Ku jej zaskoczeniu był tam następnego popołudnia i następnego. Pogoda dopisywała, toteż przez dwa tygodnie spotykali się niemal codziennie. Martin pracował nad makietami dziwnych wojskowych konstrukcji albo przynosił ze sobą książkę – coś z filozofii, poezji czy prozy. Juliana plotła, co jej ślina na język przyniosła, a on odpowiadał monosylabami, ledwie unosząc głowę znad książki. Czasami beształa go, że jej nie słucha, ale na ogół byli zadowoleni ze swego towarzystwa. Juliana trajkotała, a Martin w milczeniu zgłębiał tajniki nauki, co obojgu zdawało się odpowiadać.
Pewnego popołudnia pod koniec sierpnia, kiedy w powietrzu czuło się już zapach jesieni, Juliana rzuciła się na trawę i zaczęła marudzić, że wyprawa do Londynu w celu złapania męża jest z jej strony głupotą, bo nikt nie będzie chciał się z nią ożenić. Była brzydka, brakowało jej ogłady, a wszystkie sukienki były na nią za krótkie. Nieważne, że do stolicy mogła pojechać nie wcześniej niż za dwa lata. Wówczas sprawy będą wyglądały jeszcze gorzej niż teraz.
Martin, który dla zabicia czasu szkicował parę kaczek zalecających się do siebie w płytkim rozlewisku, zgodził się z całą powagą, że jeśli będzie jeszcze rosła, jej sukienki za dwa łatą będą o wiele krótsze niż teraz. Juliana rzuciła w niego książką. Złapał ją zręcznie, odłożył na bok i ponownie wziął ołówek.
– Martin… – zaczęła Juliana.
– Tak?
– Uważasz, że jestem ładna?
– Tak. – Nie podniósł głowy. Jasny kosmyk opadł mu na czoło. Brwi, ciemne i wyraźnie zaznaczone, teraz były ściągnięte w wyrazie skupienia.
– Ale przecież mam piegi.
– Masz. One też są ładne.
– Papa twierdzi, że nigdy nie znajdę męża, bo jestem chłopczycą. – Juliana skubała źdźbła trawy. – Mówi, że jestem tak samo nieokiełznana jak mama i że źle skończę. Nie pamiętam mamy – dodała z pewnym smutkiem – ale jestem pewna, że nie może być aż tak zła, jak się o niej mówi.
Martin przestał rysować.
– Ojciec nie powinien mówić ci takich rzeczy – rzekł szorstko. – Czy to on powiedział ci, że jesteś brzydka i brak ci ogłady?
– Pewnie ma rację – orzekła Juliana.
Martin pozwolił sobie na jakąś niezbyt grzeczną uwagę, której Juliana na szczęście nie zrozumiała. Zapadłą cisza. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, po czym Martin odezwał się:
– Jeśli w wieku trzydziestu lat będziesz jeszcze potrzebowała męża, chętnie się z tobą ożenię. – Głos miał ochrypły, a oczy patrzyły nieśmiało.
Juliana utkwiła w nim wzrok, po czym wybuchnęła śmiechem.
– Ty? Och, Martin!
Odwrócił się do niej plecami i wziął do ręki książkę. Juliana obserwowała, jak rumieniec wypełza mu na szyję i zaognia twarz aż po korzonki włosów. Nie spojrzał na nią więcej, skupiając się na lekturze.
– Trzydzieści lat to poważny wiek – zauważyła Juliana, uspokoiwszy się. – Zapewne wówczas od wielu lat będę mężatką.
– To bardzo prawdopodobne – zgodził się Martin, nie patrząc na nią.
Zapadła trochę niezręczna cisza. Juliana bawiła się rąbkiem sukienki i zerkała na Martina spod rzęs. Sprawiał wrażenie pogrążonego w lekturze, choć mogłaby przysiąc, że czytał tę samą stronę wciąż od nowa.
– To była bardzo szlachetna propozycja – odezwała się, kładąc nieśmiało dłoń na jego dłoni. Czuła pod palcami ciepłą, gładką skórę. Wciąż na nią nie patrzył, ale też jej nie odtrącił.
– Jeśli w wieku trzydziestu lat będę wolna, z radością przyjmę twoje oświadczyny – dodała cicho. – Dziękuję ci, Martinie.
W końcu uniósł głowę. Oczy mu się śmiały, a palce mocno zacisnął wokół jej palców. Kiedy na niego spojrzała, poczuła w sercu ciepło.
– Będzie mi bardzo miło, Juliano – powiedział. Siedzieli, trzymając się za ręce, aż w końcu Julianie zaczęło się robić zimno od wiatru wiejącego od wody i oświadczyła, że musi iść do domu. Nazajutrz padało, następnego dnia też. A potem nie zastała już Martina pod wierzbami. Od służby dowiedziała się, że chrześniak sir Henry'ego Leesa pojechał do domu. Minęło szesnaście lat, nim Juliana Tallant i Martin Davencourt spotkali się ponownie, a wówczas Juliana prostą drogą zmierzała ku przeznaczeniu, które przepowiedział jej ojciec.