Литмир - Электронная Библиотека

Pokrzepiony, czuje wystarczającą pewność siebie, by stawić się pod adresem wskazanym przez zmarłego żebraka. Dom stoi na końcu wyjątkowo wąskiej i cuchnącej uliczki, znaczonej stosami odpadków i kałużami obrzydliwych cieczy. Frontowe drzwi są solidne, wzmocnione żelazem i grubymi kwadratowymi ćwiekami. Takie drzwi trudno sforsować. Pran puka. Po chwili słychać czyjeś człapanie. W otworze pojawia się oko.

– Zamknięte – informuje zachrypły głos.

– Jestem głodny – mówi Pran.

– No to co? – odpowiada głos. – I z tego powodu mam cię wpuścić, kiedy mamy zamknięte?

– Słyszałem, że jeśli tu przyjdę i zrobię, co każecie, dacie mi jeść. Cisza.

– Kto ci powiedział?

Przez głowę Prana przebiega nieprzyjemna myśl, że nawet nie spytał żebraka o imię.

– Nie wiem.

Właściciel głosu zastanawia się przez chwilę. Słychać kaszel, potem brzęk kluczy i trzask otwieranej zasuwy. Zza drzwi wyłania się potężny mężczyzna w kraciastym lungi na biodrach. To jego jedyne okrycie. Wygląda, jakby właśnie skończył poranne ablucje. Całe jego ciało lśni od olejku, lśnią gęste włosy i okazałe czarne wąsiska, zawadiacko podkręcone na końcach. Posmarowany olejkiem gruby brzuch godzi prosto w Prana. Mężczyzna opiera się o nadproże i podkręca koniuszek wąsa kciukiem i palcem wskazującym.

– Wobec tego trzeba ci się przyjrzeć – mówi i urywa nagle, zanosząc się gwałtownym kaszlem.

Pran patrzy na niego badawczo. Spojrzenie mężczyzny posępnieje.

– Odwróć się, głupku! Pokaż, co masz! Zawstydzony Pran odwraca się do niego tyłem.

– Spuszczaj spodnie! – krzyczy mężczyzna z taką gwałtownością, że uwalnia w płucach kolejną porcję flegmy. Dopiero po dłuższych zmaganiach odpluwa ją wprost pod nogi Prana.

Pran mocuje się z wiązaniem spodni. Pozwala im nieznacznie opaść, odsłaniając zaledwie skrawek posiniaczonych pośladków.

– Niżej! – ponagla warkliwie mężczyzna.

Pran z ociąganiem wykonuje polecenie. Mężczyzna charczy i kaszle przez dłuższą chwilę, po czym wydobywa z siebie przychylny pomruk.

– Nieźle. Lepiej wejdź do środka.

Prowadzi Prana przez dziedziniec pełen kobiet. Kobiet piorących ubrania, kobiet czyszczących ryż, kobiet krojących warzywa i wyrzucających obierki na stertę odpadków. Wzdłuż całego górnego piętra biegnie balkon, na którym panuje jeszcze większy tłok. Kobiety pojawiają się i znikają we wnętrzach pokoi, gawędzą w otwartych drzwiach. Dwie młode dziewczyny stoją oparte o balustradę. Trzecia rozwiesza jedwabne płachty sari na sznurze przeciągniętym między przeciwległymi skrzydłami domu. Olbrzym toruje sobie drogę między tym mrowiem kobiet ze znudzoną, lecz dumną miną byka na pastwisku pełnym jałówek.

Pran nigdy dotąd nie widział tylu kobiet w jednym miejscu. Wszystkie są młode i wyjątkowo piękne. Niektóre roznegliżowane. Pranowi kręci się w głowie. Pewnie z głodu, ale to miejsce już wydaje mu się o wiele lepsze niż ulica. Postanawia, że jeśli nie znajdzie nic lepszego, zostanie tu przez jakiś czas.

Nagle zdaje sobie sprawę, że dziewczęta mówią o nim. Te na balkonie wykrzykują coś niepochlebnego o rozmiarach jego przyrodzenia, a cały dół huczy od uwag na jego temat. Pran czerwienieje z wściekłości i przyspiesza kroku, by nadążyć za olbrzymem zmierzającym w stronę wejścia po drugiej stronie dziedzińca. Mężczyzna, nieświadom przytyków sypiących się ze wszystkich stron, sadzi naprzód wielkimi krokami i znika z pola widzenia. Pran rzuca przez ramię ostatnie gniewne spojrzenie na dziedziniec i podąża w ślady swojego przewodnika.

Ku jego niezmiernej radości w pokoju, do którego trafia, czeka na niego thali z ryżem i dałem. Gdy łapczywie pochłania zawartość tacy, obok toczy się przyciszona rozmowa na jego temat. Gdyby Pran byt mniej głodny, mógłby nawet coś z niej podsłuchać. Do potężnego mężczyzny, ubranego już w świeżą kurtę i luźne spodnie, dołączyła kobieta będąca jego całkowitym przeciwieństwem. Gdzie on jest okazały i masywny, ona ma tylko skórę i kości. Jej twarz to szczęki i oczodoły. Ręce przypominają wiotkie gałązki gnące się pod niebezpiecznym ciężarem palców zdobnych w złote pierścionki. Przedziałek znaczy gruba czerwona linia. Żuty betel zabarwił usta szkarłatem. Jej postać nie byłaby dysonansem na stole w prosektorium. Raz czy dwa kobieta wyciąga rękę, by uszczypnąć albo potrzeć skórę na ramieniu Prana, sprawdzając jej stan, jak sprawdza się jakość materiału u krawca. Pran jest zbyt zajęty jedzeniem, by zwracać na to uwagę.

Zachowanie tych dwojga nie budzi zaufania. Obiektywny obserwator (tutaj, jak to zresztą często bywa, bardzo go brakuje) dostrzegłby osobliwy błysk w ich oczach, gdy patrzą na jedzącego Prana. Jego nadzwyczajna uroda przebija nawet spod grubej warstwy ulicznego kurzu. Mężczyzna i kobieta wydają się niezmiernie zadowoleni. A kiedy Pran wieńczy posiłek głośnym beknięciem, uśmiechają się promiennie, jakby opowiedział im dowcip.

– Mów do mnie Ma-ji – zwraca się do niego kobieta.

– A ja jestem zapaśnik Balraj – mówi mężczyzna.

Kolej na Prana. Przedstawia się i na prośbę Ma-ji opowiada, jak znalazł się na ulicy i jak życzliwy żebrak podpowiedział mu, dokąd iść.

– Więc zostałeś całkiem sam? – pyta Ma-ji.

Pran Nath kiwa smutno głową i przyznaje, że póło członkom rodziny nie zmięknie serce, jest zupełnie sam.

– Żebrak nie mówił, czym się zajmujemy? – pyta Balraj.

– Nie, ani słowa. Co tu robicie? – Pran chciałby wiedzieć, dlaczego tyle pięknych młodych kobiet żyje pod jednym dachem.

– To rodzaj instytucji dobroczynnej – wyjaśnia Ma-ji. – Dajemy tym nieszczęsnym dziewczętom dom, a one w zamian pełnią różne posługi i wykonują innego rodzaju lżejsze prace. – Potrząsa głową, by podkreślić szczególny charakter tych zajęć.

– Generalnie nie przyjmujemy chłopców- dodaje Balraj – ale dla ciebie zrobimy wyjątek. Musisz tylko robić to, co ci każą, i pogodzić się z tym, co przyniesie los.

Pran obiecuje, że będzie się starał ze wszystkich sit. Już wyobraża sobie życie pełne kradzionych całusów i innych podniecających zabaw, przeplatanych prostymi czynnościami gońca czy obowiązkiem pilnowania bramy w przypadku niedyspozycji Balraja. Taka perspektywa jest z pewnością o wiele ciekawsza niż pobieranie nauk czy samotna włóczęga po mieście. Wygląda na to, że upadł na cztery łapy.

– Napij się mojego specjalnego lassi – mówi Ma-ji i pogładziwszy Prana po policzku, podaje mu metalowy puchar. – Jest bardzo dobre.

Jogurtowy napój znika w okamgnieniu. Ma-ji i Balraj posyłają Pranowi szeroki uśmiech. Oboje mają sporo zajęć i muszą już iść, ale zanim Pran zacznie dziś pracę, może zechce trochę odpocząć. Podnoszą się z miejsca, zamykają drzwi i zostawiają go samego. Wkrótce Prana ogarnia nieludzkie, straszliwe zmęczenie. Zwija się w kłębek na łóżku i zaraz zasypia.

٭

Pran śni o krainie z czapati i twarogu, zamieszkanej przez warzywne dziewczęta z okrą w miejsce palców, piersiami z oberżyny i zuchwałym spojrzeniem groszkowych oczu. Ich stosunki z Pranem są zawstydzające, lecz smakowite. Każdy akt konsumpcji mija w przykładnej harmonii, którą mąci dopiero pojawienie się zmarłego żebraka. Umarlak biega wokoło, odrywa kawałki z ciał partnerek Prana i pakuje sobie do zaczerwienionych ust, czym sieje powszechny zamęt. Pran uważa, że dóbr starczy dla wszystkich, i ma szczery zamiar podzielić się z żebrakiem, lecz ten rzuca się teraz do skubania jego rąk i nóg. Kiedy Pran nie może dłużej tego znieść, żebrak przeistacza się w Ma-ji, która z pomocą małej służącej usiłuje wcisnąć go w jakiś jedwabny strój.

Pran budzi się z bólem głowy. Nie ma pojęcia, ile czasu spał. Wydaje mu się, że zapadł już wieczór, ponieważ ledwo widzi zarysy pokoju. Jedyne światło rzucają dwie płonące świece i czerwona lampka pulsująca ostrzegawczo w kącie. Pran czuje się dziwnie. Jakby patrzył na świat zza kilku warstw ochronnych. Jego ręce i nogi tworzy teraz jakaś galaretowata substancja, która nie słucha nerwowych poleceń wysyłanych przez mózg. Stan oszołomienia pogłębia jeszcze odbicie w lustrze. Pran widzi, że przyodziano go w jakąś różową szatę z przejrzystego jedwabiu w kwiaty.

– Nie ruszaj głową! – upomina go Ma-ji.

Pran czuje na twarzy żelazny uchwyt kościstych palców. Ma-ji nakłada mu na policzki (nie, to nie może być prawda; a jednak to prawda) r ó ż, a wokół oczu maluje czarne obwódki. Pran usiłuje wyślizgnąć jej się z rąk, ale Ma-ji trzyma go bardzo mocno. Kiedy Pran krzywi się i cofa przed patyczkiem do makijażu, natychmiast dostaje po twarzy. Wreszcie Ma-ji wzywa na pomoc Balraja. Ten wchodzi do środka, kaszląc niczym chory słoń, i unieruchamia Prana zapaśniczym chwytem. Kiedy Pran protestuje, Balraj bezlitośnie pastwi się nad jego szyją, a Ma-ji syczy mu do ucha tonem szokująco dalekim od słodkich nut dotąd słyszanych w jej głosie: „Bądź cicho, mały głupku”.

Pran zaczyna podejrzewać żebraka o kolejny żart.

Wreszcie uwalniają go z uścisku – choć tylko na chwilę – by mógł przejrzeć się w lustrze. W zwiewnym stroju, z szeroko otwartymi oczyma o źrenicach rozszerzonych paroma kroplami belladony w niczym nie przypomina umorusanego chłopca, który niedawno stanął przed bramą domu w bocznej uliczce. Podtykają mu pod nos kolejną czarkę lassi. Pran kręci głową, ale Balraj siłą otwiera mu usta, a Ma-ji wlewa mu do gardła całą zawartość naczynia. Potem oboje wychodzą, zamykając za sobą drzwi. Pran zostaje sam.

Próbuje uporządkować myśli. Rozważania, podczas których raz po raz gubi wątek, błądzi po manowcach, kręci się w kółko, prowadzą go do wniosku, że Ma-ji i Balraj mają wobec niego niecne zamiary. Jakie? Jest zbyt otumaniony, by tego dociec. Jeśli spróbuje, wpadnie w popłoch. Musi uciekać.

Czując, że porusza się jak w gęstym syropie, Pran sprawdza okno. Choć nie jest zamknięte, znajduje się trzy piętra nad ziemią, a na zewnętrznej ścianie nie ma żadnych uchwytów, których mógłby się złapać. Nawet gdyby były Pran wątpi, czy starczyłoby mu sił, żeby się utrzymać. Zastanawia się, czy nie wzywać pomocy, ale gwar bazaru zagłusza wszystkie inne odgłosy. I tak nikt go nie usłyszy. Rzuca się ku drzwiom. Zamknięte i solidne. Rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu użytecznych przedmiotów. Broń? Nie ma. Liny? Nie ma. A może podrzeć prześcieradło na pasy? Prześcieradło. Dobry pomysł. Bardzo dobry.

11
{"b":"90789","o":1}