Kiedy ją pocałował, Juliana najpierw poczuła ulgę, a potem ogarnęło ją szalone pożądanie. Oparła się o Martina, drżąca, stęskniona, wdzięczna. Martin oderwał usta od jej warg.
– Całkowicie obojętny – powiedział ze śmiechem wyczuwalnym w głosie. Znów ją pocałował, rozdzielił jej wargi, muskał językiem jej język. Juliana jęknęła cicho, gardłowo, na znak poddania. Oderwała się i oparła dłonie o jego pierś. Oddychała urywanie, a całe ciało tęskniło za jego dotykiem.
– Martinie, dowiodłeś, że masz rację.
Znów wziął ją w objęcia. Po długiej chwili wreszcie ją puścił i cofnął się o krok, ale wyczuwała, że z trudem nad sobą panuje.
– Teraz i ja jestem usatysfakcjonowany.
Odwrócił się w kierunku kurtyny z gałązek wierzbowych.
– Dokąd idziesz? – spytała skonsternowana Juliana. Martin zatrzymał się, przytrzymując odchylone gałązki.
– Idę do twego ojca, aby poprosić go o pozwolenie ubiegania się o twoją rękę.
– Nie wyjdę za ciebie! Martin popatrzył na nią.
– Nie proszę cię o to – jeszcze.
– A kiedy to zrobisz…
– Kiedy to zrobię, ty się zgodzisz.
Markiz Tallant podniósł się z łóżka i przeszedł do biblioteki, gdzie popijał wino z synem, kiedy lokaj zapowiedział Martina Davencourta. Gość wszedł do biblioteki i skłonił się obydwu dżentelmenom. Joss spojrzał na twarz przyjaciela, po czym odstawił kieliszek i ruszył ku drzwiom.
– Podejrzewam, że sprawa, z którą przyszedłeś, jest poważ na, Davencourt. Zostawię was samych. Będę w salonie, jeśli przyjdzie ci ochota porozmawiać.
Martin podniósł rękę.
– Proszę, nie wychodź przez wzgląd na mnie, Tallant. Nie mam nic przeciwko twojej obecności przy tej rozmowie. – Zwrócił się do markiza. – Milordzie, przyszedłem prosić o rękę pańskiej córki.
– Chce się pan żenić z Juliana? – Markiz rzucił okiem w kierunku Jossa. – Rozmawiał pan z nią dziś rano, panie Davencourt?
– Tak, milordzie. – Martin wyglądał na nieco zaskoczonego.
Widziałem się z nią przed chwilą i powiadomiłem ją o zamiarze proszenia o pańską zgodę na ubieganie się o jej rękę.
– Rozumiem – powiedział markiz powoli. – Co ona na to? Martin uśmiechnął się z udanym smutkiem.
– Że mogę prosić pana, skoro tak mi się podoba, ale ona ni gdy się nie zgodzi.
Joss o mało nie udławił się ze śmiechu. Ojciec spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Przepraszam, ojcze – odezwał się Joss – ale to takie podobne do Juliany. Po prostu cieszę się, że to właśnie Davencourt chce się z nią żenić i że nie zraziła go ta demonstracja niechęci.
– Dziękuję ci, Tallant. Naturalnie masz całkowitą słuszność, moje uczucie jest trwałe. Milordzie… – zerknął na markiza – jeśli mógłbym prosić o zgodę…
– Chwileczkę, panie Davencourt – przerwał markiz. – Czy moja córka wspominała panu o swoim majątku?
Martin zmarszczył brwi.
– Powiedziała tylko, że zaoferował jej pan fortunę, milordzie, i że odmówiła jej przyjęcia. – Kiedy dotarło do niego znaczenie słów markiza, na twarz wystąpił mu lekki rumieniec. – Nie chcę żenić się z pańską córką dla pieniędzy, milordzie! Mam własny majątek i nie jestem łowcą posagu.
– Spokojnie, Davencourt – zauważył markiz żartobliwie. – Nie ma potrzeby tak na mnie krzyczeć. Nigdy pana o to nie podejrzewałem. Jestem panu zobowiązany i cieszę się, że chce się pan żenić z Juliana.
– Cała radość po mojej stronie, milordzie.
– Moja córka planuje natychmiast wracać do Londynu – ciągnął markiz. – Zapewne pan będzie również chciał wrócić i przekonać ją o swoich uczuciach?
– Tak.
– Cieszyłbym się – kontynuował markiz powoli – gdyby wasz ślub odbył się tu, w Ashby Tallant. – Wyciągnął rękę, którą po chwili Martin uścisnął. – Przywieź mi córkę, Davencourt – powiedział cicho. – To wszystko, o co proszę.
Po wyjściu Martina Joss sięgnął po butelkę wina z Wysp Kanaryjskich, stojącą na kredensie, w milczeniu ponownie napełnił kieliszek ojca i uniósł swój do toastu.
– To idealny mąż dla Juliany, ojcze.
– Wiem o tym. Dziewczyna ma szczęście. W końcu. – Markiz westchnął. – Myślisz, że go przyjmie?
– Bez wątpienia. Kocha go. A Davencourt nie należy do tych, których można łatwo zniechęcić, skoro raz zdecydują się działać w obranym kierunku.
Markiz skinął głową i stękając, usiadł w fotelu.
– Robi wrażenie rozsądnego człowieka. To twój przyjaciel, czy tak, Joss?
– Tak, ojcze. Choć nie jestem pewien, czy potraktujesz to jak rekomendację.
Markiz parsknął śmiechem.
– Pasuje. Pasuje bardzo dobrze. – Westchnął. – A więc Juliana odmówiła spadku, a mimo to znalazła męża. Kroki nasze go Pana są czasem niezbadane, prawda, Joss?
Joss roześmiał się.
– I bardzo szybkie – dodał.
Droga powrotna do Londynu okazała się męcząca, toteż Juliana nie ucieszyła się zbytnio, kiedy ją powiadomiono, że właśnie przyszedł z wizytą sir Jasper Colling. Czekał w holu, podziwiając swoje odbicie w srebrnym lustrze stojącym na bocznym stoliku. Na widok wchodzącej pani domu wyprostował się szybko i zaczesał włosy do tyłu. Zbliżył się i ucałował jej dłoń, patrząc przy tym na nią z nieznośną poufałością. Juliana z trudem powstrzymała się od natychmiastowej ucieczki na górę i starcia śladów pocałunku, który złożył na jej dłoni. Nie mogła wprost uwierzyć, że kiedyś uważała jego towarzystwo za miłe.
– Juliano. – Skłonił się niedbale. – Jak się miewasz?
– Bardzo dobrze, dziękuję ci, Jasper. – Juliana westchnęła.
– Może posiedzimy chwilę w bibliotece?
Gość wszedł za nią do środka i usiadł, odgarniając poły fraka na boki.
– Nie widzieliśmy cię całe wieki, pomyślałem więc, że wpadnę z wizytą i zobaczę, co u ciebie słychać. Podobno byłaś w Ashby Tallant.
– Właśnie wróciłam, mogę więc poświęcić ci najwyżej kilka chwil. – Spojrzała na niego bacznie. – A więc słyszałeś, że pojechałam do domu? – Zakiełkowało w niej pewne podejrzenie.
– Chyba nie dlatego przyszedłeś, Jasper? Co jeszcze słyszałeś?
Colling uśmiechnął się, pokazując żółte zęby.
– Nie mogę zaprzeczyć. Słyszałem pewną pogłoskę. Staruszek w końcu zaoferował ci pieniądze, czy tak? Wiedziałem, że nie wyrzeknie się ciebie na dobre. Krew nie woda.
Juliana gwałtownie westchnęła. Powinna była o tym wiedzieć, powinna była zdać sobie sprawę, że ojciec już zdążył wcielić swój plan w życie, ujawniając wieść o jej spadku plotkarzom z towarzystwa. Najwyraźniej był pewien, że córka przyjmie jego warunki i choć tak się nie stało, teraz będzie musiała odpierać ataki łowców posagów, stąd do Edynburga.
– O co ci chodzi, Jasper?
– Oto moja propozycja, Juliano. Pobierzemy się, podzielimy się pieniędzmi i każde pójdzie w swoją stronę. Nie da się tego ująć lepiej. Nie będę ci się narzucał. Już dość dawno temu zdałem sobie sprawę, że nie jesteś mną zainteresowana. Zapewne jesteś oziębła. Massingham zawsze mówił…
– Oszczędź mi tego. Czy dobrze zrozumiałam? Chciałbyś się ze mną ożenić dla pieniędzy, podzielić sto pięćdziesiąt tysięcy funtów na dwie równe części i niech każde z nas robi, co mu się żywnie podoba?
– Właśnie tak! Doskonały plan, nie uważasz? Juliana wstała.
– Ta plotka jest już nieaktualna, Jasper. Niepotrzebnie się tak spieszyłeś. Za kilka dni wszyscy usłyszą, że odmówiłam przyjęcia propozycji ojca, i wówczas nie będę już takim smacznym kąskiem. – Z satysfakcją przyglądała się jego czerwonej, wściekłej twarzy. – Nie pomyślałeś o tym? Tak, to prawda. Odrzuci łam sto pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Jasper wstał także, z wyraźnym trudem.
– Na litość boską, dlaczego, Juliano?
– Nie spodobały mi się warunki, które postawił mi ojciec. Colling przeszył ją gniewnym wzrokiem.
– Jesteś chorobliwie dumna. Ja dla stu pięćdziesięciu tysięcy funtów zrobiłbym wszystko.
– Właśnie. – Juliana uśmiechnęła się czarująco. – Właśnie to udowodniłeś, czyż nie, Jasper? Do widzenia.
Poleciła Segsbury'emu, by odprawiał wszystkich odwiedzających, a sama, kompletnie wyczerpana, położyła się do łóżka i zapadła w głęboki sen.
Następnego ranka sprawy wcale nie przedstawiały się lepiej. Po śniadaniu Juliana oddaliła się do biblioteki. Żałowała, że nie ma z nią Beatrix i że Amy i Joss wyjechali z miasta. Teraz, kiedy przemyślała parę spraw, potrzebowała kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Dom znów wydał jej się opustoszały. Zastanawiała się właśnie, czy jednak nie zaryzykować wyjścia i schronić się u Annis i Adama, kiedy Segsbury zaanonsował Edwarda Ashwicka.
– Pan Ashwick chciałby się z panią widzieć, lady Juliano. Zdaję sobie sprawę, że nie przyjmuje pani gości, ale pomyślałem, że w tym wypadku może będzie pani chciała zrobić wyjątek.
Juliana odłożyła książkę, której i tak nie czytała, i wyszła do holu. Wyciągnęła obie ręce na powitanie.
– Eddie! Jak miło cię widzieć.
Edward Ashwick był wyraźnie skrępowany. Podszedł, obracając kapelusz w rękach, pochylił się i cmoknął ją w policzek.
– Witaj, Juliano. Jak się miewasz?
– Bardzo dobrze, dziękuję – odparła z uśmiechem. – Za to ty, Eddie… o co chodzi? Wyglądasz na przygnębionego.
– Ależ nie! – zaprzeczył Edward, przybierając sztucznie pogodną minę, która wbrew jego intencjom spowodowała, że sprawiał jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. – Przyszedłem… chciałem… to znaczy słyszałem o ofercie twego ojca.
– Och, rozumiem – odparła Juliana, przestając się uśmiechać. Dała mu znak, żeby udał się za nią do biblioteki.
– Chciałem ci powiedzieć – zaczął Edward, najwyraźniej zrozpaczony – że nie musisz poczuwać się do przyjęcia każdej propozycji z jego strony tylko po to, by go zadowolić. To znaczy nie chciałbym, żebyś myślała, że powinnaś poślubić każdego łajdaka, by dostać te pieniądze.
– Dziękuję ci. – Znów zaczęła się uśmiechać, bo na myśl przyszedł jej Jasper Colling. – To mi nie grozi.
– Nie, naturalnie. – Edward robił wrażenie speszonego. – Nie chciałem sugerować, że jesteś gotowa poślubić jakiegoś łowcę posagu, moja droga, tylko po to, by dostać te pieniądze. Na to zbyt dobrze cię znam. Nie chciałbym też, byś myślała, że ja sam szukam fortuny, ale… – przerwał, marszcząc brwi.