Pran ściąga nakrycie z łóżka. To spłowiała prostokątna tkanina poplamiona tłuszczem, zdobiona batikowym wzorem ledwo dostrzegalnym w nikłym świetle. Co to za wzór? Pran obraca materiał w rękach, wyczuwając pod palcami jego fakturę. Jest w niej coś niezwykłego. Pran czuje tę tkaninę o wiele wyraźniej niż wszystkie, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia. Jej materialność, namacalność jest tak wyrazista, że zapiera dech. Tak jakby wnętrze tej niepozornej rzeczy, zwykłego kawałka materiału, kryło w sobie całe światy, a nawet wszechświaty znaczeń. Co to za wzór? Las. Albo grupka roztańczonych dziewcząt. Albo papugi. Tak, to stadko papug, czerwonych i zielonych papug, z których każda potrafi mówić co innego. Nie, nie co innego. W pewnym sensie wszystkie papugi mówią to samo. Tyle że inaczej. Ale jak właściwie mówią papugi? Rozwiązanie tego problemu przyniesie rozwiązanie wszystkich innych. Sens wzoru. Wszystko zawiera się w tej jednej rzeczy. W mowie papug. Odpowiedź jest prosta! Klucz leży w znajomości mowy papug.
Pran uświadamia sobie, że dotknął czegoś istotnego, ale na razie nie ma pojęcia, co to oznacza. Wszystko uległo zmianie. Świat nagle oszalał. Za dużo dzieje się naraz. Parę minut temu czuł się zupełnie inaczej. Był bardziej senny. Tak, czul senność, nawet gdy go ubierali. Ale po co to robili? Właśnie, po co? Muszą mieć jakiś powód.
Na chwilę w głowie Prana pojawia się odpowiedź. Zawiera pewną ideę, a w niej ukrytą myśl, że jego stan ma coś wspólnego z drugą porcją specjalnego lassi. I kiedy Pran uświadamia sobie, że specjalność specjalnego lassi objawia się w nadzwyczaj dziwaczny sposób, słyszy zgrzyt klamki. Do pokoju wkracza jakaś postać. Odtąd Pran nie jest już pewien niczego.
W następnych dniach specjalne lassi jest stale obecne w życiu Prana. Wypija je pod przymusem przynajmniej trzy razy dziennie. W rezultacie nigdy nie wie, co przydarza mu się naprawdę, a co jest urojeniem. Większość doznań jest tak przykra, że Pranowi wszystko jedno, jak ich doświadcza.
Po pierwszej takiej nocy budzi się, przygnębiony i obolały, w nowym miejscu: małym brudnym pokoiku, gdzie jedyne sprzęty to łóżko i emaliowany nocnik. Podłogę przykrywa warstwa kurzu. Przez niewielkie okno widać kawałek popękanego muru, odległego o jakieś piętnaście stóp. Z braku innych obiektów Pran skupia całą uwagę na prostokącie owego muru i ukośnej rysie biegnącej od górnego prawego rogu ku lewej stronie podstawy. Godziny wpatrywania się w mur po kolejnych dawkach lassi przynoszą karuzelę obrazów. Rysa w murze przybiera kształt koryta rzeki, plastra miodu, szczeliny, z której wypełzają małe szkieleciki, plątaniny ochraniaczy i kijów do krykieta, wirującego portretu króla o blado-sinej twarzy i szafranowych włosach, mrowiska, bazaru, wreszcie tlą dla niezliczonych dramatów miłości, straty, wojny domowej i podboju.
Od czasu do czasu rojenia Prana przerywa czyjeś wejście. Najczęściej przychodzi Balraj. jego wizyty zawsze wyglądają tak samo. Pobrzękując kluczami, zapaśnik otwiera drzwi, ładuje się do środka, obrzuca Prana nieprzychylnym spojrzeniem załzawionych i zaczerwienionych oczu, odwraca się, wychodzi i dokładnie zamyka drzwi. Czasem przynosi jedzenie albo kolejną czarkę lassi. Czasem przywiązuje Prana do łóżka i smaga skórzanym pasem, kaszląc przy tym i sapiąc. Bicie traktuje jak obowiązek i przyjemność. Robi to metodycznie i bez pośpiechu, z miną bogacza pałaszującego talerz pyszności. Nie zważając na wrzaski Prana, rytmicznie wymierza mocne ciosy, aż jego oddech przechodzi w krótki urywany świst. Wtedy przestaje, spluwa na podłogę i wychodzi.
Nawiedzają Prana inni ludzie, mniej lub bardziej realni. Przychodzi żebrak, by się z niego naigrawać. Pandit Razdan, by kręcić głową z dezaprobatą i ganić go za nieczyste zwyczaje, za złe towarzystwo, w jakim przebywa. Przychodzi też matka z twarzą przesłoniętą rąbkiem sari, obwieszona ciężką srebrną biżuterią, pobrzękującą rytmicznie przy każdym ruchu. Jej migotliwa jak płomień świecy postać stoi bez słowa, gdy Pran zarzuca ją gniewnymi pytaniami. Zjawiają się inne postacie z szeroko rozdziawionymi ustami, cuchnącym oddechem, z zakrzywionymi nożami w rękach. Pochylają się nad Pranem i zaczynają obdzierać go ze skóry. Najpierw nacinają ciało pod pachami, wokół nadgarstków i kostek, po czym ściągają skórę z pleców jak ciasną kurtę. Kiedy Pran wyje z bólu, oprawcy podnoszą zdarty kawał skóry ku światłu, które przenika przez nią, rzucając niewyraźną krwawą poświatę. Czasem kaci pojawiają się razem z jego rodzicami, czasem tylko w ich ubraniach: zwaliści mężczyźni skrępowani fałdami ślubnych sari ze złotym szlakiem na dole albo wciśnięci w zapięte pod samą szyję eleganckie aczkany ze stójkami, z których różowe twarze wyrastają niczym miękkie owoce. Dziewczęta z dziedzińca odwiedzają go we trzy, czasem cztery. Krążą wokół jego łóżka i zapraszają do zabawy. Tylko te wizyty sprawiają mu przyjemność, choć zawsze kończą się rozczarowaniem. Dziewczęta znikają natychmiast po złożeniu obietnicy, że otworzą drzwi i go wypuszczą.
Czasem Pran skrobie ścianę paznokciem. Odrywa wtedy płaty tynku i robi małe rysunki przedstawiające sceny widziane za oknem. Odrapana ściana podsuwa wyobraźni nowe obrazy i nowe przygody, co przyspiesza bieg dnia i nocy, rytm następowania po sobie gorąca i chłodu. Kiedy Pran nie skubie ściany ani nie rozmawia z odwiedzającymi go postaciami, kładzie się i patrzy w przestrzeń, popijając wodę z butelki, którą raz dziennie Balraj stawia na progu. Butelka jest mała i choć Pran stara się, by jej zawartość wystarczyła na dłużej, wieczorem zawsze jest już pusta. Noc oznacza wyschnięte gardło i niepokój, gdy ostatnia dawka lassi przestaje działać.
Wtedy świat za oknem zamiera, a uliczny gwar dolatujący do nagrzanej klitki Prana zdaje się pochodzić z bardzo daleka.
Pewnego dnia Balraj nie przychodzi. Zamiast niego zjawia się Ma-ji w towarzystwie chudego nerwowego człowieczka, który blokuje drzwi, zaciskając pięści, jakby w oczekiwaniu ataku ze strony Prana. Pran leży na łóżku zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Patrzy na nowo przybyłych z pewną dozą zainteresowania. Nie widział Ma-ji, odkąd ubrała go pierwszego wieczora. Wygląda jak trup. Przypomina wiązkę patyków. Wchodząc do pokoju, zasłania nos perfumowaną chusteczką i wykrzywia twarz. Pran przypuszcza, że smród musi być straszny. Jego nocnik od jakiegoś czasu nie był opróżniany.
Ma-ji podaje Pranowi czarkę lassi.
– Wypij.
Pran posłusznie wypełnia polecenie. Znajomy słono-kwaśny napój spływa mu do gardła.
– Balraj nie żyje – oznajmia Ma-ji bez ceregieli. – Choroba go zabrała.
Po raz pierwszy, odkąd pamięta, może nawet po raz pierwszy w życiu, Pran się uśmiecha. Napinające się mięśnie twarzy przynoszą nowe, nieznane dotąd odczucia. Ma-ji podnosi rękę, jakby chciała go uderzyć, lecz po chwili ją opuszcza. Odwraca się gwałtownie na pięcie i wychodzi.
Po wyjściu Ma-ji Pran wyjmuje ukrytą w pościeli fotografię swojego angielskiego ojca i wpatruje się w nią uważnie, by rysy twarzy, kształt oczu i ust wryły mu się w pamięć. Na drugiej szali jest mnóstwo wspomnień związanych z jego drugim ojcem (Pran nie przestaje tak nazywać Amara Natha): ojciec uważnie ogląda swoje paznokcie, prowadzi pudżę w świątyni, myje się pod pachami, wzywa służącego, by wydać mu polecenie. Niewielki prostokąt sztywnego papieru nic nie znaczy w porównaniu z wagą tych wspomnień. A jednak tego popołudnia je przyćmiewa. Pran dotyka fotografii jak magicznego przedmiotu, którego moc tkwi w poszczególnych składnikach, w chemikaliach i papierze, nasyconych dobrą i złą energią. Obraca ją w dłoniach ciągle i od nowa. Bada każdy szczegół, urzeczony zagięciem w jednym rogu, zafascynowany odkryciem, że pod pewnym kątem połyskliwa powierzchnia fotografii skupia światło, a wtedy brunatno-żółtawy wizerunek twarzy staje się pozbawioną rysów jasnością, snopem światła, bóstwem, na które nie można spojrzeć wprost. Przez tę jedną chwilę połysk przechodzi w biel, oślepiającą obcą biel, którą nowy ojciec dodał do jego wygodnego niegdyś życia. Pran spędza godziny na nieustannym przechylaniu fotografii pod różnym kątem i łapaniu promieni światła. Transformacja dokonująca się na jego oczach za sprawą nieznacznego ruchu dłoni za każdym razem przejmuje go dreszczem i budzi lęk.
Pran nabiera rozpędu, siła odśrodkowa wypycha go na zewnątrz. Ktokolwiek sprawuje tu kontrolę, z pewnością nie jest to on. Właściwie jaki „on”? To kwestia sporna. Jak długo przebywał w zamknięciu? Wystarczająco długo, by wszystko się rozpadło. Wystarczająco długo, by zdolność do atrofii (nazwijmy ją „zdolnością perły”, umiejętnością wydzielenia własnego jestestwa i otoczenia nim jakiegoś początkowego ziarnka) pozostawiła jedynie resztki jaźni, rozproszone w morzu wrażeń w oczekiwaniu na wydobycie ich z pierwotnej zupy uczuć i wspomnień dla ponownego zespolenia. Nie ma już spójnej osobowości. Jest tylko nieokreślona forma Bytu; nic, czego można byłoby dotknąć.
Można myśleć o tym w kategoriach cykliczności, powtarzającego się wciąż od nowa dnia Brahmana. Przed każdym kolejnym aktem stworzenia stary świat musi ulec zagładzie. Pran już rozpadł się na kawałki. Teraz jego fragmenty czekają na kolejny przypadek, który złoży je w nową całość.
Rozlega się szczęk zasuwy, dźwięk równie znajomy, co nawoływanie muezina z pobliskiego meczetu, szczelina w murze, nocnik czy kolumna mrówek, którym od dłuższego czasu ściana po lewej ręce służy jako arteria komunikacyjna między jedną mrówczą siedzibą a drugą. Pran nie podnosi głowy.
Dwie wysokie kobiety patrzą na niego od progu. Ma-ji stoi za nimi, wykręcając nerwowo ręce. Jej palce są w bezustannym ruchu jak wijące się robaki. Kobiety przystępują do działania. Nie zważając na fetor i atmosferę rozpaczy, od której gęsto w maleńkim pokoiku, stawiają Prana na nogi i, podtrzymując, sprowadzają po schodach na dół.
Goście zrodzeni z płomienia świecy? Apsary? Ile to razy Pran o tym roił? A jednak aromat wody różanej, postękiwanie z wysiłku, palce zaciśnięte mocno na jego ramionach wydają się rzeczywiste.
Szelest jedwabiu. Ma-ji jak uwięziona w klatce mangusta skrzeczy coś o pieniądzach. Jedna z kobiet odwraca się do niej i mówi z pogardą: „Zostałaś hojnie wynagrodzona”.