– Clive? Co ty tu robisz?!
Książę Firoz odwraca głowę, usiłując przebić wzrokiem ciemności.
– Kto to jest, do cholery?
– Ja – bąka Pran i ucieka.
٭
W Fatehpurze panuje gorączkowa atmosfera. W brytyjskiej rezydencji Charlotte szykuje huczne przyjęcie pod gołym niebem. W pałacu, gdzie państwo Braddock się zatrzymają, dworzanie nababa przygotowują przegląd wojsk i oficjalną audiencję, a służba Firoza dopracowuje program umilenia czasu gościom, którzy mają nabrać przekonania o wysublimowanym smaku księcia, jego rozwadze i zdolności rządzenia.
Dostojnym gościom należy się takie przyjęcie. Sir Wyndham Braddock – członek IPS, kawaler Orderu Imperium Indyjskiego, Jego Wysokość Rezydent Pendżabu – to imperialny półbóg. Jego podróżom po dwudziestu pięciu podległych mu księstwach zawsze towarzyszy moc podarunków, rozrywek, audiencji i tak uroczysty, że niemal nadziemski ceremoniał. Iście platońska forma uprawiania polityki. Tego roku sir Wyndham zostawił sobie Fatehpur na koniec. Nadchodzi czas upałów, gdy Brytyjczycy stają się rozdrażnieni i niezdecydowani. Wygląda na to, że trzeba go będzie zabawiać jeszcze troskliwiej niż zazwyczaj. Auta kursują między Lahore i Fatehpurem, wożąc zaopatrzenie. Służba poleruje srebra i szkło. Od takich drobiazgów bardzo wiele zależy.
We frakcji nababa panuje głębokie przygnębienie. Już za późno, by zmusić Privett-Clampe’a do spełnienia ich warunków. Firoz zostanie następcą. Czeka ich europejski horror linii produkcyjnych i szczerzenia zębów w uśmiechu. Diwan nie panuje nad sobą i wymierza Pranowi cios. Pran pada na lustrzaną podłogę w sali barokowej; widzi krople krwi spływające z rozbitej wargi i gromadzące się wokół jego głowy.
W innym miejscu pałacu przyjaciele robią wszystko, by uspokoić Firoza. Dom Miguel De Souza, któremu kac ściska kleszczami skronie, jest pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Firoz nie wierzy w brednie tych pasożytów. Dobrze? Łatwo być zblazowanym, gdy się dysponuje majątkiem rozrzuconym na trzech kontynentach i milionem sztuk bydła mięsnego, gryzącego trawę w dalekim Mato Grosso. Dobrze? Czy on ma pojęcie, jak niepewne są finanse Firoza?
De Souza dochodzi do wniosku, że jeśli zachowanie Firoza się nie zmieni, będzie musiał zamówić jajeczną miksturę na kaca. To powinno pomóc. Zresztą, co szkodzi zapytać? W odpowiedzi Firoz ciska w niego (celnie) szklaneczką whisky z wodą sodową. De Souza robi unik. Jedna z kobiet, znana ze wschodnich tańców (szwedzka gwiazda „Rytuału Siwy”, pokazywanego wszystkim koronowanym głowom w Europie), piszczy i wybiega z sali. Firoz konstatuje, że jej nerwy nie są w najlepszym stanie. Ktoś musi ją znaleźć, zanim wpakuje się w kłopoty.
Jeszcze przed świtem nabab z oczyma zlepionymi snem każe szoferowi przygotować samochód. Wsiada ze swymi zmartwieniami do tylnej części wozu, osłoniętej kotarami. Auto podskakuje na wyboistej drodze, a wraz z nim pasażer na obciągniętym skórą komfortowym siedzeniu.
Fatehpur jest spowite poczuciem winy, wywołanym historią sprzed wielu lat. Pewnego lata stary nabab wydał więcej niż zwykle i zabrakło mu funduszy na zakup nieoszlifowanego rubinu, który pokazał mu pewien radżpucki jubiler. Kamień skupiał światło tak, jak nabab sobie wymarzył. Z przyczyn politycznych pożyczkę trzeba było wziąć w tajemnicy. Nabab zwrócił się o nią do obcego hinduskiego bankiera z kasty czaranów. Warunki pożyczki były bardzo korzystne. Rubin zmienił właściciela i został czym prędzej umieszczony pośród innych kamieni zdobiących turban władcy. Obecny nabab nadal przywdziewa go na oficjalne okazje. Ten rubin symbolizuje skrywany wstyd. Wstyd, ponieważ byli też inni wierzyciele, wielu innych wierzycieli, a czaran mieszkał w dalekim Mewarze. Wstyd, ponieważ stary nabab zadłużył się ponad miarę i nie wywiązał z płatności, święcie przekonany, że nie ma w tym nic złego.
Wstyd, ponieważ czaran hołdował starej rygorystycznej tradycji własnej kasty i na wieść, że nie zostanie spłacony, przygotował truciznę i popełnił rytualne samobójstwo. Na łożu śmierci zdążył jeszcze złapać syna za kołnierz, przyciągnąć ku sobie i słabnącym głosem przekląć rodzinę, która sprowadziła hańbę na jego dom.
Klątwy rzucone na łożu śmierci działają najsilniej. Ale co było treścią tamtej klątwy? Oto pytanie. Tylko krewni czarana znają szczegóły. Krążą jednak pogłoski, że ród nababa wymrze w tym pokoleniu. I raczej wszystko na to wskazuje. W ostatnich latach panował nieurodzaj. Astronomowie zauważyli niepomyślne koniunkcje Księżyca i Wenus. No i rzecz mniej rzucająca się w oczy, która wychodzi na jaw dopiero w ustronnych zakamarkach kobiecych kwater. Sflaczały szczegół w spodniach od piżamy. Lodowate palce losu zaciskają się wokół jąder nababa, hamując erekcję i wypływ spermy, od której zależy przyszłość Fatehpuru. Nad spowitą w jedwabie męskością nababa zawisło fatum.
Nabab zmierza do odległej, ukrytej między wzgórzami wioski. Jego kłopot kuli mu się między nogami niczym małe chore zwierzątko. Gdy ciemności nocy ustępują, wielkie brytyjskie auto z rykiem silnika pnie się koleinami ścieżki wydeptanej przez bydło, prowadzącej ku chatce jedynego prawdziwego świętego, który zamieszkuje Fatehpur. Tam Najwyższy Władca, Pogromca Ciemności i Prawdziwy Miecz Islamu rzuca się na ziemię w pokłonie przed ślepym biedakiem, dotyka jego zrogowaciałych stóp i błaga o zdjęcie klątwy.
Charlie Privett-Clampe też jest już na nogach. Pracowity dzień rozpoczyna przejażdżką na Brandywine. Po krótkim galopie zjawia się z powrotem, umyta i gotowa do śniadania. Pierwszy kucharz jeszcze nie zdążył wejść do kuchni. To tylko drobna zwłoka. Wkrótce grzanki i herbata są gotowe, a burra memsahib nadzoruje rozpakowywanie filiżanek i spodeczków, srebra stołowego i talerzy. To pierwszy etap przygotowań do jutrzejszego przyjęcia. Dwie setki gości do nakarmienia i napojenia na trawniku. Trudne zadanie. Ale dla
Charlie Privett-Clampe to nie pierwszyzna. Radzi sobie przy takich okazjach jak mało kto.
Byłaby już w wirze przygotowań, gdyby nie ten nieznośny Firoz. Zjawia się znienacka w towarzystwie wystrojonych mieszańców, z fantazyjnie zapakowanym prezentem, i nalega, żeby gus od razu go rozpakował. Tymczasem cholerny gus zabarykadował się w pokoju razem z wiadrem, wygląda jak ofiara wypadku kolejowego i nie wpuszcza do środka nawet chłopca, który pomaga mu się ubierać. Wobec takiego obrotu rzeczy konieczność ugoszczenia obłudnego księcia spada na żonę. Charlie musi rzucić wszystko, częstować gości napojami i zabawiać rozmową, gdy dodatkowo zatrudnieni pomocnicy najwyraźniej się obijają. Co za natręt z tego Firoza!
Gdy słońce wznosi się wyżej, diwan odkrywa, że brakuje prochu na salwę honorową, a czerwony chodnik jest gdzieniegdzie wytarty i powinien być wymieniony. Potem przypomina sobie żenującą skłonność lady Aurelii do kleptomanii i zarządza, by z sali audiencyjnej usunąć wszystkie niewielkie przedmioty.
W zenanie dominuje problem: „Co na siebie włożyć?”. Jej mieszkanki biegają za nowymi i trudno osiągalnymi kosmetykami. Legion krawców rozłożył się obozem na zewnętrznym dziedzińcu. Wszystkim robota pali się w rękach, jakby od tego zależało ich życie. Niektórym z nich naprawdę tak powiedziano. Tyle zamieszania, tyle zachodu, a przecież nikt i tak nie ujrzy nowych strojów. Dla kobiet z zenany sens strojenia się leży bardziej w przygotowaniach niż w samym włożeniu nowych szat. W dogodnym dla siebie momencie Khwaja-sara ujmuje podbródek Prana w upierścienione palce, uważnie przygląda się jego rozciętej wardze i komunikuje ostro, że teraz Pran musi się naprawdę skoncentrować. Wybór jest prosty, a Khwaja-sara nie będzie się powtarzać. Przed Pranem ostatnia próba. Jeśli skusi Privett-Clampe’a, a im uda się zrobić odpowiednie zdjęcie, dostanie pieniądze i będzie mógł odejść. Jeśli mu się nie uda, nikomu już nie będzie potrzebny. Między poszczególne słowa wkrada się znacząca i złowroga cisza. Z dreszczem przerażenia Pran uświadamia sobie, że nie ma wyboru.
Popadłby w jeszcze większe przygnębienie, gdyby przypadkiem natknął się na pewnego młodzieńca. Jean-Loup krąży po pałacowych korytarzach w celowej wędrówce bez celu. Podejrzewa, że ma rywala. Jean-Loup nienawidzi rywali. Rywale Jean-Loupa dostają za swoje. Nożem. Szuka więc ładnego chłopca w angielskim szkolnym mundurku. Już niedługo przestanie być taki ładny.
Przed południem nabab wychodzi z chatki mędrca z lżejszym sercem. Święty mąż oznajmił, że mimo zła wyrządzonego przez rodzinę nababa w przeszłości, nie jest wolą Allaha pozbawienie go tronu. Usiedli obaj, po czym starzec położył rękę na dotkniętej słabością części ciała, co wcale nie było takie nieprzyjemne. Zapewnił Murada, że wkrótce odzyska potencję. Władca bierze z sobą niewielki stożek z gazety, w którym jest mieszanka ziół. Święty poinstruował go, że ma myśleć o sobie jak o tygrysie. Jeśli posłucha tej rady, wkrótce poczuje w żyłach moc swoich przodków. Odprawia go machnięciem ręki i pochyla się, by zebrać złote monety, które wdzięczny monarcha rozsypał przed nim na ziemi.
Słońce stoi w zenicie. Major Privett-Clampe rozpakowuje prezent i na widok oprawionej fotografii władcy Imperium mówi: „Miło z waszej strony”. Dobry i bezpieczny prezent. Wyraźna wskazówka, po czyjej stronie leży sympatia ofiarodawcy. Książę Firoz gorąco pragnie przeprosić, szczerze przeprosić. Major na pewno zrozumie, przebaczy i zapomni. Wczorajszy wieczór? Niewypał. Pożałowania godny brak gustu. Major mruczy coś burkliwie i podaje prezent słudze. Firoz odchodzi z tymi samymi wątpliwościami, z jakimi przyszedł. Gdyby nie wypił tyle poprzedniego wieczoru…
Książę spędza mało przyjemne popołudnie, oglądając nowe propozycje Bircha. „Chińczyk i dziewczyna”, „Trzy murzyńskie służące”, „Wiejski ogier”, „Jazzowa Godiva” i najnowszy film z serii o boyach hotelowych, którą udostępnia bardziej krytycznej klienteli. Ale księcia Firoza bardziej interesuje teraz nowy projekt Bircha. Zdjęcia z polowania. Z polowania na tygrysa.
Dzień gaśnie powoli. Ciemność zaczyna wyzierać z kątów, spowija korytarze. Na zewnętrznym dziedzińcu zenany wyłania się z cienia jaskrawa pomarańczowa plama. Krawcy już dawno skończyli. Wszyscy powinni spać. Ale Jean-Loup ciągle krąży wokół. Rzuca niedopałek na podłogę i zgniata go robionym na zamówienie butem w kolorze współgrającym z ubraniem. W ciągu dnia wszystko stało się jasne. Ten mały głupek ukrywa się w zenanie. I właśnie schodzi senny po schodach do latryny, zbierając fałdy spódnicy. La mignonne! Jean-Loup jest wdzięczny losowi. Już zaczynał się nudzić.