Kiedy pochylony sir Wyndham gramoli się z howdah, dostrzega buty nababa i diwana. Na górze przepych i ozdoby, na dole zwykłe czarne pantofle.
„Uprawnieni do noszenia munduru wkładają mundur służbowy w kolorze białym. Nieuprawnieni do noszenia munduru wkładają frak. Wszyscy hinduscy mężczyźni bez fraka wkładają buty z lakierowanej skóry”.
Zwykłe czarne buty. W trakcie pląsów dygnitarzy, którzy usiłują zejść po wąskich schodkach z platform na słoniach w kolejności zgodnej z nakazami etykiety, sir Wyndham próbuje wyczytać coś z wyrazu twarzy nababa i diwana. Zrobili to rozmyślnie? Czy tymi butami chcą z niego zakpić? Jaki mieliby cel? Uświadamia sobie, że ktoś zadał mu pytanie. Książę Firoz stara się nawiązać konwersację. Sir Wyndham przeprasza za nieuwagę.
Siedzą na barwnie udekorowanej trybunie, przed którą defilują siły zbrojne Fatehpuru w swoich mundurach jakby wprost z Rurytanii. Różowych. Czemu tyle różowego? Privett-Clampe nachyla się ku niemu i mówi coś obraźliwego o ich defiladowym kroku. Nabab pochyla się ku niemu i wypowiada dumną uwagę o ich mundurach. Sir Wyndhamowi nie daje spokoju myśl o butach. Wreszcie nie wytrzymuje. Odwraca się do siedzącego w tylnym rzędzie Veseya i szepcze mu na ucho:
– Ich buty… Nie uważasz, że coś się za tym kryje?
Niemal natychmiast żałuje tych słów. Na twarzy Veseya pojawia się zakłopotanie, a zaraz potem z trudem skrywane rozbawienie. Ten jego przeklęty studencki dowcip!
– Ich buty, sir?
– E, nieważne.
Defilada dobiega końca. Czas na napoje chłodzące. Sir Wyndham sączy wodę sodową z cytryną i mówi „tak, bardzo” wszystkim, którzy tłoczą się wokół niego. Wyjątkowo gorliwa gromada. Nikt nie pozwala nikomu dojść do słowa. W powietrzu panuje jakaś szczególna atmosfera. Jest w tych konwersacjach coś, co sprawia, że sir Wyndham czuje się nieswojo. Przynajmniej ma z głowy oficjalną część powitania. Teraz nie powinno mu już nic grozić.
Zmierzają ku sali audiencyjnej. Między filarami w obszernym holu wiszą haftowane kotary. Nad marmurową posadzką dmucha lekka bryza, niosąc ochłodę rozgrzanym angielskim policzkom i wywołując uśmiech na spoconych twarzach. Gdy goście zajmują miejsca, do zmęczonych uszu sir Wyndhama dolatują strzępki rozmów.
– Dam panu nazwisko mojego krawca w Londynie – mówi książę Firoz do Vesey.
– To było w Borders – mówi Minty do pani Privett-Clampe. – A może podczas rozgrywek tenisowych w Retreat?
– Nabab-sahib zapoczątkował wiele reform – mówi diwan. Cisza. Mówi pan do mnie? Bardzo przepraszam. (Co za fatalny akcent!)
– Lochinverarie – mówi pani Privett-Clampe. – Jestem pewna, że to było podczas kolacji w Lochinverarie.
– Będę księciu bardzo zobowiązany – mówi Vesey.
– Tak, bardzo – mówi sir Wyndham, sadowiąc się w śmiesznym ludwikowskim fotelu. Starannie naśladuje niedbałą pozę nababa: jedna stopa wsparta o podnóżek, ręce na pozłacanych poręczach. Czuje na sobie spojrzenia pałacowych kobiet stojących gdzieś na galerii. Niewidzialnych kobiet za ażurowymi ścianami z marmuru. Od czasu do czasu widzi na górze jakiś cień, jego ucho łowi ledwo dosłyszalne szepty.
Następuje prezentacja miejscowych dygnitarzy. Minister skarbu, wojskowi i ustawowi członkowie rady królestwa, podskarbi królewski, komisarz do spraw robót publicznych. Sir Wyndham ściska dłonie albo wykonuje powitalne gesty, składając ręce i dotykając nimi czoła. Obok niego nabab ściska, obejmuje, kiwa głową. Za plecami niewidoczni podwładni przestępują z nogi na nogę. Sir, pozwoli pan sobie przedstawić starszego inspektora sanitarnego, szefa policji, nadzorcę więzienia, szefa Departamentu Lasów i Jezior. Hinduscy dżentelmeni w butach z lakierowanej skóry.
Po zakończeniu prezentacji ostatniego młodszego urzędnika w Wydziale Handlu Tymczasowo Połączonym z Ministerstwem Ceł Vesey wręcza sir Wyndhamowi telegram.
– Właśnie przyszedł z Simli – szepcze.
Telegram informuje, że podczas wiecu Dyer bez ostrzeżenia otworzył ogień do tłumu. Najnowsze dane mówią o pięciuset ofiarach śmiertelnych. Sir Wyndham starannie składa depeszę i chowa ją do kieszeni.
٭
W gościnności, jak we wszystkim, powinna istnieć równowaga. Nas przyjmują i my przyjmujemy. Po durbarze następuje rytualne pożegnanie i krótka rozłąka przed rewizytą. Sir Wyndham (nie w imieniu własnym, lecz Anglii) będzie podejmował nababa w siedzibie rezydenta. Potem nadejdzie chwila przyjęcia na dwieście osób na trawniku za budynkiem. Wielkie wyzwanie.
Przybycie nababa ma godną oprawę. Poprzedza go tuzin dworzan. Za nim podąża pięćdziesięciu królewskich kawalerzystów. Tym razem w różowych spodniach, niebieskich bluzach i (to nowość) różowych futrzanych czapkach. Na nieliczne angielskie kwiaty, kurczowo trzymające się życia na rabatkach wzdłuż podjazdu, opada czerwonawy kurz, wzbity przez limuzynę nababa. Nielicznych nacjonalistów zbitych w gromadkę przy bramie wjazdowej utrzymują w bezpiecznej odległości czokidarzy w mundurach khaki. Kierowca oddaje honory, otwiera drzwi i stopa w zwyczajnym czarnym bucie dotyka żwiru. Nabab wysiada z auta. Przychodzi czas na schody.
U podnóża schodów stoją dwaj umundurowani adiutanci. Trzaskają obcasami w idealnej synchronii (jak oni to robią?) i eskortują nababa do połowy schodów – dokładnie na jedenasty stopień, gdzie Vesey (nie jako Vesey, lecz przedstawiciel władzy stanu Pendżab) wita go i prowadzi przez pozostałych dziesięć stopni. Nieparzysta liczba schodów była tematem długotrwałej wymiany memorandów. Do rozstrzygnięcia znaczenia terminu „połowa drogi” potrzebne było orzeczenie sądu rozjemczego w Simli, który rozwiał niepokój co do politycznych implikacji nierównego podziału schodów. Na szczycie schodów stoi sir Wyndham, który prowadzi nababa na krótkim odcinku między frontowym portykiem a salonem, gdzie oferuje nababowi orzeźwienie – „Może jeszcze wody sodowej z cytryną?” – i spotyka się z odmową. Tę krótką chwilę dającą możliwość nawiązania bliższego kontaktu (rozmowa, wymiana spojrzeń, zadane półgłosem pytanie: „Co tak naprawdę słychać?”) skutecznie mąci obecność sześciu dworzan. Trzech z nich niesie buławy w kształcie pawich piór, pozostałych trzech ogony jaków, osadzone w gustownych srebrnych rączkach, wszyscy z marsowym czołem, licującym z powagą sytuacji. Sir Wyndham ze stoickim spokojem ignoruje ich obecność i dyplomatycznie chrząka.
– Wasza Wysokość pozwoli za mną.
Idą do ogrodu. Kiedy pojawiają się na werandzie na tyłach rezydencji, zgromadzeni witają ich oklaskami. Nabab i sir Wyndham pozwalają sobie na uśmiech. I machnięcie ręką.
Trzeba zejść do gości. Czekają Hindusi i Anglicy. Angielscy mężczyźni i angielskie kobiety. Hinduskie kobiety? Nie. Wszyscy gawędzą zbici w małe grupki, przypominając gigantyczną kulturę zarodników hodowanych na pożywce regularnie podlewanego trawnika Privett-Clampe’ów. Kelnerzy w białych rękawiczkach krążą między gośćmi ze srebrnymi tacami. Orkiestra usadowiona przy nowym balkonie, architektonicznej innowacji pani Privett-Clampe, gra lekką muzykę klasyczną. Z boku stoi długi stół, uginający się pod ciężarem angielskich i indyjskich potraw, curry, kawałków kurczaka, różnych rodzajów sałatek ryżowych, dań wegetariańskich i niewegetariańskich. Wszystko kompromisowo przyprawione pod kątem rozmaitych upodobań kulinarnych. Charlie pracowała bez wytchnienia. Musiała zapobiec opóźnieniom i podaniu jajek na twardo z widocznymi śladami palców, dopilnować, by do napojów zamiast cukru nie wsypano soli. Wygląda na to, że jej się udało. Dziś obędzie się bez incydentów, a przynajmniej bez incydentów z powodu menu.
Kiedy sir Wyndham i nabab schodzą po schodach do ogrodu, natychmiast wpadają w wir rozmów. Sir Wyndham nie może sobie znaleźć miejsca. Trudno mu znieść bliskość tylu ludzi. Dlaczego wszyscy mówią równocześnie? Na dodatek pilnują jedni drugich! Jest coś niezdrowego w atmosferze Fatehpuru. Łatwo można to stwierdzić, przyglądając się ludziom obecnym na przyjęciu. Tyle kamer! Hałaśliwy Amerykanin co rusz przerywa mu rozmowę i każe się odwrócić albo przybrać jakąś pozę przed kamerą. Traktuje go jak manekin. Fateh-purski książę w idiotycznym żółtym stroju i ciemnych okularach macha mu przed nosem innym aparatem. Europejskiej menażerii też nie brakuje. Piją bez umiaru, a potem wymykają się parami do rezydencji. Obok przechodzi biały chłopiec w nonsensownym w tym miejscu szkolnym mundurku. Skąd się tu, u diabła, wziął?
– Wiem – mówi nabab z łobuzerskim uśmiechem na twarzy – że zastanawia pana bezgłośny tupot małych stopek.
Sir Wyndham nie rozumie aluzji nababa.
– Cisza. Żadnego tupania. Brak wyczekiwanego niecierpliwie syna.
– Ach, tak – odpowiada ciągle zdezorientowany sir Wyndham. Syn? I wtedy przypomina sobie bliższe informacje o Fatehpurze, które zgłębiał wczorajszego wieczoru. Brak syna. Nabab musi jeszcze zostawić po sobie następcę. Tymczasem służby wywiadowcze twierdzą, że władca strzeła ślepymi nabojami.
– Cóż, sir – ciągnie nabab – być może już niedługo usłyszy pan wspaniałą nowinę!
Słowa starszego brata robią piorunujące wrażenie na księciu Firo-zie, który upuszcza kieliszek i rozlewa szampana na swój uroczysty strój. Na twarz nababa wypływa szeroki uśmiech. Opanowuje go nieodparte pragnienie, by wymknąć się z przyjęcia i spróbować swoich sił z jeszcze jedną czy dwiema konkubinami. Od lat nie czuł się tak jak w tej chwili.
– Tak – mówi z roztargnieniem sir Wyndham, któremu Vesey daje jakieś znaki. – Bardzo.
– GGRRRHHAWW! – ryczy nabab.
Wszystkie głowy zwracają się w jego stronę. Sir Wyndhamowi chwilowo brakuje odpowiedzi.
Pran szuka wzrokiem sprawcy hałasu. Krąży ostrożnie między gośćmi, udając, że świetnie się bawi. Nagle serce podchodzi mu do gardła. Ktoś mocno łapie go za ramię. Fotograf.
– No, Rukhsana, do roboty.
Pran nie zdążył nic powiedzieć, odepchnięty na bok przez Dom Miguela De Souzę w towarzystwie jego dwóch czarujących przyjaciółek, których imiona jakoś mu umknęły. Cała trójka przedziera się przez tłum z rewiowymi melodiami na ustach i nerwowym ożywieniem ludzi, którzy od przedwczoraj nie zaznali snu. Idąc w ich ślady, fotograf popycha Prana w kierunku majora Privett-Clampe’a. Zająwszy pozycję, z której roztacza się imponujący widok na bar, major prowadzi rozmowę z Veseyem. Ten przypomina człowieka daremnie szukającego ucieczki.