Pierwszy smak rozczarowania poznała kilka tygodni później w trakcie przechadzki po pokładzie parowca w drodze do Indii. Oślepiający blask Morza Czerwonego zmuszał do mrużenia oczu. Gumowe podeszwy jej butów piszczały przy każdym kroku. Mijała właśnie pasażerów pierwszej klasy spoczywających na składanych leżakach i troskliwie obsługiwanych przez młodych stewardów w nakrochmalonych białych uniformach. Kiedy pierwszy raz weszła po kładce na statek i otrzymała listę pasażerów, poczuła dreszcz na samą myśl, że będzie obracać się w towarzystwie tak interesujących i wysoko postawionych ludzi. Urzędnicy państwowi, oficerowie indyjskiej armii, cała arystokracja Imperium. Bardzo szybko dano jej jednak do zrozumienia wymowną ciszą, rozkładem miejsc przy stole i kwaśną uprzejmością, że wbrew temu, w co pozwalał jej wierzyć Andrew, żona misjonarza to niezbyt szanowana pozycja. Kabina drugiej klasy na prawej burcie statku, z gorszej strony, po której zawsze mocniej świeci słońce, naznaczyła ją jako niegodną wspólnych posiłków, a nawet rozmów z ludźmi wysoko urodzonymi czy bogaczami, którzy każdego wieczoru pojawiali się na kolacji w szykownych frakach i, biorąc w posiadanie salę balową, wirowali w tańcu z żonami i córkami w lśniących sukniach. Elspeth przechodziła właśnie obok stadka starszych memsahib, nadzorujących gromadkę pochłoniętych zabawą dzieci, gdy jej uszu dobiegła uwaga wypowiadana krystalicznie czystym angielskim akcentem, zuchwale głośna, bez troski o dyskrecję.
– Tam. To ona.
– Żona tego szkockiego misjonarzyny? Biedna mała. Ten człowiek wydaje się nieznośny.
– Na to wygląda. Arthur mówi, że gada jak najęty.
Te słowa nie powinny jej dotknąć, a jednak dotknęły. Dotąd wydawało jej się, że wszyscy widzą Andrew jak ona. Nawet jej przez myśl nie przeszło, że może być nudny. Oczywiście nie wspomniała mu o tym. A kiedy nocą leżała z szeroko otwartymi oczyma, grzebiąc wspomnienie tej chwili głęboko w sercu, powiedziała sobie, że to był test jej wiary, drobna próba zesłana przez Boga. Mimo to nie mogła zapomnieć słów tamtych kobiet. Wtedy jakaś jej cząstka odsunęła się na bok i zaczęła uważnie patrzeć.
Bombaj wywołał jeszcze większy wstrząs. Jej wyobrażenia na temat Orientu były bardzo mgliste: jakieś palmy kokosowe, kobiety w jaskrawych szatach. Wiedziała, że miasto będzie strasznym miejscem, ale wyobrażała sobie wszystkie jego okropności jako pasjonujące wyzwanie, któremu trzeba sprostać z zaciśniętymi zębami i modlitwą na ustach. Znikną w starciu z jej szkockim uporem i zdecydowaniem, a miasto przeobrazi się w harmonijny chrześcijański Wschód ciężkiej pracy i uśmiechniętych brunatnych twarzy, jaśniejących bożą światłością. Rzesze tragarzy na Apollo Bunder, setki żebraków szarpiących jej białą bawełnianą suknię, piekielny skwar i obce zapachy były dla niej niczym cios w twarz, wymierzony brudnym czarnym łapskiem. Idąc tuż za Andrew, coraz dalej i dalej, gdzie ulice zamieniały się w cuchnące zaułki, pomyślała, że zaraz zemdleje. I zemdlała pośrodku tłumu. Ocknęła się na zrujnowanym dziedzińcu, który przez następne trzydzieści lat miał być jej domem.
Przez długi czas egzystowała jak w półśnie. Całkowicie zdała się na Andrew. Myślała i działała według jego słów, prowadziła dom, mechanicznie stosując się do jego wskazówek. Na ile to było możliwe, nie dopuszczała do siebie przerażającego otoczenia, w jakim przyszło jej żyć. Trzymała je na odległość wyciągniętej ręki niczym powalane łachmany niesione do prania. Prawdziwe życie toczyło się tylko w jej wyobraźni, podtrzymywane zniszczonymi angielskimi książkami, kupionymi od handlarzy starzyzną na bazarze Crawford. W tajemnicy przed mężem czytała romanse, baśnie, powieści gotyckie (im bardziej osobliwe, tym lepiej), po czym odsprzedawała je kupcom handlującym książkami.
Kiedy zaszła w ciążę, Andrew złagodniał i pozwolił jej zgodzić służącą. Starsza kobieta pomagała przy gotowaniu i zamiatała podłogę w prowizorycznym kościele. Co niedziela Andrew stawał w drzwiach, gotów na powitanie kongregacji, która musiała się jeszcze zmaterializować. Nocą Elspeth koiła cierpienie wspomnieniami szarych wzgórz i białych twarzy. Często nawiedzały ją myśli o Mal-colmie Johnstonie i wysokich szklanych słojach z miniaturowymi perfumowanymi mydełkami w środku, a wtedy po jej twarzy płynęły gorzkie łzy.
W trakcie narodzin Duncana w dusznej sali szpitala kobiecego Elspeth omal nie umarła. I choć Andrew chciał, by jak najszybciej wróciła do zajęć w misji, rekonwalescencja trwała dwa miesiące. Elspeth leżała przy oknie w pokoju na górze, z wysiłkiem karmiła dziecko i przyglądała się życiu ulicy. Być może ten anielski dystans, wrażenie unoszenia się nad oglądanym światem pozwoliły jej pokochać Indie. Obserwowała ludzi pochłoniętych codziennymi sprawami, kupujących i sprzedających, gotujących posiłki, żebrzących o jałmużnę, piorących ubrania, kucających nad rynsztokiem przy myciu zębów, i wreszcie dostrzegła w Falkland Road coś bardziej złożonego niż ludzką ciżbę potrzebującą zbawienia. Dzień po dniu obserwowała ich coraz uważniej, widziała postacie dźwigające tace ze szklankami, cegły, bele bawełny, figurki bożków z papier mache i martwe ciała przystrojone kwiatami. Podziwiała bujność tego świata, obfitość rzeczy i spraw, o których nic nie wiedziała.
Gdy wyzdrowiała, Andrew nie posiadał się z radości. Elspeth z entuzjazmem rzuciła się w wir zajęć w misji i po raz pierwszy spróbowała zaprzyjaźnić się z ludźmi, pośród których żyli. Czuła, że kocha Andrew za to, że ją tu przywiódł, a on zabierał ją na wędrówkę po slumsach w poszukiwaniu kandydatów do nawrócenia.
– Co usiłuję dla was zrobić, ja, człowiek z dalekiej Szkocji? Tylko dźwignąć was z upadku! Wziąć was za rękę i pokazać właściwą drogę! Uszlachetnić wasze serca, tchnąć w nie moralne zasady, na których wspiera się szkocki charakter! Ślubuję wam to! Będę żył pośród was jako przykład prawości. Przyjdźcie do mojego kościoła, a gdy wyjdziecie z niego, ludzie powiedzą o was: dobry z niego mężczyzna, dobra z niej kobieta…
Czasem przechodnie przystawali i słuchali. Częściej po prostu szli dalej. Ponieważ Andrew mówił po angielsku, większość ludzi, do których usiłował trafić, nie rozumiała jego przesłania. Elspeth zwróciła mu na to uwagę, lecz Andrew niechętnie odnosił się do idei przyswojenia sobie miejscowego języka, nie mówiąc już o głoszeniu w nim nauk. Tłumaczył jej, że językowi angielskiemu moralność jest przyrodzona i że samo jego brzmienie prowadzi ku Bogu. Elspeth spytała, jak sobie radził wśród tubylców w Asamie. Odpowiedział, że liznął trochę ich mowy, to oczywiste, ale kładł nacisk na nauczanie po angielsku. Angielski i Chrystus, Chrystus i angielski. Nierozłączna para.
Elspeth uważała tę metodę za niezbyt skuteczną. Jej złość budziło też coś innego. Do tej pory myślała, że w ich małżeństwie to Andrew jest otwarty, wtapia się w Indie, które ona tak od siebie odpychała. Teraz dostrzegła innego człowieka. Aroganckiego i ograniczonego. Z powodu mocno zakorzenionej tradycji religijnej Indie zawsze były dla misjonarzy twardym orzechem do zgryzienia. To nie Afryka, gdzie – jak słyszała – tubylcy masowo padali na twarz po jednym kazaniu. Do tej pory Andrew odniósł niewielki sukces. Kiedy Elspeth ponownie zaszła w ciążę (po prawie trzech latach w Bombaju), Niezależna Szkocka Misja dla Pogan miała na koncie zaledwie dwóch nawróconych. Obaj niedotykalni, pomagali dorywczo w zamian za jedzenie, a w niedzielę często trzeba było siłą wyciągać ich z pobliskiego sklepiku z paan i wlec na mszę.
Andrew uznał, że drugi poród w Bombaju stanowi dla Elspeth zbyt wielkie ryzyko. A że nie mieli dość pieniędzy na podróż dla całej rodziny, ustalili, że pojedzie sama z małym Duncanem i zatrzyma się w Edynburgu u Gavinów, małżeństwa byłych misjonarzy. Tam miał przyjść na świat Kenneth. Kiedy Elspeth machała mężowi z pokładu parowca płynącego do Liverpoolu, czuła dreszcz podniecenia. Jedzie do domu! Starała się zachować pod powiekami wizerunek Andrew, ale często ginął, przyćmiony widokiem stadka delfinów czy skomplikowaną intrygą w powieści Marie Corelli, rozłożonej na kolanach.
Szkocja była cudowna. I obca. Jeszcze na statku Elspeth obawiała się, że kocha Szkocję za bardzo, by znów ją opuścić. Tymczasem po przyjeździe z najwyższym zdumieniem przekonała się, że jej cząstka zapuściła korzenie w slumsach Bombaju. Powrót do domu był niczym odwiedziny u samej siebie z czasów dzieciństwa. Naładowany emocjami i odrobinę zawstydzający. Pierwszy posiłek, złożony z pieczeni wołowej i ziemniaków, wycisnął jej łzy z oczu. A kiedy Susan i Petie przyjechali z wizytą, uściskała ich na powitanie tak mocno, że Petie spytał, czy chce już na samym początku wydusić z nich życie. Ojciec był zbyt chory, by przyjechać. Tydzień później siedziała przy nim w saloniku od frontu i znów płakała. Trzymała ojca za rękę, a on patrzył spłoszony przez okno i pytał już trzeci raz, czy jest panią Ferguson i czy przyniosła kolację.
Gavinowie znali Andrew z Asamu. Mówili o nim w sposób, który czasem budził jej niepokój. Pani Gavin pytała o jego silną wolę. W takim miejscu musi być przecież narażony na straszne pokusy. Elspeth odparła, że nigdy w życiu nie spotkała człowieka o równie żelaznej woli, na co pan Gavin prychnął nad herbatą. Parokrotnie mówił o pracy Andrew z upadłymi kobietami, jakby miał wątpliwości co do charakteru tego zajęcia. „Ale teraz Andrew ma Elspeth – strofowała go pani Gavin. – Ona jest jego siłą”.
Narodziny Kennetha były dla Elspeth niemal równie trudne, co Duncana. Lekarz w szpitalu oświadczył młodej matce, że może nie przeżyć kolejnego porodu. Doradził wstrzemięźliwość. „To może być trudne dla męża – powiedział – ale jest przecież duchownym i kocha panią. Jestem pewien, że zrozumie”. Dali jej list z opisem jej nadwątlonego zdrowia. Lekarz zerkał znad okularów, gdy przesuwał go po blacie biurka w jej kierunku. „To powinno go przekonać” – dodał.
W drodze powrotnej do Indii z dwoma synami Elspeth poczuła, że wszystko się zmieniło. Dotąd krążyła wokół Andrew niczym satelita w polu oddziaływania gazowego olbrzyma. Poczuwszy na pokładzie liniowca pierwszą falę bombajskich zapachów, odległą woń palonego drewna, niesioną wiatrem nad powierzchnią morza, wiedziała, że ten obraz jest już nieprawdziwy. Indie są teraz częścią jej własnej orbity.