Литмир - Электронная Библиотека

– No i co? – zasyczała. – Uderzysz mnie? Proszę bardzo. Złożę skargę o pobicie. Popatrz tylko, ilu świadków wokoło.

Luke poczuł przypływ rezygnacji i rozpaczy. Rozmowa z Joan nie miała sensu.

– Chcesz uderzyć bezbronną kobietę, matkę twojego dziecka? Nie sądzę, żeby ci to pomogło w sądzie czy gdziekolwiek pójdziesz. Możesz sobie wnosić sprawę i załatwiać prawnika. Siłą mnie nie zatrzymasz!

W oczach Joan mieszały się triumf i nienawiść. Opanował się, chociaż z trudem.

– Chcę widywać się z dzieckiem. Moim własnym dzieckiem. O nic więcej mi nie chodzi. Nie pozwolę ci go wywieźć, możesz być pewna!

– W niczym mi nie przeszkodzisz, rozumiesz?! Zabiorę dziecko, dokąd zechcę. Jest moje. A ty się ugryź w dupę! Przecież nikt ci nie zabrania kontaktów. Masz pieniądze, możesz odwiedzać syna, kiedy zechcesz, nawet za granicą. Stać cię na to. A jeśli wolisz wywalać forsę na picie i prochy, to nie moja rzecz!

Wzruszyła ramionami, odwracając się od niego, żeby odejść. Szarpnął ją za ramię, zmuszając, żeby na niego spojrzała.

– Joan, kurwa mać, czy ty chociaż przez chwilę pomyślałaś o małym? Czy jesteś tak zaślepiona, że tylko szukasz okazji, żeby mnie zgnoić?

– Ani przez sekundę nie zaprzątam sobie głowy takim śmieciem jak ty! – wrzasnęła Joan. – Jedynie kiedy drżę ze strachu, że Danny może być kiedykolwiek podobny do ciebie! Byłabym najszczęśliwsza na świecie, gdybyś go już nigdy więcej nie widział. Modlę się o to! I przysięgam, wyrwę Danny’ego z twoich łap. Razem z Billem staramy się stworzyć temu dziecku przyzwoitą, normalną rodzinę. Łączy nas przyjacielski, partnerski związek. Może by się udało, żeby chłopiec wreszcie o tobie zapomniał. Bodajby cię szlag trafił, Luke! Przyłazisz tu jak jakaś zmora, nie mogę się od ciebie uwolnić! To dziecko niczego nie potrzebuje mniej niż ciebie! I zdejmij te cholerne ciemne okulary, jak do mnie mówisz! Myślisz, że nie wiem, jak wyglądasz, kiedy jesteś nawalony?

Sytuacja była beznadziejna. Luke oddychał szybko i płytko. Za wszelką cenę próbował zapanować nad sobą.

– Joan, słuchaj mnie… po prostu, kurwa, posłuchaj… Mam prawo widywać syna…

– I co? – przerwała cynicznie. – Myślisz, że jak spieprzysz dzieciństwo jemu, to odreagujesz własne?

Trafiła. Szpila bezbłędnie weszła w starą, nigdy niezagojoną ranę. Nie na darmo Joan spędziła z nim dobre kilka lat. Luke drgnął i pobladł. Ciemne płatki zawirowały mu przed oczami. Złapał Joan za ramiona i potrząsnął nią.

– Ty cholerna dziwko! Ja kocham tego dzieciaka! A tobie chodzi tylko o to, żeby… żeby…

Wyrwała mu się, wściekła i zadyszana. Ludzie w hallu zatrzymywali się i przypatrywali ciekawie. Wymieniali uwagi.

– Chcesz afery? – syknęła. – Proszę bardzo! Masz! Uderzyła go z rozmachem w twarz. Nie poruszył się.

– Jesteś niezdolna do żadnych uczuć, Joan – powiedział.

– Jeśli tak, to przez ciebie. Zabiłeś we mnie nawet resztki litości.

Odwróciła się i odeszła. Słyszał prędkie stukanie jej obcasów. No to koniec, pomyślał.

***

Czas przeciekał mu między palcami, lepki jak krew. Dziura w środku pulsowała w rytm ciężkich uderzeń serca. Ten sam rozkołysany rytm odzywał się echem w skroniach, kołatał głęboko w mózgu, za oczami.

Joan już dawno czekała na lotnisku. Zawsze musiała być w poczekalni na długo przed planowanym odlotem, żeby się nie spieszyć i nie denerwować, jak mówiła. Danny’emu pewnie piekielnie się nudzi. Poza tym jest późno, mały na pewno czuje się zmęczony…

Huk wywracanego stołka i głośny wybuch śmiechu dochodzący z kąta w głębi baru wybiły jego myśli z rytmu i zmusiły do uniesienia głowy. Luke niezbyt przytomnie rozejrzał się wokoło.

Pięciu pijanych, hałaśliwych mężczyzn najwyraźniej świetnie się bawiło. Jeden z nich właśnie gramolił się niemrawo z podłogi. Twarze wszystkich poczerwieniały od śmiechu i trunków. Rozmowa już dawno zjechała do poziomu opowiadania wulgarnych dowcipów.

Luke bezskutecznie próbował skoncentrować wzrok na jednym z facetów, który klepał właśnie z rozmachem po plecach swego towarzysza z lewej strony, bełkocząc pośród tłumionych wybuchów śmiechu o jakimś lekarzu, pacjencie i żonie. Obraz rozmazywał się i Luke wiedział, że niedługo wszystko rozleje się w konstelacje kolorów, pożarte następnie przez całkowitą ciemność. Podparł czoło dłońmi. Szumiało mu w uszach.

– Nie myśl – powiedział do siebie. – Po prostu nie myśl.

Wielki, jowialny blondyn z grupy wesołków w kącie, zwijając się w paroksyzmie śmiechu, wyrżnął pięścią w kontuar, aż zabrzęczały szklanki. Po spoconej, purpurowej z wysiłku twarzy ciekły łzy. Jego donośny głos wybijał każdą głoskę w głowie Luke'a wyraźnie jak czcionka w maszynie.

– Kurwa, chłopaki… jak on z żoną… to jej z gęby mucha… ha, ha, ha… a lekarz: „Przykro mi", mówi, rozumiecie, „przykro, pańska żona od pół roku… nie żyje!". A on, rozumiecie… pół roku… ha, ha, ha…

Pięciu mężczyzn rechotało ochryple, jakby z wysiłkiem, pokładało się na sobie nawzajem, krztusiło i opluwało z radości. Tamten, który upadł, zdołał się dźwignąć na kolana, ale grzmotnięty przez któregoś z kumpli otwartą łapą w kark znów rozciągnął się na podłodze.

Luke patrzył na nich obojętnie. Mucha, pomyślał, znaczy śmierć. Robaki przyjdą po twoje martwe ciało, mucha po twoją martwą duszę. Owadzia śmierć. Piekło to brzęczenie tłustych, końskich much. Pożrą cię żywcem.

Tak, to jest dobre zdanie. Trzeba je zapisać. Nie wolno pozwolić mu uciec przez dziurawe sito pamięci. Trzeba je zapisać, przyda się.

Luke wygrzebał z kieszeni notes, potem pióro. Bazgrał brzydko, nerwowym pismem.

Na drżących skrzydłach tłustych much spływa owadzia śmierć,

A krew jest czarna i krwawe łzy, jak kolia się sypią na pierś.

Zamarł z piórem w ręku. Nie zauważył nawet, że napisał te dwa wersy w poprzek jakiegoś poprzedniego zapisku. Kolory wokoło nabrały takiej intensywności, że zmrużył powieki.

Gdzieś, jakby od wewnątrz czaszki, jego mózg wyświetlił informację wygrzebaną z zakamarków pamięci. „W Średniowieczu mucha była symbolem cynizmu". Zdanie miało jakiś gorzki posmak. Luke powoli odpływał coraz dalej od rzeczywistości.

– Przepraszam, pan Carven, prawda?

Luke otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie. Próbował sobie przypomnieć twarz pochylającego się nad nim mężczyzny. Twarz ta wydawała mu się skądś znajoma, ale przez grubą warstwę waty okalającej jego umysł myśli przebijały się opornie.

– Jestem od lat wielbicielem pańskiej… hm, mrocznej twórczości… – kontynuował intruz.

Przy słowie „mrocznej" Luke lekko się skrzywił.

– Mogę prosić o autograf? – spytał nieznajomy, siadając obok przy jego stoliku.

– Tak, oczywiście – westchnął Luke.

Sięgnął do kieszeni po swoje wieczne pióro. W połowie gestu przypomniał sobie, że wciąż trzyma je w dłoni. Facet już podsuwał mu gruby notes, otwarty na czystej stronie. Luke napisał pierwsze lepsze zdanie, jakie przyszło mu do głowy. Krzywe, nerwowe litery sprawiały wrażenie, że pragną stać się czymś zupełnie innym, niż aktualnie są. Luke bazgrał, a ręce mu drżały, odkąd pamiętał.

„Żeby rozproszyć ciemność, wystarczy zapalić lampę. Jedyny problem to skąd ją wziąć".

Po sekundzie wahania paroma kreskami dorysował na dole strony staroświecką stajenną naftówkę i podpisał się.

– Proszę – powiedział, podając przybyłemu notes. Po raz pierwszy przyjrzał się uważniej jego twarzy. Była zupełnie nijaka, ale Luke'owi wciąż wydawała się skądś znajoma.

– Czy pan często myśli o śmierci, panie Carven? – zapytał nagle mężczyzna, chowając notatnik do kieszeni.

Świr, pomyślał Luke. Tylko tego mi brakowało. Albo, co gorsza – sekciarz.

Już otwierał usta, żeby spławić faceta, kiedy nagle napotkał jego wzrok. Oczy nieznajomego miały nienaturalnie jasne tęczówki, właściwie białe, gdyby nie opalizujący blask, jakim zdawały się świecić od środka. Wydawało mu się, że przewiercają go na wylot, a obcy nie dość, że wie o nim wszystko, to doskonale zna jego słabe punkty.

– Tak, myślę o śmierci – powiedział wreszcie Luke. – Piszę, jak pan zapewne wie. Żyję z tego, co piszę, a tak się składa, że to często dotyczy śmierci. Wychodzi mi ten temat. Ale, niestety, czasem muszę też myśleć o życiu.

– Śmierć wydaje się panu bardziej pociągająca?

– Nie. Może fascynująca. Rozumie pan, jako temat. Tak naprawdę wydaje mi się, że obie strony muszą się jakoś równoważyć, funkcjonują w człowieku równocześnie. W sumie zaczynamy umierać już w chwili, w której przychodzimy na świat.

Luke starał się mówić do rzeczy. Nie potrafił zrozumieć, jak to się dzieje, że siedzi przed tym obcym facetem i pieprzy mu o tym, co sądzi na temat śmierci, zamiast kazać mu się wynosić i spokojnie odpłynąć w niebyt. Co gorsza, za wszelką cenę próbował wyrażać się sensownie. Było coś niepokojącego w tym człowieku, coś, co sprawiło, że ledwo go zobaczył, odniósł wrażenie, że przez dziurę w środku wsunęła się chłodna dłoń i obejmuje palcami jego kręgosłup, żeby później złamać go jednym szarpnięciem.

Nieznajomy pochylił się ku niemu. Oczy mu świeciły.

– Ma pan zupełną rację! Nawet pan nie wie, jak blisko prawdy się znajduje. Jak pan myśli, jakie uczucia żywi śmierć względem pana na przykład?

Luke wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Kiedyś powiedziałem, że między zdaniem „Śmierć cię kocha" i „Jezus cię kocha" nie ma specjalnej różnicy, ale byłem wtedy skuty i wściekły. Stwierdzenie, że śmierć nas kocha, jest jakieś banalne. Tu chyba chodzi o bardziej skomplikowany układ.

– Oczywiście. I skomplikuje się jeszcze silniej, kiedy uświadomimy sobie pewną rzecz. Dlaczego zakładamy, że istnieje jedna śmierć? Przecież to bezpodstawne.

Luke czuł, jak przepełnia go jakieś ciężkie zimno, jakby ktoś wlewał mu w żyły płynny azot. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że boi się tego człowieka. Lęk był irracjonalny. Mężczyzna był wątły i niższy od niego o głowę. Ale Luke czuł, że słowa, które tamten wypowiada, uderzają w niego, biją w samo ego, dotykają istoty jego bytu.

3
{"b":"89241","o":1}