– Błękitna Perło! Błękitna Perło! Czy to ty?
W ciemności rozlega się szereg gwałtownych stuków. Zgromadzeni poruszają się podnieceni na swoich miejscach. Głos pani Pereiry staje się gruby i niewyraźny.
– Błękitna Perło?
Kolejna seria stuków. I niski głos.
– To ty, kochana Rosito? Wzywałaś mnie? To ty przywołujesz mnie ze światła?
Z gardła pani Pereiry wydobywa się bulgot.
– Patrzyłam na twój krąg z góry. Moi bracia i siostry z królestwa światła są bardzo radzi z twoich poszukiwań.
Głos pani Pereiry znów jest wyraźny.
– Dziękuję ci, Błękitna Perło. Dziękuję. To dla nas wielki zaszczyt.
– Mam wiadomość dla jednego spośród was. Dla kogoś, kto wprawia w ruch wielkie machiny.
Pan Arbuthnot woła podekscytowany:
– To o mnie! To ja, Błękitna Perło. Arbuthnot, inżynier na kolei. Co chcesz mi powiedzieć?
– Mam wiadomość od kogoś, kogo straciłeś.
– O Boże, od Davida? Rozmawiałaś z Davidem? Co mówi?
– David jest obok mnie. Nie ma jeszcze wystarczającej mocy, by przemówić w swoim imieniu. Mam ci powiedzieć, że w królestwie światła wszyscy go szanują. Chce, żebyś wiedział, że nad tobą czuwa.
– Wielkie nieba! Dziękuję ci. Dziękuję. Widziałaś tam jego matkę? Czy Thomasina jest z nim?
– Tych dwoje się połączyło. Ślą ci swoje błogosławieństwa. David jest już wolny od wszelkiego cierpienia. Narodził się tam w górze z lodowatych wód. Zmagał się z falami i jest bohaterem. Teraz i na zawsze. Wyrwał się z cyklu narodzin i śmierci.
– Och, dziękuję ci. Dziękuję.
Panu Arbuthnotowi łamie się głos. Bobby słyszy tłumione łkanie. Tę smutną chwilę przerywa nagły trzask. Blat stołu kołysze się i podskakuje niczym dzikie zwierzę. Obok Bobby’ego pani Pereira oddycha ciężko jak podczas wyczerpujących ćwiczeń fizycznych. Dziwne, że jej wdechy i wydechy zdają się dochodzić gdzieś z okolic jego kolan. Zmieniła ułożenie ręki. Teraz jej nadgarstek boleśnie przygważdża palce Bobby’ego.
– Uwaga! – To głos Mabel, niespodziewanie donośny i niespokojny. – Nie przerywajcie kręgu! W moją matkę wszedł inny duch.
Zgromadzeni wydają okrzyk trwogi.
– Czuwajcie nad nią! – woła Mabel. – Strzeżcie jej!
Stół unosi się nad podłogą, aż ręce Bobby’ego lądują niemal na wysokości jego nosa. Po chwili mebel z łoskotem opada na ziemię. Z gardła pani Pereiry znów dochodzi nieartykułowany bulgot.
– Uważajcie! – krzyczy Mabel. – To młody duch, który nie zna własnej mocy!
Stół nieruchomieje. Przez minutę czy dwie słychać w salonie jedynie ciężki oddech medium. A potem rozlega się delikatny, ledwo słyszalny dźwięk dzwoneczków. Pani Pereira zaczyna mówić cienkim dziewczęcym głosikiem, przerywanym gwałtownymi atakami mokrego kaszlu.
– Tralala! To ja!
Zebrani siedzą bez słowa.
– Hej! Ale heca, ale heca! Czemu u was tak ponuro?
Pan Shivpuri przerywa milczenie.
– Duchu, kim jesteś? Powiedz nam, proszę – mówi drżącym z niepokoju głosem.
– Kim jestem? Kim? Sobą, to jasne! Aleś ty głupi!
– Spytam jeszcze raz. Kim jesteś?
– Nazywają mnie Małą Orchideą, idioto. Jestem młoda od początku świata. Lubię zabawę! Bardzo lubię! Zabawmy się razem!
– Duchu, powiedz, proszę… – To mademoiselle Garnier. – Czy tam jest pięknie?
– Pięknie! Pięknie! Wszystko jest światłem i szczęściem. Wszystko jest radością, tralala!
– Duchu – ciągnie mademoiselle Garnier – czy jest tam może ktoś z Charleroi?
Panią Pereira wstrząsa nagły atak kaszlu. Bobby czuje poruszenia jej obfitego ciała na krześle. Znów słychać odległe dzwonki i stół zaczyna podskakiwać.
– Proszę… – mademoiselle Garnier wydaje się zrozpaczona. – Charleroi, duchu. Widziałeś kogoś stamtąd? Powiedz, proszę…
Mademoiselle Garnier dozna rozczarowania. Mała Orchidea więcej się nie odezwie. Po kolejnej serii dzwonków i wstrząsów do salonu wraca głos Błękitnej Perły.
– Doprawdy, na duchowych częstotliwościach panuje dziś wieczór niezwykły tłok. Złoty łańcuch między dwoma światami manifestuje się z niezwykłą siłą. Są tu jeszcze dwa duchy zabrane w kwiecie wieku. Młodzi żołnierze szukają matki.
– O Boże – szepcze Elspeth. – Czy to prawda?
– Jeszcze nie mają mocy mówienia. Trudno utrzymać przepływ eteru.
Rozlega się stuk i walenie w blat stołu.
– Szybko! – krzyczy Mabel. – Moja matka jest u kresu sił. Nie wiem, jak długo utrzyma otwarty kanał komunikacji. Użyjmy kodu. Duchy, o duchy! Zaklinamy was, odpowiedzcie na nasze pytania. Jeden stuk oznacza „tak”, dwa – „nie wiemy”, trzy – „nie”. Rozumiecie?
Jeden stuk.
– Czy w tym pokoju jest ktoś, z kim chcecie rozmawiać? Stuk.
– Czy między nami jest wasza matka? Stuk.
– Kenneth? Duncan? To wy? – głos Elspeth Macfarlane drży z emocji.
Znów pojedynczy stuk. Elspeth zanosi się gwałtownym szlochem.
٭
Zanim Bóg rozdzielił Andrew Macfarlane’a i Elspeth Ross, wiele lat wcześniej sprawił, że się spotkali. Elspeth i jej siostra zostały zaproszone przez braci Johnstone’ów na wspólną wyprawę do Melrose Abbey by obejrzeć ruiny i, jak to ujął Petie Johnstone, „wyobrazić sobie, jak mnisi i mniszki spędzali tam czas”. Dziewczęta były przekonane, że nic z tego nie wyjdzie, lecz w nagłym przypływie dobrego humoru (i ponieważ Johnstone’owie byli synami aptekarza i mieli widoki na przyszłość) ojciec wyraził zgodę. Kiedy w umówiony sobotni ranek podekscytowane dziewczęta odsunęły zasłony, ujrzały dzień słotny i ponury. Ciężkie ołowiane chmury wisiały nad drzewami porastającymi stok wzgórza, a po bruku tuż przed oknem ich sypialni płynęły strumyki wody. Nie pozostawało nic innego, jak odwołać wycieczkę.
Później Malcolm Johnstone miał ochotę sam sobie dokopać. Powtarzał to za każdym razem, gdy opowiadał tę historię. Było nie było, to przecież on zaproponował, żeby wstąpić do kościoła na kazanie. Lepsze to niż nic, pomyślał wtedy. Szansa na spędzenie godziny obok Elspeth. A godzina to sześćdziesiąt minut okazji dotknięcia jej ręki, otarcia nogi o nogę czy powolnego manewrowania stopą, aż do zetknięcia z krawędzią jej pantofelka. Próbował wszystkiego. Po jego drugiej ręce Petie i Susan oddawali się temu samemu zajęciu. Z jedną zasadniczą różnicą. Kiedy palce Petiego dotknęły niby to przypadkiem palców Susan, dotyk został odwzajemniony (niby to przypadkiem). Potem było trzymanie się za ręce, ocieranie skóry o skórę. Czego Malcolm nie widział, zdradziły rumieńce na twarz)’ brata. Petie był czerwony jak burak. Szczęśliwy gość.
Tymczasem Malcolm niczego nie zwojował. Elspeth ignorowała jego wysiłki ze stanowczością równie szokującą, co bolesną. Siedziała zasłuchana w słowa brodatego misjonarza. Zupełnie jakby rzucił na nią urok. Pochodził stąd, z Kelso nad Tweed, i zamienił blade i mdłe światło Szkocji na piekące słońce Indii. Choć nadal młody, spędził dziesięć lat, przechodząc najcięższe próby, miesiącami wędrując przez dżunglę i żyjąc pośród dzikich plemion, które czczą demony i wieszają u wejścia do chat pomalowane czaszki dzieci jako dekoracje.
Obojętna na niemą obecność Malcolma, zaprawioną tęsknotą bliskości, Elspeth słuchała opowieści o ciemnych ludziach oddających cześć bożkom i zawierzających sztuczkom lokalnych kapłanów, i zakochała się. W oczach wielebnego Macfarlane’a płonął taki ogień, że w ciągu paru chwil spopielił wizerunek Malcolma, przemieszany w jej umyśle z dźwięczeniem dzwonka u drzwi do sklepu Johnstone’ów, zapachem leków i perfumowanego mydła. Od pierwszej chwili wielebny był dla niej po prostu Andrew. Nawet gdy siedziała jeszcze w ławce, ignorując manewry Malcolma; nawet nim zdążyła zamienić z nim choćby słowo.
Andrew.
Andrew przeleżał trzy tygodnie w chacie dzikusa, prosząc Boga, by uwolnił go od majaków wywołanych atakiem malarii. Andrew widział tubylcze kobiety z Asamu, bezwstydnie odsłaniające własną nagość, i nakazał im się okryć. Andrew wyleczył je z choroby, czym przysporzył sobie śmiertelnego wroga w osobie miejscowego czarownika. Ten zebrał jad grzechotnika i potrząsając ogonem gada, usiłował rzucić klątwę na potężnego białego demona, który zniszczył jego prestiż. Andrew własnymi rękami ścinał drzewa w dżungli i zbudował kościół misyjny, który po raz pierwszy w historii głosił słowo boże w tym zapomnianym zakątku Imperium. Opowiadał o tym wszystkim z cudowną pokorą. To był jego obowiązek, sprawdzian siły chrześcijańskiej wiary, czyn naturalny u kogoś, kto miał szczęście narodzić się w wiedzy o boskim miłosierdziu. Kiedy skończył i poprosił obecnych o wspólne odśpiewanie krótkiego hymnu, Elspeth śpiewała tak głośno i entuzjastycznie, że ludzie siedzący z przodu odwrócili się w jej stronę. Później Malcolm snuł się smętnie przy wyjściu, a Elspeth stała przy pulpicie i przestępując z nogi na nogę, zadawala mówcy dziesiątki pytań, aż wreszcie spytała, czy nie miałby nic przeciwko zaproszeniu na herbatę do domu jej ojca. Kiedy następnej wiosny Petie i Susan brali ślub, Andrew i Elspeth Macfarlane’owie byli już na statku płynącym do Indii.
Początkowo radość przeważała nad rozczarowaniami. Niezłomna wiara Andrew czyniła świat miejscem pewnym i bezpiecznym. Jego surowe zasady i stanowcze stwierdzenia, co jest grzechem, a co jedyną drogą dla chrześcijanina, dawały jej siłę i zapewniały ochronę. Elspeth kochała jego spaloną słońcem skórę, surową patriarchalną twarz, nawet sposób, w jaki nocami oblewał go pot, gdy malaria przypominała o sobie kolejnym atakiem. W zaciszu małżeńskiej sypialni jej osiemnastoletnie ciało doznało objawienia. Mąż egzekwował swoje prawa gorliwie i namiętnie i gdyby nie jego zapewnienia, że tak powinno być, Elspeth uznałaby to za kwintesencję grzechu nieobyczajności.
Jej wiara w Andrew była tak mocna, że pozwoliła przełknąć rozczarowanie na wieść usłyszaną w gościnnym pokoiku pani Butler przy kościele św. Pankracego, że nie pojadą do Asamu. Spór Andrew z Towarzystwem Misyjnym zakończył się odwołaniem go z funkcji duszpasterza parafii w dżungli. Poza tym, jak tłumaczył jej łagodnie, tam nie miał już nic do zrobienia. Zadanie utrzymania myśli dzikusów przy Bogu należy do kogoś innego. Teraz obowiązek wzywa go gdzie indziej. Patrząc ponad czarnymi od sadzy dachami King’s Cross, spowitymi londyńską mgłą podbarwioną zielenią, Andrew roztoczył przed Elspeth wizję innego miasta, jeszcze bardziej mrocznego. W slumsach Bombaju mieszkają dusze wołające o słowo Boga, dusze nie mające do zaspokojenia duchowych tęsknot nic prócz trzech milionów hinduskich bożków o szatańskim pochodzeniu. Podczas serii wykładów w rodzinnym kraju Andrew zebrał wystarczającą sumę, by otworzyć misję w samym sercu slumsów, gdzie upodlenie i deprawacja nie mają sobie równych. Poprosił Elspeth, by przemyślała sprawę, zastanowiła się, jaki to zaszczyt nieść prawdziwe chrześcijaństwo w mieście, gdzie sekty czcicieli ognia rzucają swych zmarłych ptakom, a jezuiccy duchowni, o prawie tak bałwochwalczych skłonnościach jak hindusi, wchodzą między biednych i potrzebujących, szerząc wypaczoną wersję nauk Pana. On, Andrew, wie, że czeka ich trudna droga, ale nigdy nie ośmieliłby się prosić Elspeth o towarzyszenie mu w tej podróży, gdyby nie wierzył bezgranicznie w jej hart ducha. Elspeth pochyliła przed nim głowę i oznajmiła, że pójdzie za nim wszędzie.