Czas na ripostę. Jean-Loup wyciąga z niewidocznej kieszeni brzytwę i otwiera ją. Ostrze lśni złowrogo, gdy bawi się nią zręcznymi palcami. To właśnie nazywają marsylskim chwytem. Pran wlecze się krok za krokiem i drapie po tyłku. Teraz zajmuje go wyłącznie własny pęcherz. Jean-Loup przyspiesza, zbliża się do niego i zachodzi od tyłu. Nagle widzi światło i słyszy jakieś głosy. W ich stronę zmierza grupka ludzi. Jean-Loup czym prędzej chowa się za kolumną.
Niczego nieświadoma siódma kawaleria składa się z nababa i dwóch zaspanych służących z pochodniami w ręku. Władcy się spieszy, w lędźwiach odczuwa niezwykłe podniecenie. Ledwo zauważa małego hidżrę składającego pokłon na ziemi. Jego myśli krążą wokół ciekawszych spraw. Te kobiety zaraz coś zobaczą. Prawdziwą wielkość! Zróbcie przejście! Co za radość krzyczeć na ciemnym dziedzińcu i widzieć zamieszanie wywołane własnym nadejściem. Nic tak nie działa jak niespodziewana wizyta w środku nocy.
Lila Bai, młodsza żona, ma wyjątkowo gwałtowne przebudzenie. W drzwiach stoi nabab. We własnej osobie! Wywar z ziół świętego mędrca wywołał widoczny efekt. Widzicie? Damasceńska stal. Lila Bai dobrze wie, co dalej. Nie zdążyła nawet błagać o litość, gdy nabab przykrył ją własnym ciałem. Dzisiejszej nocy jest niezrównany, dobrze o tym wie. Najlepszy. Wywar uczynił go jednak bardzo hałaśliwym. Ale dziś słowa zastępuje r y k. Nabab musi ryczeć. Grzmiący odgłos płynie z głębi gardła, rozciąga mu szczęki, wstrząsa klatką piersiową. To nienormalne. Ale działa. Naprawdę działa! Przy akompaniamencie potężnego ryku władca szczytuje. Każda kropla królewskiego wytrysku jest na wagę złota i ma znaczenie polityczne. Nabab przygważdża Lila Bai i ciężko dyszy z twarzą ukrytą w załamaniu jej szyi. Lila Bai pociera mu plecy. Nabab dochodzi do siebie, upomina żonę, by nigdy więcej w niego nie wątpiła, dwa razy daje jej w twarz i wychodzi, niezmiernie z siebie zadowolony. Udało mu się!
٭
Sir Wyndham Braddock uśmiecha się i macha. Lady Aurelia uśmiecha się i macha. Drobni brązowi ludzie uśmiechają się i machają papierowymi Union Jackami, wpatrzeni w przystrojonego słonia paradującego ulicami ich miasta. Orkiestra maszerująca za słoniem gra „Brytyjskich grenadierów” z wyraźnym nosowym zawodzeniem. Sir Wyndham krzywi się. Nigdy nie przywyknie do miejscowych orkiestr.
Na ulicach tłumy. Ludzie siedzą na dachach. Wdrapali się na markizy, zwieszają nogi z parapetów. Sir Wyndham patrzy wokół nerwowo. Siedząc w rozkołysanym howdah, czuje się zagrożony. Obserwuje okna i gęsty falujący tłum, trzymany w ryzach przez wywijających bambusowymi kijami policjantów. Nabab wyprowadził na ulice imponującą liczbę obywateli. Całkiem prawdopodobne, że odgórnym nakazem. Jak wszystkim miejscowym władcom, i temu nieobca musi być sztuka niewolenia swoich poddanych.
Gdyby to było możliwe, sir Wyndham odwołałby tę wizytę. Sytuacja w Pendżabie pogarsza się. Mimo to nie mógł się wycofać. Przygotowania trwały od miesięcy. I musi przez to przejść, nawet jeśli jazda na słoniu sprawia, że czuje się jak pusta butelka na szczycie spadzistego dachu. Reprezentuje Koronę, a Korona musi być postrzegana jako nieustraszona. Koniec dyskusji. Sir Wyndham zastanawia się, co w Fatehpurze wiadomo na temat wczorajszych wydarzeń. Służby wywiadowcze rozmawiały z pracownikami poczty i telegrafu. Możliwe, że do księstwa przeniknęły informacje o wieczornej akcji Dyera w Amritsarze. Możliwe? Co za nieudolność. To znaczy, że prawie pewne. Kimkolwiek są członkowie Kongresu Narodowego w tym maleńkim księstwie, już wiedzą. A to oznacza, że mogą sprawiać kłopoty. Co za dzień na wizytę!
Sir Wyndham nie wie dokładnie, co się stało w Amritsarze. Tylko tyle, że wbrew zakazowi zgromadzeń odbywał się tam jakiś wiec. I że Dyer wkroczył bez pardonu. Dwustu zabitych, jak mówią pierwsze raporty. To musiała być naprawdę krwawa jatka. Wszyscy wiedzieli, że to kiedyś nastąpi. Nawet tubylcy.
Uśmiech i machnięcie.
Naprzeciw niego siedzi lady Aurelia ze znieruchomiałą twarzą. Drobne kropelki potu lśnią na jej wysokim białym czole. Lady Aurelia Godnie Znosi Przeciwności. Sir Wyndham pochyla się naprzód i dotyka jej kolana.
– Minty? – mówi łagodnym głosem.
Cisza. Najwidoczniej Minty ma jeden ze swoich Dni.
Uśmiech i machnięcie.
Przez lata sir Wyndham nauczył się rozumieć żonę. Minty nigdy nie mówi o swoich odczuciach. Oczekuje, że inni się tego domyśla. Teraz męczy ją upał i, jak przypuszcza mąż, zdejmuje strach. W takich sytuacjach należy Dać Jej Spokój. Oto jak sir Wyndham organizuje sobie rozumienie własnej żony. Nagłówki z trzech słów. Szpalta dla każdego z jej różnych stanów, od Śpi Jak Zabita po Nagły Atak Histerii.
Przynajmniej udało im się utrzymać Gandhiego z dala od Pendżabu. A większość innych grubych ryb tego ruchu przytrzymano profilaktycznie z dala od granic stanu. Powzięto stanowcze kroki. W tych czasach taka odpowiedź wystarczy. To tylko kwestia zachowania zimnej krwi.
Uśmiech i…
Nagle słychać jakiś terkot i trzask. Gwałtowny. Przeszywający powietrze. Sir Wyndham instynktownie schyla głowę. Lady Aurelia idzie w jego ślady, gubiąc przy okazji kapelusz. Przez chwilę ich głowy prawie się stykają. Sir Wyndham wie, co się dzieje. Ktoś rzucił z tłumu granat ręczny. To próba zamachu. Ale ani on, ani Minty nie są ranni, a kornak patrzy na nich z kpiną w oczach. Jego pięty ściskają potężnego wierzchowca za uszami.
W howdah dominuje zapach świeżej farby i słoniowego łajna. Sir Wyndham powoli wraca do pozycji wyjściowej. Hałas nie ustaje. To sztuczne ognie. Ktoś zapalił sztuczne ognie. Grupa mężczyzn tańczy w tłumie z wysoko uniesionymi rękami. Utworzyli między ludźmi wolną przestrzeń, w której fajerwerki z sykiem i pióropuszem dymu ulatują w niebo. Sir Wyndham przeklina w duchu swoją bojaźliwość. Serce łomoce mu w piersi. Minty majstruje przy spince z masy perłowej, która przytrzymywała kapelusz. Nie patrzy na męża. I nie spojrzy. Trzeba Pilnować Porządku. Jeszcze jedna z jej ról. Sir Wyndham prostuje przekrzywiony hełm i postanawia zaryzykować spojrzenie za siebie. Chce sprawdzić, czy ktoś z ich świty zauważył jego tchórzostwo. Z drugiego słonia Vesey salutuje z żartobliwą miną. Jasna cholera! Za tydzień będą o tym mówić w każdym kasynie oficerskim i każdej świetlicy w Lahore. Reprezentant Korony kryje się przed fajerwerkami. Niech to szlag!
Uśmiech i machnięcie.
Przypomina sobie, że ma zadanie do spełnienia. To się więcej nie powtórzy. Nie okaże słabości. W rytm kołysania się howdah sir Wyndham czuje narastające objawy fizycznej słabości. Z każdym ruchem szarego cielska stąpającego w stronę pałacu żołądek podchodzi mu do gardła. Prostuje się, boleśnie świadom ciężaru odznaczeń na piersi.
Ma zadanie do spełnienia. Musi się uśmiechać i machać. Może z boku takie zachowanie wyda. się śmieszne, ale dla brytyjskich interesów w Indiach ma żywotne znaczenie. Już przy wielu stołach sir Wyndham wyjaśniał wagę swojego wystawnego stylu życia, podróży, prezentów, wycieczek, polowań. Żadna z tych rzeczy nie służy jemu osobiście. Jeśli ktoś uzna, że szacunek mu okazywany wynika z jego osobistych zasług czy talentów, będzie w opałach. Zboczy z właściwego kursu. Wpadnie w pułapkę manii wielkości. Na tym stanowisku jest się po prostu odbiciem, magicznym odbiciem wicekróla, który z kolei jest magicznym odbiciem samego władcy Imperium Brytyjskiego.
A z wystawnością trzeba się pogodzić. To wszystko.
Minąwszy miasto, procesja dociera do dziedzińca obok szkaradnego pałacu przypominającego tort weselny. To pierwsza wizyta sir Wyndhama w Fatehpurze, więc widok gigantycznej budowli jeszcze pogarsza mu samopoczucie. Pałac wygląda jak twór chorej wyobraźni zrodzony w malignie. W miarę zbliżania się do niego sir Wyndham mógłby przysiąc, że czuje jego pulsowanie. Powiększony gruczoł. Wielka różowa narośl. Minty też patrzy z ręką przytkniętą do kapelusza, jakby chroniła go przed gwałtownym podmuchem wiatru. Ten jeden jedyny raz w trakcie jazdy mąż i żona wymieniają spojrzenia. Z ich oczu wyziera to samo przerażenie, natychmiast przesłonięte udawaną obojętnością. Stawanie twarzą w twarz z wszelkimi przejawami niekontrolowanego szaleństwa, które trzeba ukrócić, to ich zadanie tu w Indiach.
Na placu, z wszystkich najgorszych rzeczy, czeka na nich następna orkiestra. Wojskowa orkiestra kobziarzy. Odziani w szare bluzy i – czy aby na pewno? ależ tak – różowe kilty, wydobywają z instrumentów chrapliwe i przeraźliwe dźwięki, będące odległym wspomnieniem „Skye Boat Song”. Orkiestra krocząca w procesji zaczyna grać głośniej. Następuje zderzenie obu melodii. Siedzisko sir Wyndhama i lady Aurelii na grzbiecie słonia wyrasta z powodzi irytujących dźwięków niczym szczyt góry. Sir Wyndham jest pewien, że niektórzy muzycy korzystają ze sposobności, by wzbogacić wykonanie o własne pomysły. W powstałym zgiełku dają się słyszeć tryle i radosne rytmy bębnów. Przez chwilę wydaje się, że każdy gra co innego, aż po kilku końcowych zawodzeniach instrumentów dętych orkiestra z procesji milknie. Kobziarze niczym rój rozwścieczonych pszczół przejmują panowanie nad rozprażonym placem i oznajmiają ten fakt zwycięskim buczeniem.
Salwa armatnia. Dwadzieścia jeden wystrzałów na powitanie. Powitanie jego, sir Wyndhama, nie jako Wyndhama Braddocka, lecz jako cień króla. Cień wzdryga się bezwiednie przy każdym wystrzale, usiłując nie dać nic po sobie poznać. Wkrótce pojawia się przeciwwaga dla przykrych wrażeń. Duma, odrobina dumy w sercu, że on, Wyndham, może się równać pod względem liczby salw powitalnych z każdym maharadżą.
Z okna na piętrze Pran przygląda się Braddockom, jak wspomagani przez innych zsiadają ze słonia przy pałacowej Bramie Słoni. Na podwyższeniu oczekuje ich delegacja. W otoczeniu straży przybocznej i służby w dobranych kolorem strojach stoi nabab. Ma na sobie nadzwyczajną niebiesko-białą szatę z oryginalnej szkockiej tkaniny. Jest obwieszony sznurami pereł oraz szarfami i gwiazdami orderów. Na jego białym turbanie pyszni się ogromny krwistoczerwony rubin. Szaty diwana nie ustępują przepychem szatom nababa. Firoz podkreśla własną elegancję połyskliwym garniturem. Obok stoją major i pani Privett-Clampe. On z czerwoną twarzą w białym mundurze służbowym, ona w letniej sukni, sztywno wyprostowana jak jej mąż. Wszyscy ślą gościom wdzięczne uśmiechy.