, póki wszystko się nie skończy.

Philips odnajduje mężczyzn, którzy go zaprosili. Po uściskach dłoni i kolejce drinków pośród innych par uczestników gry na tablicy pojawiają się „Philips i Flanagan”. Szczęściem dla Bobby’ego zasady bilardu są dość proste, a poziom cotygodniowych rozgrywek w Majesticu niski. Wkrótce krąży wokół zielonego stołu, słuchając opowieści rozbawionych Anglików o załatwionych interesach i przechytrzonych tubylcach. Teraz jego kolej. Wychodzi mu trudne uderzenie, po którym Philips klepie go plecach. Jego wielka dłoń niby to mimochodem ześlizguje się w dół ku pośladkom. Bobby odwraca się i widzi szelmowski uśmieszek na twarzy partnera. – Cieszę się, że cię spotkałem, młody przyjacielu. Bobby potakuje bez słowa i wręcza mu kij.

Wygrywają pierwszą turę. Bobby wymyka się na balkon zapalić papierosa. Jest podniecony, napięty od tłumionej radości z udanej misji szpiegowskiej. Przejął od reszty graczy pewność siebie. Zatrzymuje przechodzącego kelnera, zdecydowanym głosem zamawia dżin z tonikiem i odczuwa przyjemność białego człowieka na widok głębokiego ukłonu składanego mu przez brązowego człowieka. Kiedy kelner wraca z drinkiem, Bobby sięga po szkło jedną ręką, drugą zaś trzyma za plecami, bezwiednie naśladując w tym Philipsa. Kelner odchodzi. Bobby zostaje sam na sam z wirującymi w szklaneczce kostkami lodu. Ich lekki brzęk kojarzy się z brzękiem pieniędzy. Nagle przez gwar męskich rozmów dobiegających z sali bilardowej przebija kobiecy śmiech. Na jednym z sąsiednich balkonów przystanęła jakaś para. Mężczyzna coś mówi, rozbawiona kobieta odrzuca do tyłu głowę, smukłą białą dłonią pieszcząc kark swego towarzysza. Wyglądają, jakby łączyły ich serdeczne, ale nie zażyłe stosunki. Bobby odnosi wrażenie, że niezbyt dobrze się znają. Kobieta jest piękna. Ma odważnie krótką, ciemną fryzurę. Jej dopasowana suknia z jasnożółtego jedwabiu i odsłonięte ciało pobłyskują zmysłowo w świetle elektrycznych lamp. Wkłada papierosa do cygarniczki. Obecność kobiety wywiera tak wstrząsające wrażenie, że Bobby’emu brak tchu. Mężczyzna jest dużo starszy, nieporuszony i sztywny. Jak mu się to udaje? Jak można być tak odpornym na operową prawie nagość tej kobiety? Na chwilę oczy ich obu się spotykają. Mężczyzna lekko skłania głowę, jakby w uznaniu niemego zachwytu Bobby’ego.

– Tu cię mam!

To Philips, błyszczący posłaniec, przyszedł zabrać Bobby’ego do środka na drugą rundę. Na dźwięk jego głosu kobieta odwraca się i przez moment Bobby patrzy jej w oczy. Są obojętne. Jej zuchwale piękna twarz nie zdradza najmniejszych uczuć, nawet próby oceny jego wyglądu. Bobby Piękniś nie nawykł do takiej obojętności. Przedmiot jego podziwu odwraca się wolno ku swemu towarzyszowi i prowadzi go do środka.

W drugiej rundzie Flanagan i Philips przegrywają z kretesem. Głównie z winy Flanagana, którego gra jest żenująco chimeryczna w porównaniu z dokonaniami w pierwszej rundzie. Philips jest pijany i pobłażliwy. Wołając „to ci pech!” albo „nie przejmuj się!”, opiera się o jednego ze służących, jakby ten był kolumną czy ścianą. Flanagan próbuje wymknąć się niepostrzeżenie, ale jego partner dopada go i przygważdża do ściany na głównych schodach hotelu, niepomny na przerażone spojrzenia kobiet i mężczyzn mijających ich w drodze do łóżek. Utarczka przeradza się w regularną szamotaninę. Kiedy Flanagan wybiega wreszcie z hotelu, ignorując oferowaną przez odźwiernego taksówkę, klapa marynarki wisi mu w strzępach. A jednak tego wieczoru coś innego złożyło się w całość. Bobby Piękniś już wie, kim chce być.

44
{"b":"90789","o":1}