Литмир - Электронная Библиотека

Nowe oblicze Elspeth zmieniło misję nie do poznania. Wbrew utyskiwaniom Andrew zatrudniła miejscowego nauczyciela języka i zaczęła wędrówkę po slumsach i burdelach, odkrywając dla siebie miejsce, w którym żyła. Wszędzie ogłaszała, że jeśli ktoś potrzebuje opieki medycznej, ma zwrócić się do jej męża, i że po niedzielnej mszy w kościele będą lekcje angielskiego. Po kilku miesiącach w misji tętniło życie. Paru młodych ludzi się nawróciło.

Sukces uradował ją i zaszokował. Dlaczego osiągnięcie celu okazało się takie proste? Ujrzała nowego Andrew, zagubionego Andrew, skrywającego bezideowość pod warstewką mocnych przekonań. Jej czujność rosła, wzmocniona jeszcze fizycznym dystansem, nakazanym w liście lekarza. Patrzyła, jak w miarę czytania twarz męża purpurowieje pod wpływem ledwo hamowanego gniewu. Żadne słowa nie były już potrzebne. W nocy czuła obok siebie jego napiętą, urażoną obecność. Próbowała go pocieszyć, ale odepchnął jej ręce. „To gorsze niż nic – mruknął. – Gorsze od tego, co było przed twoim przyjazdem”.

Zachowywał się tak, jakby to była jej wina, jakby zrobiła to celowo. Nie rozumiał, że ona też coś straciła. Zawsze łączyła ich cielesna bliskość. Używali ciał jako rękojmi związku; gdy on był zły, gdy ją dręczyły wątpliwości. Teraz ona też coś opłakiwała, choć ta jej cząstka, której wyznaczyła rolę obserwatora, odczuwała skrywaną ulgę, że nie musi naginać się do woli męża, gdy jej wiara w niego słabnie coraz bardziej. Czasem nie mogła tego znieść i przywoływała Andrew do siebie, ale zawsze kończyło się to źle – dotykaniem, uściskami, przeprosinami. Bycie razem stało się gorsze niż bycie samemu.

Przez parę lat wszystkie problemy zagłuszało nowe gwarne życie. Pod misją zawsze stał ogonek czekających na poradę medyczną, która w wykonaniu Andrew przybierała zazwyczaj formę wykładu na temat higieny osobistej. Kobiety z Falkland Road zaczęły traktować szkołę jak ochronkę dla dzieci. Wreszcie misja znalazła sobie niszę w ekosystemie ulicy. Elspeth uśmiechała się do jaskrawo ubranych matek, te uśmiechały się do niej. Pod uśmiechami kryła się wzajemna fascynacja. Elspeth zwróciła uwagę, jak patrzy na nie Andrew. Z udręką w oczach. Z wymuszonym potępieniem. Zastanawiała się, jaką grę prowadzi, na jaką próbę się wystawia.

Wydawało się, że przemoc chodzi za Andrew krok w krok. Kiedyś omal nie doprowadzi! do zamieszek, gdy grzmiał na widok muzułmańskiej procesji mijającej budynek misji. Innym razem na progu salonu Elspeth stanął młody angielski policjant. Przykro mu, że przeszkadza, ale jej mąż jest w areszcie. Awantura z katolickim księdzem. Gdy przyprowadził ją do kotwala, ten z trudem skrywał rozbawienie. Zawsze to samo. Andrew sam przeciw całemu światu. On ma rację, reszta się myli.

Duncan i Kenneth podrośli. Nadszedł czas wysłania ich do szkoły w Szkocji. Kiedy chłopcy zmaleli do rozmiarów powiewających chusteczkami kropek na horyzoncie, w życiu Elspeth nie istniało już nic, co mogłoby odciągnąć jej uwagę od męża. Ale prawda była taka, że Elspeth się zakochała. Nie w innym mężczyźnie, lecz w innym sposobie myślenia, co było jeszcze gorsze. Stopniowo wizyty nauczyciela zaczęła uzupełniać głębszymi studiami. Wyprawy do muzeum i ruin wkrótce doprowadziły ją na wykłady i zapoczątkowały nocne czytanie pism. Zyskała hinduskich przyjaciół, chodziła na obiady do ich domów i czuła, jaką nieopisaną przyjemność daje jej siedzenie na ziemi i jedzenie palcami. Obserwowała obchody święta

Ganapatiego na plaży, gdzie nieprzebrany tłum czcicieli zanurzał jego ogromny posąg w oceanie. Zaglądała do wnętrz świątyń, usiłując dostrzec w ciemności figurki bóstw wysmarowane ghi. Któregoś roku w dniu Holi Andrew wyszedł na dziedziniec i stanął twarzą w twarz z własną, roześmianą od ucha do ucha żoną w mokrym, przylepionym do ciała ubraniu powalanym farbkami. „Stajesz się jedną z nich! Ciągną cię w bagno!” – krzyczał.

Dla niej była to czysta magia. Świat, który odnalazła, przenikały tajemnice. Zawsze ciągnęło ją wszystko, co fantastyczne i osobliwe. Teraz odkryła, że ten świat różni się zupełnie od wyobrażeń Andrew o nim. Pewność jej męża, kiedyś tak pociągająca, wydawała się teraz dziecinnie arogancka. Jak śmiał? Jak mógł stawiać swoją księgę i czystość przeciw nieskończonym tajemnicom wszechświata?

Kiedy ich mała konstelacja się rozpadła, Andrew, zmuszony przez stronę przeciwną, zaczął mówić o nauce, racjonalnej religii oraz wyższości europejskiego umysłu nad azjatyckim. Chłopcy, gdy starczało pieniędzy na wakacyjny przyjazd, zastawali rodziców odnoszących się do siebie uprzejmie. Ale po ich wyjeździe życie wracało do stanu kontrolowanej wrogości, na czym ucierpiały interesy misji. Elspeth prowadziła własną działalność poza nią. Dlaczego miałaby zachęcać innych do wyznawania wiary, od której sama odchodzi? Ta myśl pierwszy raz zakiełkowała jej w głowie w trakcie jazdy rowerem po zatłoczonej ulicy. Przeszyło ją wtedy nagłe poczucie winy, strużki potu towarzyszące zdradzie spłynęły spod pach i między piersiami. Resztki sumienia żony misjonarza, uciekające przez pory jej skóry.

Pojąć tajemniczą doktrynę. Pojąć starożytną mądrość. Nie ona ją wymyśliła. I nie był to czysty hinduizm. Elspeth została przedstawiona grupie innych poszukiwaczy prawdy, ludziom, którzy jak ona wierzyli w cud, w mistyczną syntezę wszechrzeczy. Chodziła na wykłady, które urzekały ją równie mocno, jak przed laty kazania w kościele. Tyle że teraz słuchała opowieści o Wielkim Czystym Braterstwie Himalajskich Mistrzów, Panu Świata, Buddzie, Mahajanie, Manu, Maitreji. Pełen entuzjazmu Anglik w zwykłej białej kurcie i białych spodniach z zapałem mówił o kluczu, który mogą zdobyć adepci tej nauki, kluczu osiągalnym tylko dzięki długiemu ezoterycznemu treningowi i surowej duchowej dyscyplinie. Ów klucz daje nieśmiertelność i szansę wejścia w krąg takich znakomitości, jak Cagliostro, Abraham, Lao-Cy, Mesmer i Platon. Od brzmienia samych imion kręciło się w głowie. Grek Hilarion. Cudowny Serpis i niebieskooki Koot Hoomi. Boehme i Salomon. Konfucjusz i syryjski Jezus. Wydaje się, że przez wieki mężczyźni i kobiety dążyli do poznania świata, uchwycenia tajnych znaczeń i hierarchii rządzących życiem. W dzisiejszych czasach Wschód i Zachód stapiała w jedno teozofia, naukowa duchowość, poszukująca jedynej prawdziwej mądrości, wiedzy o nadprzyrodzonych prawach rządzących wszechświatem.

Elspeth się nie przyłączyła. Jeszcze nie. To było za bardzo odległe od wszystkiego, co znała. Przeskok od pustych białych ścian do zawiłych rzeźb. Od umiarkowania we wszystkim do radosnego nadmiaru. Skrywała swoje myśli przed Andrew. On skrywał swoje przed nią. I kiedy trwali w tym stanie, niezdolni do ostatecznego rozejścia, misja właściwie przestała istnieć. Nawróceni powrócili do starych wierzeń albo odeszli, wchłonięci przez bardziej dynamiczne kościoły działające wśród mieszkańców slumsów – przez baptystów albo luterańskiego pastora z Ameryki, którzy zainstalowali się przy Grant Road. Potem wybuchła wojna. Doszły ich wieści, że Kenneth i Duncan zaciągnęli się na ochotnika. Andrew był dumny. Elspeth czuła tylko gniew. Synowie spędzili większość swego życia z dala od niej, a teraz zabierani byli jeszcze dalej. Jej mali chłopcy z białymi chusteczkami w rękach, zagubieni pośród drobnych literek raportów. Nienawidziła tego z całego serca. Życie zredukowane do czarno-białych zwięzłych słów; ciała, które myła i przewijała, skrępowane irytująco abstrakcyjnymi pojęciami typu „akcja”, „front” i „ofensywa”.

Przez jakiś czas ona i Andrew znów wspólnie się modlili, co im się nie zdarzało, odkąd przestali dzielić łoże. To był gest. Elspeth spędzała teraz wieczory w towarzystwie teozofów i innych poszukiwaczy prawdy. Medytowali o żołnierzach, usiłując roztoczyć wokół swoich bliskich tarczę energii psychicznej. Elspeth usłyszała o wojnie przerażające opowieści – że Niemcy są sługami Władcy o Czarnym Obliczu, nieprzejednanymi wrogami prawdy, że nieżyjący już podżegacz wojenny Bismarck naszpikował granice swego państwa magnetycznymi talizmanami, by zapobiec nadprzyrodzonemu oporowi wobec teutońskiej dominacji. Kiedy zaczęły napływać wieści o ofiarach, niektórzy spośród zaprzyjaźnionych teozofów zaczęli działać jako Niewidzialni Przyjaciele. Patrolowali odległy front w ciałach astralnych i prowadzili dusze zabitych ku nowym wcieleniom. Pełna złych przeczuć Elspeth usiłowała nawiązać kontakt z Kennethem i Duncanem. Jeden jedyny raz. Pierwszy i ostatni. Ale nie potrafiła wyjść z ciała, oderwać się od Bombaju. Może była to kwestia słabego opanowania duchowej techniki, tłumaczyła sobie.

Telegramy nadeszły w niewielkich odstępach czasu. Kenneth pod Ypres. Duncan pod Loos. Tylko myśl o reinkarnacji pozwoliła jej to przetrzymać. Ktoś pokazał Elspeth Lives ofAlcyone pana Leadbeatera z listą inkarnacji, sławnych wcieleń we wszechświecie od czterdziestu tysięcy lat przed Chrystusem do czasów współczesnych. Juliusz Cezar. Pani Besant. Wcielenia na Marsie, w Peru, na Księżycu. Świadomość ich nieograniczoności przyniosła ukojenie. Ten koszmar był po prostu zakończeniem jednej z wizyt jej synów. Spotkali się przedtem i spotkają potem, setki razy, w setkach form wędrujących w czasie i przestrzeni. Z dwoma telegramami na stole w salonie odkryła, że już się nie boi. Powiedziała Andrew, w co wierzy, spokojnie rozwijając ten wątek niczym dywan na stopniach, po których zejdzie niecierpliwie oczekiwany dygnitarz.

Andrew był wstrząśnięty. Powiedział, że zwiódł ją Szatan. Że nie są już mężem i żoną. Tego popołudnia przydźwigał stosy cegieł na podwórko, rozebrał się do koszuli i zaczął wznosić mur.

Kiedy Bobby zjawił się tu pierwszy raz, nie mógł się nadziwić władzy, jaką owa konstrukcja ma nad jego nowymi chlebodawcami. Kruszący się krzywy mur, zapadnięty pośrodku, z mężem po jednej i żoną po drugiej stronie, wydawał się mieć niedorzeczną, a jednocześnie mistyczną moc. Podejrzewał, że nawet wielebny nie potrafi wyjaśnić, jak powstał. Mur zrodziło cierpienie.

Chodziło o utrzymanie się na posterunku i odgrodzenie się od Elspeth. Nikt go nie rozumiał. Kładąc cegły jedna na drugiej, Andrew czuł się jak ostatni człowiek na świecie. Fala plugastwa porwała nawet jego żonę. Nawet Elspeth.

39
{"b":"90789","o":1}