Литмир - Электронная Библиотека

Z racji wyjątkowo płynnych zasad moralnych narzucanych przez rodzaj wykonywanego zajęcia Bobby często czuje się zagubiony. Choć Macfarlane’owie dali mu dom, nie jest z nimi do końca uczciwy. Nikt inny się nim nie interesuje. Nie należy do żadnej grupy żadnej bandy. Właściwie z nikim i niczym nie czuje się naprawdę związany. Bombaj jest wielkim miastem. Fale niepokojów budzą strach nawet świetnie wyszkolonych brytyjskich administratorów, których ostoją są mundury, kodeks honorowy i portrety króla. Trudno się dziwić, że czasem Bobby boi się własnego cienia i miewa powracające sny o pajęczynach i ucieczce przez las. Udręczony, odwiedza wtedy Shuchi. O rok starsza od niego, pracuje w Red House. Jeśli jest akurat wolna, kładzie się z Bobbym na łóżku, a potem przygląda mu się, gdy śpi. W spokojne wieczory Bobby idzie czasem do madame Noor, gdzie pracuje dziewczyna nazywana przez innych Gul. Madame Noor zwykła potrącać mu opłatę z prowizji, ale przestała. „Coś w życiu musi być za darmo” – stwierdza filozoficznie, pykając z fajki.

Pewnego ranka Bobby wychodzi z misji odebrać nowy garnitur. Przepełnia go radość, nieco zmącona widokiem bohomazów wymalowanych czerwoną farbą na drzwiach kościoła. Sierp i młot. Wielebny Macfarlane nie będzie zadowolony. Od dawna podejrzewa żonę o bolszewickie sympatie i jest święcie przekonany, że nowe ugrupowania zdobywające w mieście coraz większą popularność są dziełem Szatana. Bobby wzrusza ramionami. To nie jego problem. Zapowiada się dobry dzień, za dobry, żeby go zepsuły humory szefa. Później wstąpi do Red House pokazać się Shuchi w nowym garniturze. Może nawet weźmie ją na przechadzkę. Wyobraża sobie dziewczynę ubraną jak Angielka: w długiej haftowanej sukni i dużym słomkowym kapeluszu. Koniecznie z parasolką. Rozbawiony tą myślą, wskakuje po schodkach do sklepu Shahida Khana, mija terminatorów zgarbionych nad maszynami do szycia i woła krawca, który popija herbatę na zapleczu.

Garnitur jest zachwycający. Shahid Khan podszył kremowe płótno żółtym jedwabiem i zrobił to za połowę ceny wyjściowej, która według niego pozwala zaledwie na przeżycie jednego dnia w tych strasznych czasach. Dwurzędowa marynarka leży jak ulał. Kieszenie z klapkami są skrojone w skos wedle najnowszej mody. Spodnie zakończone szerokimi mankietami opadają na skórzane buty Bobby’ego jak trzeba. Wniebowzięty klient płaci. Shahid Khan mówi mu, że godząc się na tak niewielką sumę, odejmuje własnym dzieciom jedzenie od ust. Mimo wszystko wygląda na zadowolonego. Każdego krawca cieszy, gdy uszyte przez niego ubranie świetnie się na kimś prezentuje.

Bobby postanawia przejść się po Hornby Road i obejrzeć wystawy europejskich sklepów. Przemyka ulicą, czując (co częściowo usprawiedliwia jego obecność w tym rejonie), że wygląda tysiąc razy lepiej niż wszyscy spoceni Anglicy czy parszywi Hindusi, między którymi musi torować sobie drogę. Przystaje przed wystawą z przenośnymi maszynami do pisania („lekkie i mocne, przydatne w podróży”). Ze sklepu, niosąc spory pakunek, wychodzi starszy biały mężczyzna w mundurze oficera piechoty.

– Dzień dobry – mówi.

– Dzień dobry – odpowiada zaskoczony Bobby.

– Co za potworny upal – ciągnie oficer. – Jest pan pewien, że nie potrzebuje kapelusza? Strasznie palące słońce. Trzeba uważać.

Bobby już ma zamiar się odezwać, ale mężczyzna, nie czekając na odpowiedź, rusza przed siebie, pogwizdując coś fałszywie. Zostawia Bobby’ego z zamętem w głowie. Ten dziwnie przyjacielski ton. Mężczyzna rzuca luźną uwagę do drugiego mężczyzny. Żadnego dystansu. Żadnej rezerwy. Kapelusz? I nagle wszystko staje się jasne. Ten oficer wziął go za Anglika. Dwaj Anglicy rozmawiają o pogodzie. Godzinę później Bobby wchodzi do Laidlaws i kupuje olbrzymie topi w stylu Curzona, które wyrasta mu na głowie niczym klasyczny monument. Zamiast pójść na spotkanie z Shuchi, spędza popołudnie, wałęsając się po ulicach i uchylając hełm na widok Anglików. Niektórzy odpowiadają tym samym.

٭

Po incydencie z kapeluszem Bobby zaczyna nową grę. Kręci się tam, gdzie można spotkać Anglików, i próbuje nawiązać z nimi rozmowę. Nie dla pieniędzy. Dla zabawy. Apollo Bunder świetnie się do tego nadaje. Kiedy do portu zawijają olbrzymie parowce, nabrzeże zapełnia się ludźmi, pośród których zawsze jest wielu nowo przybyłych potrzebujących pomocy. Lawirując między stosami worków pocztowych i oznaczonych kredą bagaży, Bobby wypatruje kandydatów. Unika witanych przez przyjaciół; poszukuje tych, którzy zmęczeni upałem i zdezorientowani, będą wdzięczni uczynnemu młodzieńcowi za przepłoszenie nachalnych naciągaczy i wskazanie dobrego hotelu.

Sedno sprawy tkwi w odpowiedniej historyjce. Każda historyjka jest odpowiednia, pod warunkiem, że jest skrojona na angielską modłę. A raczej, że dotyczy bycia Anglikiem. „Dzień dobry, nazywam się Walker, Peter Walker. John Johnson. Clive Smith. David Best, ale może mi pan/pani mówić Bestie. Wszyscy tak mnie nazywają. Pracuję w zakładach naftowych. W zakładach kauczukowych. W inspektoracie szkolnym. W domu towarowym. Odwiedzam kuzyna. Przyjaciela ze szkoły. A pan/pani?”

Wierzą mu. Słyszą akcent, widzą twarz, ubranie i z tych kawałków składają w wyobraźni obraz osoby. Po jakimś czasie nieliczni czują, że coś jest nie tak, coś im się nie zgadza. „Czy pan wychował się w koloniach, panie Best?”. Niezmiernie rzadko to przeczucie przybiera konkretny kształt. Zresztą do tego czasu Bobby już odchodzi. Chyba że popełni błąd.

Jak wtedy z tamtą starszą kobietą i jej siostrzenicą. Bobby jest na nabrzeżu. Przygląda się przeładunkowi auta ze statku na nabrzeże. Wyprowadzony z klatki pojazd stoi na drewnianej platformie i błyszczy luksusem. Łańcuchy zamocowane pod platformą szarpią nią gwałtownie, gdy robotnicy portowi krzyczą coś do siebie i uruchamiają wciągarkę. Auto unosi się nad pokładem i kołysze niebezpiecznie w powietrzu. Wielki czarny cień sunie rozedrgany po nabrzeżu. Bobby słyszy nagłe sapnięcie i widzi dwie Angielki umykające przed platformą.

– Moja walizka!

Bobby jednym susem rzuca się ku małej walizce, ratuje ją przed zmiażdżeniem, po czym wręcza starszej damie (nie zapomniawszy uchylić kapelusza). Ta posyła mu łaskawy uśmiech.

– Och, jaki pan uprzejmy młody człowieku.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Pani właśnie przypłynęła?

– Tak. Na „Viceroyu”. Pan też? Nie widziałam pana na pokładzie.

– Och, nie. Czekałem na siostrę. Byłem przekonany, że przypłynie dzisiaj. Chyba coś mi się pokręciło. Nie mam głowy do dat.

– Wiem coś o tym. Biedactwo. Mam nadzieję, że siostra się pojawi.

Wkrótce Bobby przywołuje tragarzy i organizuje transport do hotelu Tadż Mahal. Kobiety wierzą mu bezgranicznie. Nigel Watkins, młodszy geodeta. Starsza pani drepcze wkoło, gubi rzeczy, znajduje je, boi się, że ktoś „czmychnie” z mniejszymi torbami, i nie szczędzi słów podzięki swemu białemu rycerzowi. Jej młoda towarzyszka, bardzo ładna, posyła mu spod ronda kapelusza kuszące uśmiechy. Wszystko idzie dobrze. Może nawet za dobrze. Bobby nie zdążył się obejrzeć, a już jest w hotelu i idzie za swymi nowymi przyjaciółkami przez jeden z małych dziedzińców. „Musisz zostać z nami na herbacie, młodzieńcze. Odmowy nie przyjmujemy. Jestem pewna, że Virginia ma mnóstwo pytań o Bombaj”.

Kiedy kobiety rozlokowują się w pokojach, Bobby czeka przy stole pod ogromnym płóciennym parasolem i patrzy na szereg balkonów z kutego żelaza, otaczających ogród ze wszystkich stron. Miejsce wygląda jak więzienny dziedziniec. Słudzy śpią na matach przed drzwiami swoich chlebodawców albo gawędzą zbici w gromadkę. Bobby zaczyna się zastanawiać, czy któryś z mężczyzn, leniwie wsparty o balustradę, przypadkiem go nie rozpozna. To całkiem możliwe. Wiele osób zna Bobby’ego Pięknisia. Bobby jest coraz bardziej niespokojny; czuje się zagrożony. To chyba nie był dobry pomysł. W chwili gdy postanawia wstać i odejść, Angielki wracają. Virginia zaczyna mówić o tygrysach, zaklinaczach węży i innych rzeczach, które, jak słyszała, można znaleźć w Indiach. Bobby odpowiada w roztargnieniu. Tak, to prawda, skorpiony są niebezpieczne, ale jeśli pamięta się o wytrząsaniu butów każdego ranka, ukąszenie raczej nie grozi. Kelner przynosi herbatę. I mruga do niego. Bobby jest pewien, że mruga. Mężczyzna odchodzi. Wymyślnie zawiązany turban kołysze się na boki, póło jego właściciel nie znika w przejściu. Możliwe, że idzie do dyrektora hotelu, by donieść o oszuście w ogrodzie.

– Skąd pochodzi twoja rodzina, młody człowieku?

To ciotka. Filiżanka z herbatą zawisa między spodeczkiem a brodą. Tej części historyjki Bobby nie opracował. Odpowiada bez namysłu.

– Z Londynu.

– Naprawdę? A z której części?

– Z… Ze wschodniej.

– Z East Endu? Zadziwiasz mnie. A dokładnie?

– Dokładnie?

– Tak, dokładnie skąd?

Bobby słyszał o East Endzie. To przeciwieństwo West Endu. Ale co do nazw konkretnych miejsc na East Endzie, to nie zna ani jednej.

– Brighton – mówi zakłopotany. To zła odpowiedź. Obie kobiety patrzą na niego zdziwionym wzrokiem.

– Wydawało mi się, że mówiłeś o Londynie – rzuca siostrzenica z ową wdzięczną kokieterią, której miłe angielskie dziewczęta uczą się na pensji, by potem wykorzystać do usidlania mężczyzn.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– Moi przodkowie stamtąd pochodzą. Ja wychowałem się głównie w Indiach.

– A mówiłeś, że przyjechałeś niedawno, by objąć posadę geodety. Mógł tak powiedzieć. Nie pamięta, co mówił.

– Och, musiała mnie pani źle zrozumieć. Jestem tu od dawna. No cóż, miło mi było panie poznać, ale na śmierć zapomniałem, że o trzeciej mam spotkanie. Muszę już iść.

Bobby wie, że zachowuje się dziwnie, ale nic na to nie może poradzić. Ciotka jednoznacznie odczytuje jego zakłopotanie. W jej głowie zapalają się ostrzegawcze światełka. Rozgląda się po ogrodzie, najwyraźniej w poszukiwaniu kogoś z personelu. Bobby wstaje. Kobietę ogarnia nagłe podejrzenie.

– Virginia? Zostawiałam tu swoją niebieską torebkę? Jestem pewna, że miałam ją z sobą.

– Wydaje mi się, że zabrałaś ją na górę, ciociu Dorothy

Ciocia Dorothy przeszywa Bobby’ego ostrym spojrzeniem. Bobby z trudem wytrzymuje jej wzrok. Kobieta dostrzega napięcie na jego twarzy i bierze je za symptom winy.

43
{"b":"90789","o":1}