– Możemy porozmawiać, Juliano?
Mocny głos Jossa Tallanta przebił się przez szum w pokoju karcianym. Juliana niechętnie podniosła się z miejsca. Przeprosiła swoich towarzyszy przy stoliku faraona, po czym pozwoliła bratu wziąć się za ramię i zaprowadzić w spokojniejsze miejsce, czyli w róg pokoju. Domyślała się, o czym Joss chce z nią rozmawiać. Przez ostatnie pięć dni rzeczywiście grała o duże stawki, a pogłoski o jej przegranych sprawiły, że znalazła się na ustach całego miasta. Wiedziała, że brat w końcu ją dopadnie i zażąda, żeby mu powiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Nie chciała nawet podjąć próby wyjaśnienia swego obecnego stanu ducha, bo sama ledwie rozumiała, co się z nią dzieje. Widziała Martina Davencourta kilka razy i była wobec niego ozięble uprzejma, ale to tylko jeden z powodów jej niedoli. Na resztę składały się koszmarne sny, w których prześladowała ją twarz hrabiny Lyon, oraz gorzkie przeświadczenie, że wszystko idzie nie tak, a ona nie znajduje sposobu, by to zmienić.
A teraz Joss przyszedł zobaczyć się z nią i sądząc po jego minie, czekało ją nudne kazanie.
– Dobrze wyglądasz, Joss – powiedziała lekko, kiedy brat podał jej kieliszek wina z tacy podsuniętej przez lokaja. – Zdaje się, że małżeńskie życie doskonale ci służy, mój drogi. Spodzie wam się, że Amy jak zwykle ma się świetnie?
Spostrzegła, że Joss się uśmiechnął, rozpoznając jej chytrą taktykę.
– Dobra próba, Juliano, ale to me przejdzie. Nie obchodzi cię zdrowie Amy, a ja nie przyszedłem tutaj na towarzyskie pogawędki, tylko po to, żeby porozmawiać o twoich długach.
Juliana skrzywiła się. Rozmowa zapowiadała się dokładnie tak źle, jak to sobie wyobrażała, jeśli nie gorzej.
– Mógłbyś przynajmniej poczynić parę ustępstw na rzecz grzeczności, Joss – powiedziała pogodnie. – I nie powinieneś mówić, że zdrowie Amy mnie nie obchodzi. Naturalnie, że mnie obchodzi.
Brat westchnął.
– Amy czuje się doskonale. Zamierzamy za miesiąc wyjechać do Ashby Tallant. Może byś się z nami wybrała, Juliano? Mogłoby się okazać, że właśnie tego ci potrzeba.
Juliana wzdrygnęła się. Na samą myśl o uwięzieniu na wsi z Jossem grającym rolę czułego męża i bladolicą Amy zrobiło jej się niedobrze. Jeśli dodać do tego brak towarzystwa, możliwości grywania w karty i robienia zakupów, wyjazd nie wchodził w rachubę. Skoro była nieszczęśliwa tu, tam 'popadłaby w obłęd.
– Nie mam ochoty odgrywać roli tej trzeciej w waszym towarzystwie – odparła nonszalancko. – Wciąż jesteś tak szaleńczo zakochany, że wszystkich pozostałych to krępuje. Poza tym wiesz, że nienawidzę wsi, Joss. Nie czuję potrzeby przeniesienia się na wieś, skoro wszystkie rozrywki mam tutaj.
– Słyszałem o tym – mruknął Joss dość ponuro. Wbił w siostrę szczególnie przenikliwe spojrzenie, pod którym aż się wzdrygnęła. Przez jedną przerażającą sekundę zastanawiała się, czy słyszał o eskapadzie w Hyde Parku, jednak szybko uświadomiła sobie, że niepokoiły go wyłącznie jej karciane długi. Dzięki Bogu i za to.
– Ile tym razem, Ju?
Juliana sączyła wino i zastanawiała się, czy powiedzieć bratu prawdę. Z jednej strony byłoby dobrze pożyczyć trochę pieniędzy od Jossa, z drugiej sprawiłaby mu kolejne rozczarowanie. Robiła to wiele razy przedtem.
– Zaledwie piętnaście tysięcy, mój drogi – powiedziała, dzieląc kwotę na pół.
Joss z niedowierzaniem uniósł brwi.
– A reszta?
– Cóż, może trochę więcej. – Uśmiechnęła się do niego ujmująco. – Gdybyś mógł pożyczyć mi kilka tysięcy.
Joss gwałtownie odstawił kieliszek.
– Obawiam się, że nie, Juliano. Nie tym razem.
Z początku sądziła, że się przesłyszała. Lekko zmarszczyła brwi.
– Dlaczego nie? Czyżbyś sam grał i przegrał? Och, Joss! Amy będzie taka niezadowolona.
– Nie – odparł szorstko brat. – Wcale nie grałem. Chodzi po prostu o to, że nie mogę już cię finansować, kiedy ty doprowadzasz się do ruiny. Wciąż naciągasz mnie na pieniądze. Naszego ojca też.
Juliana skrzywiła się. Była zdezorientowana i spanikowana.
– Ale przecież musisz mnie finansować! Ty albo ojciec. Z uwagi na honor rodziny.
Joss przybrał cyniczną minę.
– Jak bardzo dbasz o honor rodziny?
– Ale ja… – Dopiła wino. Poczuła się silniejsza, kiedy ciepło alkoholu rozlało się po żołądku. Zdobyła się na odwagę.
– To pewnie Amy cię do tego namówiła. Mała, niechętna mi Amy.
– Amy nie ma z tym nic wspólnego – powiedział Joss spokojnie, choć zrobiło mu się przykro. – To dla twego własnego dobra, Juliano. Musisz nad tym zapanować.
– I ty to mówisz! – Juliana z wściekłości omal nie walnęła kieliszkiem o marmurową posadzkę. – Wielkie nieba, ty, najbardziej niepoprawny gracz, jakiego znam. Zapewne teraz powiesz, że uratowała cię miłość dobrej kobiety? Jaki obrzydliwie ckliwy się stałeś.
– Niech ci będzie. – Na wargach Jossa pojawił się cień uśmiechu. – Byłaś kiedyś bardzo szczęśliwą mężatką, Juliano. Nie spróbowałabyś tego ponownie?
– Boże, nie. Przypuszczam, że mi to odpowiadało, kiedy byłam młoda i naiwna, ale teraz potrzeba mi rozrywek, nie jakiejś nudnej rutyny. Już nigdy nie wyjdę za mąż!
– Szkoda – zauważył Joss. – Może właśnie tego potrzebujesz. Jak rozumiem, nie skusisz się na wyjazd na wieś? Cóż… – Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok – W takim razie musisz liczyć na to, że zaczniesz wygrywać, moja droga, i to szybko. W przeciwnym razie wszyscy będziemy odwiedzać cię we Fleet. – Milczał przez chwilę. – Ojciec od jakiegoś czasu choruje – podjął szorstko. – Błagam, nie zawracaj mu głowy swoimi najnowszymi wyczynami. Obecnie jest za słaby na twoje melodramaty, a pan Mnghoe wszystkie sprawy finansowe uzgadnia ze mną.
Strach Juliany spotęgował się, poczuła gniotący ciężar na piersi.
– Joss, zaczekaj! Jeśli ojciec jest taki chory, a ty mi nie pomożesz…
– Tak? – spytał brat. Juliana widziała jego determinację i zdawała sobie sprawę, ile go to kosztuje. Ona i Joss zawsze byli sobie bliscy, tym bliżsi, że udzielali sobie nawzajem wsparcia w czasach samotnego dzieciństwa. Chciała na niego pomstować, oskarżyć o to, że ją porzuca. Ale coś jej szeptało, że Joss próbuje jej pomóc. Chciała też go winić, doszła jednak do wniosku, że nie jest w stanie. Cały zapał do walki uszedł z niej w długim westchnieniu.
– Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz. Joss skrzywił się.
– Juliano…
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.
– Wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej. Wiem nawet, że mnie kochasz. Jeśli nie będę miała pieniędzy, jak mam się bawić? – Usłyszała błagalną nutę w swoim głosie. Pogardzała sobą za to. – Muszę chodzić po sklepach i mieć pieniądze na grę i… – Och! – Głos jej się załamał z irytacji. – Jak mam sobie poradzić, Joss? Nie mogę występować na balach i przyjęciach w tym samym stroju dzień po dniu.
– Jestem pewien, że coś wymyślisz – powiedział brat bez zająknienia. – Dopilnuję, żeby twoje domowe rachunki były opłacane, naturalnie, a jeśli zgodzisz się przyjechać do Ashby Tallant, spłacę wszystkie twoje długi karciane.
Przez chwilę Juliana odczuwała wielką pokusę. Świadomość, że mogłaby wyjść z długów, zacząć znów z czystym kontem, była niezwykle kusząca. Wtedy wyobraziła sobie, jak to by było dać się uwięzić na wsi; bez kart, gości i rozrywek. Patrzyć, jak Joss czuli się do żony, i skręcać się z zazdrości, bo na nią nikt nie patrzył choć z odrobiną takiego oddania; znosić obojętność, a może zimną pogardę ojca. Wiedziała, że tego wieczoru nie była zbyt miła dla Jossa, ale to tylko dlatego, że tak się bała.
– Dziękuję ci, ale nie – odparła, próbując ocalić dumę, bo wiedziała, że Joss może zmusić ją do przeniesienia się na wieś, jeśli zechce. – Na pewno sobie poradzę.
Joss pokręcił głową.
– Wiesz, gdzie mnie znaleźć, jeśli będziesz mnie potrzebowała.
– A co by mi z tego przyszło – burknęła ze złością – skoro i tak nie dasz mi pieniędzy.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie, po czym Juliana mruknęła coś i rzuciła się w objęcia Jossa, nie zważając na ciekawe spojrzenia graczy. Przez długą chwilę tuliła się do niego, przyciskając twarz do jego piersi.
– Och, Joss… Brat oddał uścisk.
– Proszę, Ju… proszę, spróbuj. Dla dobra nas wszystkich. Juliana puściła go i skinęła głową.
– Spróbuję. Teraz idź, zanim naprawdę się na ciebie rozgniewam. – Uśmiechnęła się do niego blado. – Jak powiedziałeś, wiem, gdzie cię znaleźć. I wiem, że nie pozwolisz mi gnić we Fleet.
– W każdym razie nie na długo – zapewnił ją Joss. Z tym zapewnieniem pocałował ją w policzek. – Dobranoc, Ju.
Wróciwszy do karcianego stolika, Juliana zobaczyła, że do Emmy Wren i Mary Neasden dołączyła blada dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia. Miała na sobie nieciekawą, choć drogą suknię i desperacko ściskała karty w dłoni. Rozbiegane ciemne oczy zdradzały wyjątkowe podenerwowanie.
– Juliano, moja droga, to Kitty Davenport – powiedziała Emma swobodnie. Posłużyła się swym najbardziej uspokajającym tonem, którego używała do zwabiania niczego niepodejrzewających ofiar do swej pułapki. – Kitty dopiero przyjechała do Londynu i z radością pozna nowych przyjaciół. Kitty, kochanie, to lady Juliana Myfleet.
Juliana przez moment myślała, że źle usłyszała i że Emma powiedziała „Davencourt”, ale po chwili przypomniała sobie, że zna Davenportów, bajecznie bogatą, lecz śmiertelnie nudną rodzinę. Bez wątpienia ta nieszczęsna dziewczyna była młodą mężatką albo zbłąkaną córką szukającą odrobiny rozrywki.
– Miło mi panią poznać – powiedziała dziewczyna po kornie.
– Miło mi – odparła uprzejmie Juliana. Pochwyciła wzrok Emmy, która leciutko do niej mrugnęła. To mrugnięcie oznaczało, że młoda dama wkrótce rozstanie się ze swymi pieniędzmi.
Juliana wciąż była zła, że Joss odmówił finansowania jej rozrywek, ale wyglądało na to, iż jest sprawiedliwość na tym świecie. Oto los właśnie podsunął jej sposób zdobycia pieniędzy. Zerknęła na Kitty i usiadła, gotowa oskubać dziewczynę do czysta.