Литмир - Электронная Библиотека

Kat skłonił się uprzejmie.

– Sądzę, panie, że jesteśmy kwita.

Twarz młodzika wykrzywił gniew.

– Nigdy w życiu! Stawaj, tchórzu!

Ambrosius westchnął.

– Nie narzucaj się, chłopcze. Udowodniłeś swoją odwagę i determinację, ale bądź łaskaw nie przesadzać.

– Walcz! – zapiał młodzieniec. – Walcz, bękarcie!

– Odpuść, głupcze, bo będę musiał cię zabić – w głosie Ambrosiusa zabrzmiała twarda nuta.

– Tchórz! Bękart! Nasienie dziwki! – zapluł się młodzian. – Stawaj albo obiję kijem jak psa!

Rzucił się gwałtownie do przodu, mierząc tam, gdzie spodziewał się dosięgnąć Ambrosiusa. Ale szpada dźgnęła powietrze. Młodzieniec potknął się, lecz błyskawicznie wykonał zwrot, próbując ruszyć do ponownego ataku. Wtedy świsnęła szpada Ambrosiusa i pobladła z wysiłku twarz chłopaka stała się nagle tak samo czerwona jak jego kaftan. Młodzik upuścił broń, przycisnął dłoń do rozharatanego policzka. Oczy miał okrągłe, pełne niedowierzania.

– No i co? – spytał kat. – Dosyć teraz? Zadowolony?

Chłopak wolno skinął głową. Ambrosius wykonał salut szpadą i ukłonił się dwornie.

– I po wszystkim. – Odwrócił się do Arseniusza. – O której pan Gwalbert raczy mnie przyjąć?

– Koło południa – rzekł kat z Szarej Wody i nim zdążył krzyknąć: „Uważaj!", naprawdę było po wszystkim.

Chłopak sięgnął po szpadę i podstępnie spróbował przebić odwróconego doń plecami kata. Ale Ambrosius, jakby dysponował dodatkowym zmysłem, nie obracając się i nie celując, wyprowadził spod pachy błyskawiczne pchnięcie. Młodzik zatoczył się, dłonie czerwone od krwi ześlizgnęły się po rękawie i połach kaftana kata. Bezwładne ciało ciężko upadło na podłogę. Rozszerzone ze zdumienia oczy gapiły się w przestrzeń, a na ustach pękały bąble świeżej czerwieni.

Gapie przyskoczyli bliżej. Ktoś podtrzymywał opadającą głowę, ktoś próbował tamować krew ściągniętą z szynkwasu ścierką. Ktoś inny wołał o medyka. Ale Arseniusz, który znał się na śmierci, wiedział, że medyk nic tu nie pomoże.

– No i ducha tego głupka też przyszło mi uspokoić – powiedział Ambrosius z goryczą. – Choć starałem się tego uniknąć.

Wydawał się przygnębiony.

– Niebywałe! – zawołał Arseniusz. – Gdzie nauczyłeś się tak fechtować, mistrzu?

Ambrosius wzruszył ramionami.

– W dzisiejszych niebezpiecznych czasach to umiejętność wręcz niezbędna.

– Ale ten kunszt! Coś podobnego! Co za sztych!

– Naprawdę nic wielkiego – mruknął Ambrosius, próbując obejrzeć poły kaftana.

– Nie bądź zbyt skromny, mistrzu – Arseniusz nie dał się łatwo zbyć. – Takie umiejętności wymagają lat ćwiczeń!

– No nie! – prychnął zirytowany Ambrosius. – Mój najlepszy kaftan zupełnie zniszczony. Tych plam nie oczyszczę tak łatwo. Do diabła, w czym się pokażę na dworze! Wybacz, mistrzu. Muszę opuścić cię na chwilę, żeby się przebrać. Założę mój codzienny kaftan.

– Nie zrozum mnie źle, mistrzu Ambrosiusie – powiedział zgorszony Arseniusz. – Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś na oficjalne spotkanie z panem Gwalbertem przyoblekł się w szatę naszego bractwa?

W twarzy Ambrosiusa nie drgnął żaden mięsień.

– Zapewne, drogi przyjacielu – odrzekł. – Gdybym tylko do tego bractwa należał.

– Jak to?! – stęknął Arseniusz. – Więc jednak nie jesteś katem?

– Oczywiście, że jestem. W uznaniu dla mojej skromnej osoby, a raczej pewnego daru, którym dysponuję, uczyniono wyjątek. Pozwolono mi zostać pełnoprawnym mistrzem, choć nie należę do wspólnoty. Jak wiesz, drogi Arseniuszu, do bractwa mogą należeć tylko urodzeni z prawego łoża.

Nadworny kat Szarej Wody zmieszał się straszliwie i po raz kolejny w obecności Ambrosiusa oblał się purpurą.

– Wybacz, panie… to jest mistrzu, nie chciałem cię urazić.

– Ależ skąd – rzekł niezrażony Ambrosius, starając się usunąć chusteczką plamy krwi z ubrania. – Nie uraziłeś mnie. Cóż, wypadki się zdarzają. Moja szanowna matka, znudzona długą nieobecnością małżonka, gościła u siebie pewnego zacnego kawalera. Niestety, pozostawił on po sobie kłopotliwy prezent. Oczywiście, w tej sytuacji nie sposób żywić do niej urazy, że starała się usilnie, żebym nie rzucał się w oczy ani jej, ani szanownemu małżonkowi, prawda?

– Cóż, oczywiście – bąknął Arseniusz i spuścił wzrok pod ostrym spojrzeniem jasnych, nieugiętych oczu.

Na ustach Ambrosiusa pojawił się krzywy uśmieszek.

– Zechciej poczekać moment, przyjacielu. Jednak zmienię ubranie.

***

Pan Gwalbert przyjął katów w swoim gabinecie. Wydawał się blady i znużony. Chyba się nie zdziwił na widok cywilnego ubrania Ambrosiusa.

– Twoje przybycie, mistrzu, przyjmuję z wdzięcznością i prawdziwą ulgą – powiedział szczerze. – Wielce mi już ciążyła ta tragedia. Pragnę, aby nieszczęsne dusze mych dzieci jak najszybciej znalazły ukojenie. Kiedy możesz przeprowadzić egzekucję?

– Za siedem dni – odpowiedział Ambrosius.

– No cóż – westchnął Gwalbert. – Liczyłem, że niezwłocznie.

– To trudna sprawa, panie. Uwierz, że nie zmarnuję tego czasu.

– Dobrze, niech i tak będzie. – Gwalbert zrobił nieokreślony ruch dłonią. – Czekałem tak długo, że zniosę i te siedem dni. Powiedz, mistrzu, czego oczekujesz? Czy jesteś zadowolony z pokojów? Czy potrzebujesz czegoś?

– Chcę cię prosić o pewną łaskę, panie – rzekł Ambrosius. – Zezwól, abym mógł swobodnie przemieszczać się po dworze, ogrodach i zabudowaniach gospodarskich, oddając się czynnościom, które pomagają mi osiągnąć koncentrację niezbędną podczas egzekucji.

– Zależy, jakie czynności masz na myśli, mistrzu – rzekł Gwalbert obojętnie.

– Będę rysował.

– Doprawdy? – po raz pierwszy w głosie pana Szarej Wody pojawił się ton zainteresowania.

– Kartony i niezbędne narzędzia mam ze sobą. Zrobię kilka rysunków architektury i krajobrazu. Liczę, że nie będziesz miał nic przeciw, panie? Zawsze tak postępuję w trudnych sprawach. To element mojej osobistej metody.

– Sławnej, skądinąd – dorzucił Gwalbert. – Oczywiście, że możesz rysować do woli, mistrzu. Byleby egzekucja odbyła się za tydzień.

Ambrosius ukłonił się głęboko.

– Gwarantuję to słowem, panie.

***

Na ziemie, wsie i dwór Szarej Wody spłynęła głęboka ciemność nocy. Domostwo pana Gwalberta zdawało się pogrążone w uśpieniu. Wszędzie panowała cisza i spokój. Złudny spokój, pomyślał Ambrosius.

Dzięki swemu dziwnemu talentowi, który uczynił z niego najlepszego kata wszechczasów, czuł niespokojną obecność dwojga zamordowanych dzieci. Wiedział, że widma, przerażone, skrzywdzone i zawiedzione, krążą po komnatach i korytarzach dworu, szukając ukojenia. Wyczuwał też zwierzęcą, podszytą strachem agresję Sydoniusza. Instynkt podpowiadał mu, że gdzieś w domu znajduje się źródło mrocznej, złej potęgi, przy której szaleństwo Sydoniusza jest niewinną igraszką, ale nie potrafił go zlokalizować.

Westchnął i pogładził nieskazitelną, chłodną w dotyku pościel. Gościnna sypialnia, choć urządzona skromnie jak na dworskie warunki, oferowała o niebo więcej luksusu niż wyrko w izbie „Pod Tłustym Cyckiem".

Mimo późnej pory Ambrosius był całkowicie ubrany i na razie nie zamierzał kłaść się spać. Czekał go nocny obchód po dworze. Wstał, przeciągnął się jak kot.

Ciekawe przypadki spotykają mieszkańców i gości Szarej Wody, pomyślał. Od rana zastanawiała go dziwaczna zaczepka młodziana w szkarłacie i jego uparte dążenie do pojedynku. W uszach wciąż brzmiał mu szept karczmarza: „To doskonały szermierz i wielki narwaniec". Więc pewnie nie miałby nic przeciw temu, żeby pod głupim pretekstem wyzwać na pojedynek i zabić jakiegoś przyjezdnego, gdyby ktoś dobrze mu zapłacił za przysługę. Prawdopodobnie ktoś znaczny, kto obiecał, że konsekwencji nie będzie. Czasu miał dość. Już poprzedniego wieczoru cała gospoda wiedziała, że do Szarej Wody przybył nowy mistrz katowski. Ambrosius w zamyśleniu potarł policzek.

– Przekonamy się później – mruknął do siebie. – Teraz pora odwiedzić świadków.

Otworzył cicho drzwi pokoju i wyszedł na spowity mrokiem korytarz.

Przemierzał puste, ciemne komnaty, oświetlone mdłym światłem księżyca. W niektórych pokojach zatrzymywał się na chwilę, inne mijał obojętnie. Szeroką, kręconą klatką schodową dostał się na krużganek. Z dziedzińca wiało chłodem. Przy każdym oddechu z ust wydobywał się blady obłoczek pary.

Jest stanowczo za zimno, jak na tę porę roku, pomyślał Ambrosius. Uśmiechnął się leciutko. Był skłonny się założyć, że niżej, na dziedzińcu, jest o wiele cieplej. Oparł się o balustradę i czekał.

Nagły, ostry powiew załopotał połami kaftana kata. Ambrosius zmrużonymi oczami wpatrywał się w mrok. Od ściany odkleiły się dwie drobne dziecięce postaci. Stały w oddali, trzymając się za ręce. Chłopiec mógł mieć jakieś siedem lat, dziewczynka pewnie ze trzy. W ciemności lśniły tylko ich złote jak płomień oczy.

Ambrosius przełknął ślinę.

– Przyszedłem wam pomóc – zaszemrał niemal bezgłośnie. – Przyszedłem was wysłuchać.

Widma zadrgały, jakby miały rozpłynąć się w powietrzu, i w ułamku sekundy znalazły się obok kata. Ambrosiusa przeszedł mimowolny dreszcz.

Chłopiec stał nieruchomo, ale dziewczynka z nienaturalnie przekręconą głową i ustami, z których nieustannie sączyła się krew, obróciła się i wskazała coś w ciemności krużganka.

– Dobrze – szepnął kat. – Pójdę za wami. Zobaczę to, co pragniecie mi pokazać.

Widma zawirowały i błyskawicznie zaczęły się oddalać. Żeby za nimi nadążyć, Ambrosius musiał biec. Kilka razy potknął się w ciemności, raz o mało nie spadł ze schodów, ale uparcie trzymał się swoich upiornych przewodników. Zjawy lśniły bladą poświatą niby dogasające lampiony. Serce kata waliło w przyspieszonym rytmie, nie tylko z wysiłku. Szybko stracił orientację w przestrzeni. Miał niejasne wrażenie, że znajdują się w części domu zajętej przez prywatne apartamenty państwa.

62
{"b":"89241","o":1}