Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Juliana nie wierzyła własnym uszom.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy funtów – powtórzyła słabo.

– Tak. Niedużo, jeśli roztrwonisz wszystko na grę w karty.

– Ojciec popatrzył na nią sardonicznie. – Jednakże dość, by skusić paru zalotników.

Juliana zmarszczyła brwi.

– Co takiego, ojcze? Markiz westchnął.

– Wygląda na to, że jedyny czas, kiedy byłaś szczęśliwa, to okres twego małżeństwa z Myfleetem, moja droga. Pomyślałem więc, że dam ci posag, który powinien przyciągnąć zalotników.

– Spojrzał na nią. – To jedyny warunek otrzymania tych pieniędzy, Juliano. Masz wyjść za mąż w ciągu trzech miesięcy od swoich trzydziestych urodzin. Ta sprawa musi zostać załatwiona szybko.

Juliana milczała. Była wstrząśnięta. Ojciec zamierzał kupić jej męża. Doszedł do wniosku, że powinna wyjść za mąż, ale nie wierzył, że sama znajdzie kogoś, kto zechce się z nią ożenić, jeśli on go nie kupi i nie zapłaci.

Wstała, podeszła do okna i chwytała łapczywie chłodne, kojące powietrze. Siłą woli powstrzymała słowa, które wyrywały się z jej ust. W końcu, kiedy się trochę uspokoiła, powiedziała ostrożnie:

– Wybacz mi, ojcze, jeśli czegoś nie rozumiem, mam jednak wrażenie, że potrzebuję wyjaśnienia. Oznajmiłeś światu, że otrzymam posag w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy funtów, jeśli wyjdę za mąż w ciągu trzech miesięcy od moich trzydziestych urodzin?

Markiz z irytacją szarpnął prześcieradło.

– Właśnie tak. Chodzi o małżeństwo z człowiekiem honoru, nie z jakimś szalbierzem. Twoje urodziny przypadają w przyszłym tygodniu, czy tak?

– Tak. Jednakże żałuję, lecz nie znam mężczyzny… – głos jej się załamał, ponieważ ta część jej wypowiedzi nie była prawdą – nie znam mężczyzny, którego poważam na tyle, by chcieć zostać jego żoną.

Markiz robił wrażenie nieco zdezorientowanego.

– Nie znasz nikogo, za kogo chciałabyś wyjść za mąż? Masz trzy miesiące na to, by go znaleźć. Poza tym z pieniędzmi na zachętę…

– Pieniądze nie są zachętą dla mnie – powiedziała Juliana grzecznie – a skoro mają być zachętą dla moich zalotników, w takim razie nie chcę ich.

Markiz zmarszczył brwi.

– Nie rozumiem, o co chodzi. Odrzucasz moją propozycję, moja droga?

– Tak. – Juliana podeszła do łóżka i usiadła niedaleko ojca, tak że pościerane lustro nad kominkiem odbijało twarze ich obojga. – Ja wyjdę za maż jedynie z miłości, ojcze. Byłam szczęśliwa z Edwinem Myfleetem, bo się kochaliśmy. To jedyny powód, który mógłby mnie skłonić do małżeństwa.

Ojciec lekceważąco machnął ręką.

– Ślub z miłości… Uważam, że tu się mylisz, Juliano.

– Ty ożeniłeś się, żeby podtrzymać ród – spokojnie podkreśliła Juliana – i nie wyszło najlepiej, prawda?

Ciągnęła odważnie, choć ojciec chciał jej przerwać.

– Sądzę, że nie doceniasz siły miłości, ojcze. Spójrz na mnie. Mam kasztanowe włosy Tallantów. Moja twarz ma taki sam kształt jak twoja, jest ulepiona z tej samej gliny. Sam powiedziałeś, że mam twoje poczucie humoru. A jednak przez całe trzydzieści lat nie wierzyłeś, że jestem twoją córką. Nigdy mnie nie kochałeś. Och… – machnęła lekko ręką – nie powiedziałeś tego wyraźnie, ale wszyscy wiedzieli, że uważasz, iż nie jestem twoim dzieckiem i dlatego ci na mnie nie zależy.

– Ja…

– I może rzeczywiście nie jestem. – Juliana odwróciła się do niego, nagle zaciekła. – Może mimo tych wszystkich podobieństw, które, jak mi się wydaje, dostrzegam, miałeś rację i jestem dzieckiem jednego z kochanków mojej matki. Musisz w to wierzyć, ojcze, bo z tego powodu od trzydziestu lat mnie karzesz. – Wstała. Głos jej się łamał. – Tylko czy to powinno mieć jakieś znaczenie? To przecież nie była moja wina! Dałabym każdego funta z tych stu pięćdziesięciu tysięcy za jedno słowo miłości bądź aprobaty z twoich ust. Cóż, nigdy ich nie usłyszałam. W końcu przestałam próbować. A więc bez skrupułów przyznaję, że zrobiłam prawie wszystkie te rzeczy, które przyniosły mi twoją dezaprobatę w ciągu minionych trzydziestu lat. A teraz jest już za późno, ojcze. Nie zażegnamy naszych nieporozumień za pomocą pieniędzy.

– Juliano, zaczekaj! – zawołał markiz.

Juliana pokręciła głową. Podeszła do łóżka, pochyliła się i ucałowała ojca w policzek.

– Wybacz mi, ojcze. Wracam do Londynu. Nigdy nie lubi łam wsi i żałuję, że tu przyjechałam. Teraz życzę ci zdrowia i… – uśmiechnęła się – wielu długich lat życia.

Na dworze pachniało świeżością kontrastującą z duchotą panującą w pokoju chorego. Juliana była tak zła, że nie chciała rozmawiać ani z Jossem, ani z Amy, ale też nie miała ochoty na natychmiastowy powrót do Londynu. Zostawiła powóz gotów do drogi przed głównym wejściem i ruszyła ścieżką przez zapuszczony ogród w kierunku rzeki. Rozgarnąwszy wierzbowe gałązki, wśliznęła się w zieloną ciemność tuż przy brzegu, usiadła na trawie i podciągnęła kolana pod brodę, tak jak robiła w dzieciństwie. Czuła się nieszczęśliwa. Po policzku spłynęła jej pojedyncza łza. Otarta ją, oparta czoło o kolana i mocno je objęła. Sto pięćdziesiąt tysięcy funtów. Tak dużo pieniędzy. Na swój sposób ojciec złożył jej bardzo hojną ofertę. Jednak czymże były pieniądze w porównaniu z miłością i troską, których nie był jej w stanie dać? Tak wiele mogła powiedzieć – tak wiele gniewnych słów się w niej gotowało – ale w końcu zdusiła je, doszedłszy do wniosku, że to nie ma sensu. Nie teraz, po tylu latach.

Kup sobie męża. Czyżby upadła tak nisko, że musiała przekupić przyzwoitego mężczyznę, żeby przymknął oczy na jej przeszłość i się jej oświadczył? Jej ojciec najwyraźniej tak uważał. Sama myśl o tym była nie do zniesienia, a jednak w głębi serca w to wierzyła. Dawno temu powiedziała Jossowi, że już nigdy nie wyjdzie za maż; że żaden godzien szacunku mężczyzna nie zapomni o jej złej reputacji. Ta myśl bolała.

Nagle dobiegł jej uszu trzask łamanej gałązki, ostry krzyk ptactwa nad leniwie płynącą rzeką. Odwróciła się szybko.

Pod jedną z wierzb stał Martin Davencourt. Nic nie mówił. Juliana otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, po czym zamknęła je na powrót. Nie chciała nawet myśleć o tym, co mógł wyczytać z jej twarzy. Czuła, jak na policzki wstępuje jej krwisty rumieniec, jakby została przyłapana na gorącym uczynku. Zerwała się na nogi.

Wówczas Martin się poruszył, dwoma krokami pokonując dzielącą ich przestrzeń. Objął ją, przytulił do siebie, a potem całował z gwałtownością, którą Juliana uznała za przerażającą, a jednocześnie nieprawdopodobnie delikatną.

Po długiej chwili uwolniła się z jego uścisku.

– Martinie…

– Juliano… dobrze się czujesz?

– Oczywiście. Przyszłam tu na krótki samotny spacer przed powrotem do Londynu.

Próbowała poprawić włosy, ale drżenie palców i niepewny, ściszony głos zadawały kłam pozornej obojętności. Martin uchwycił jej palce w swoje i uniósł jej dłoń do warg. Juliana spojrzała na niego i uciekła wzrokiem. W jego oczach dostrzegła tyle czułości, że ogarnęło ją wzruszenie.

– Dlaczego płakałaś? – spytał Martin.

– Och, nic takiego. Ojciec zaoferował mi fortunę, a ja odmówiłam. Zastanawiałam się, co ze mnie za idiotka.

– Dlaczego zaoferował ci fortunę?

Julianie zrobiło się zimno. Chciała mu się zwierzyć, ale powiedzenie Martinowi Davencourtowi, że ojciec zaoferował jej fortunę, żeby zwabiła męża, wydało jej się wyjątkowo poniżające.

– Och, nie mówmy o tym! To zbyt ponure. Muszę wracać do Londynu.

Martin wciąż zagradzał jej drogę.

– Musiało to być coś nad wyraz przykrego, skoro doprowadziło cię do płaczu.

– Nie tak bardzo – Juliana przywołała uśmiech na twarz. Była pewna, że zarówno jej uśmiech, jak i ona sama wyglądają upiornie i nieprzekonująco. – Przecież zalewam się łzami z byle powodu, wiesz o tym! To jeden z moich talentów, nawiasem mówiąc, wyjątkowo użyteczny.

– Skoro mamy nie rozmawiać o twojej fortunie, może w takim razie porozmawiamy o tym, co się dzieje między nami – zaproponował. – Tamtej nocy w lodowni…

Juliana zerknęła na niego spod rzęs.

– Nie ma o czym mówić. Nagłe pożądanie to nic niezwykłego, Martinie. Kończy się tak samo szybko, jak się zaczyna. Coś o tym wiem. Takie rzeczy czasami się zdarzają i tyle.

– Bzdura. – Błękitne oczy Martina zwęziły się ze złości. Dziwne, ale Julianie wydało się to wyjątkowo pociągające. – Mnie się to nie zdarza. Tobie też nie, sądząc po tym, co powiedziałaś mi tamtej nocy, więc nie udawaj.

Znalazła się w potrzasku.

– Wiem, co powiedziałam.

– No cóż… – Martin skrzyżował ramiona na piersi. – Juliano, jeśli w dalszym ciągu będziesz tak sztuczna i będziesz trzymała mnie na dystans, znajdę inny sposób…

Złożyła ręce jak do modlitwy.

– Ale ja jestem sztuczna. Bez przerwy ci to powtarzam. Dlaczego mnie nie słuchasz?

– Jesteś na pewno nieprawdopodobnie uparta. Każdy, kto potrafi całować w ten sposób, i udawać, że to nic nie znaczy…

Juliana na oślep wepchnęła włosy pod czepek. Musiała stąd uciec. Jeszcze trochę i prawie na pewno ustąpi, przyzna, że go kocha, i zacznie mówić najróżniejsze żenujące, beznadziejne głupstwa. Musiała się go jakoś pozbyć. Teraz, zanim będzie za późno.

– Przykro mi, ale ja nie mam ochoty tego ciągnąć. To nic dla mnie nie znaczy.

Martin dłońmi ścisnął jej ramiona i odwrócił ją twarzą do siebie, lecz kiedy przemówił, jego głos był nadspodziewanie łagodny.

– Juliano, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Nigdy więcej przede mną nie udawaj. Drżałaś, kiedy cię całowałem, i nie chcę wierzyć, że to nic dla ciebie nie znaczy. – Palcami, leciutko jak piórkiem, wytyczył linię od końca jej brwi do kości policzkowej i niżej, do łuku szczęki. Kciukiem musnął jej dolną wargę. Zadrżała. Nie mogła nic na to poradzić. W oczach Martina spostrzegła błysk satysfakcji.

– Widzisz? A to dopiero początek. – Przeniósł skupiony wzrok na jej usta. Julianie zrobiło się gorąco i słabo jednocześnie. Próbowała się wywinąć, ale Martin trzymał ją mocno.

– Pamiętaj, jestem ci całkiem obojętny, więc nie musisz się niczego obawiać – podkreślił. Jego wargi były bardzo blisko jej warg. – Niczego.

41
{"b":"90627","o":1}