– Naszyjnik? – powtórzyła obojętnie, co go prawie przekonało. Prawie, lecz nie całkiem. Postarał się, by w jego głosie zabrzmiała nuta pogardy.
– Na pewno pani pamięta. Mały srebrny półksiężyc, który miała pani na szyi, kiedy podali panią Brookesowi na tacy. I potem na ślubie. Zapewne błyskotka od któregoś z pani kochanków.
Zacisnęła wargi i uniosła podbródek, napotykając uporczywe spojrzenie Martina.
– To był prezent od mego zmarłego męża, panie Davencourt. I nie zginął.
– Nie, rzeczywiście nie zginął. Mam go tutaj. Jak tylko go znalazłem, od razu domyśliłem się, że należy do pani. Charakterystyczny, prawda?
Wyjął naszyjnik z kieszeni. Juliana zbladła i szybko rozejrzała się po sali balowej, chcąc zobaczyć, czy nikt nie patrzy.
– Musiałam go tu upuścić.
– Nie wierzę pani, przykro mi. Widzi pani, lady Juliano, znalazłem go w trawie obok powozu hrabiny Lyon. Na pewno do tej pory zdążyła pani usłyszeć o całej historii? Jak hrabina została napadnięta przez rozbójników w Hyde Parku dzisiejszego wieczoru?
Juliana lekko strzepnęła rękami.
– Słyszałam o tym. Rzeczywiście, dziś nie mówi się o ni czym innym. Jeśli życzy pan sobie, żebym dołączyła swoje gratulacje z powodu pańskiej odwagi do tych wszystkich wyrazów uznania, które pan już otrzymał, rozczaruje się pan. I to bardzo. Moim zdaniem pan się tylko przechwala.
Martin roześmiał się.
– Może gdyby moja kula dosięgła panią, teraz traktowałaby mnie pani poważniej.
Gwałtownie poderwała głowę i wbiła w niego pełen wściekłości wzrok.
– Nie strzelił pan wystarczająco celnie, prawda? Zabieram swój naszyjnik i idę. Niech pan poszuka kogoś, komu spodobają się pańskie historyjki.
– Och, nie! – Martin szybko odsunął srebrny łańcuszek, kiedy wyciągnęła rękę, by go chwycić. Drugą ręką złapał ją za nadgarstek i pociągnął za kompozycję z palm w donicach w rogu pokoju. Przypominało to szamotaninę z tygrysicą. Juliana była napięta jak struna i ze wszystkich sił starała mu się oprzeć, a jak tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku tłumu, zaczęła walczyć. Ujął jej ręce powyżej łokci i trzymał mocno.
– Proszę mnie natychmiast puścić. Zacznę krzyczeć i wywołam skandal.
Mówiła bardzo spokojnie i Martin jej uwierzył. Wywołanie skandalu w zatłoczonej sali balowej nie sprawiłoby lady Julianie Myfleet najmniejszych trudności. Byłaby to dziecinna igraszka w porównaniu z innymi jej postępkami.
– Ależ proszę – powiedział pogodnie. – Jeśli chce pani wy wołać skandal, proszę się nie krępować. Ja wywołam większy, kiedy doniosę na panią konstablowi.
W jej oczach zobaczył błysk powątpiewania.
– Za długo był pan za granicą, panie Davencourt. Nikt w towarzystwie nie zdradza nikogo ze swojej sfery. To w złym guście.
– Och, doprawdy? W takim razie może pani brat albo ojciec chcieliby usłyszeć o pani najnowszej eskapadzie? A może z ich opinią również się pani nie liczy? Zapewne nie upadłaby pani tak nisko, gdyby było inaczej. Jak daleko jest pani w stanie się jeszcze posunąć, lady Juliano?
Potrząsnął nią. Kipiał z gniewu, który podsyciła jej pozorna niefrasobliwość. Jedna ze szmaragdowych szpilek wysunęła się z jej włosów i z lekkim brzękiem upadła na posadzkę. Żadne z nich nie spojrzało w dół. Nie odrywali wzroku od siebie i nawet gdyby wszyscy w sali balowej patrzyli na nich, oni by tego nie zauważyli. Martin puścił Julianę i odsunął się nieco.
– Rozbieranie się i udawanie prostytutki to nic w porównaniu z pani ostatnim wyczynem. Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, co pani zrobiła tej starej kobiecie? Czy rozumie pani jej strach i ból? Czy to panią w ogóle obchodzi, czy też zatraciła pani tę zdolność dawno temu? – Z głęboką odrazą wciskał jej łańcuszek do ręki. – Niech go pani weźmie. Ale jeśli kiedykolwiek usłyszę, że znów dopuściła się pani czegoś podobnego…
Gdy opuścił go gniew, zobaczył, że Juliana przeciska się przez tłum na końcu sali, oddalając się pospiesznie od niego, ze spuszczoną głową. Nie wzięła naszyjnika; wciąż trzymał go w ręku. W jej pochylonej głowie i opuszczonych ramionach była bezbronność. Wstydził się samego siebie i był zły, że tak się czuje, bo wiedział, że racja jest po jego stronie. Mimo to serce wzbierało mu współczuciem na myśl o tym, kim stała się Juliana Myfleet.
Musiała poczuć na sobie jego wzrok, bo wyprostowała ramiona i zatrzymała się przy grupce dżentelmenów, z szelmowskim uśmiechem i wyzywającą postawą. Na moment odwróciła ku niemu głowę, po czym wsunęła rękę pod ramię najbliższego ze swych adoratorów i majestatycznie wyszła z sali. Martin czuł się rozdarty między podziwem dla jej tupetu a złym przeczuciem, że jego słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia.
Juliana nie pamiętała twarzy ludzi, których mijała po drodze, a Edward Ashwick musiał zwrócić się do niej trzykrotnie, zanim go zauważyła. Podał jej ramię i razem wyszli z sali, a kiedy poprosiła go, żeby odprowadził ją do powozu, wyraził tylko rozczarowanie, że nie zamierzała zostać dłużej. Podczas drogi mówił o tym i owym i wyglądało na to, że nie oczekuje odpowiedzi. I całe szczęście, bo Juliana słyszała tylko przepełniony wściekłością głos Martina Davencourta: „Rozumie pani, co pani zrobiła tej starej kobiecie? Rozumie pani jej strach i ból? Czy to panią w ogóle obchodzi, czy też zatraciła pani tę umiejętność dawno temu?”. I, jak echo, głos hrabiny Lyon: „Oszczędźcie mnie. Jestem taka stara i zmęczona”.
– Dobrze się czujesz, Juliano? – spytał nagle Edward. – Jesteś bardzo blada.
Z wdzięcznością podchwyciła wymówkę.
– Trochę się zmęczyłam. Proszę, wybacz mi, Eddie. Ja… muszę przez chwilę odpocząć. Pójdę do gotowalni.
– Naturalnie – powiedział Edward z miejsca. – Skoro jesteś pewna, że poradzisz sobie sama.
– Jestem całkiem pewna, dziękuję.
– W takim razie zajrzę jutro, żeby sprawdzić, jak się czujesz.
– Bardzo proszę.
Od świateł rozbolała ją głowa. Wyłożony marmurem korytarz był chłodny i opustoszały. Oparła się o framugę najbliższych drzwi i przyłożyła dłoń do czoła. Była taka zmęczona. I czuła się taka nieszczęśliwa.
Z oczu popłynęły łzy. Otarła je. Próbowała udawać przed samą sobą, że nie płacze. Ukradkiem zerknęła w głąb korytarza. Szczęściem nikogo tam nie było, a więc pozwoliła sobie na krótki szloch. Jego intensywność zaskoczyła ją i bardzo trudno było powstrzymać się od kolejnego. „Być może pani brat albo ojciec chcieliby usłyszeć o pani najnowszej eskapadzie? A może z ich opinią również się pani nie liczy?”
Kiedyś uważała, że Martin Davencourt jest nieciekawy, wręcz nudny. Teraz w jego oczach było tyle gniewu i namiętności, że od razu zrozumiała swój błąd. Jak by to było wzbudzić w takim mężczyźnie miłość zamiast wściekłości i szyderstw? Zaledwie przed tygodniem trzymał ją w ramionach i wówczas pragnęła całej jego miłości i namiętności. Teraz nigdy ich nie pozna.
Juliana pociągnęła nosem, po czym rozszlochała się na całego mimo prób powstrzymania płaczu. Zakryła twarz rękami, usiłując się opanować. To było takie żenujące. I całkiem niewytłumaczalne. Nigdy nie płakała.
Ktoś delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.
– Lady Juliano?
Przez sekundę, zdezorientowana, łaknąca pociechy, pomyślała, że to Joss, jej brat. Znów miała osiem lat i wiedziała, że brat obejmie ją mocno, po chłopięcemu. Będzie zakłopotany i szorstki, ale ona poczuje się lepiej.
Wtedy rozpoznała ten głos. Jego głos. Martina Davencourta. Odskoczyła od niego jak oparzona, boleśnie świadoma, że twarz ma zalaną łzami i nie ma sposobu, by to ukryć. Przez długą chwilę patrzyli na siebie. Twarz Martina była ciemna i surowa, lecz w jego oczach kryła się łagodność, na której widok zapragnęła rzucić mu się w ramiona i błagać, żeby ją kochał i chronił. Przypomniała sobie życzliwość, którą okazał jej w Ashby Tallant tamtego lata. Nawet jako piętnastolatek Martin Davencourt wiedział, co to honor i prawość.
– Przepraszam, jeśli… – zaczął, ale wyzywająco spojrzała mu w oczy i weszła mu w słowo.
– Jeśli choć przez chwilę pomyślał pan, że martwię się z powodu pańskich słów, panie Davencourt, w takim razie grubo się pan myli.
Ruszyła w głąb korytarza z wyprostowanymi plecami, nie odwracając głowy i nie patrząc na Martina. Przez całą drogę czuła na sobie jego wzrok.