Литмир - Электронная Библиотека

– Każdy jest nosicielem swojej własnej śmierci. To takie nasze drugie ja, ten pasażer, którego obecność każdy żywy człowiek kiedyś w sobie odkrywa – ciągnął nieznajomy. – Rozumie pan, to rodzaj symbiozy, a czasami pasożytnictwa. Zastanawiał się pan kiedyś, czemu niektórzy ludzie są szczęśliwi, zdrowi, pogodni, podczas gdy inni ciągle czegoś szukają, gonią za czymś mniej lub bardziej realnym, nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością i spalają się wreszcie w tym obłędnym wyścigu?

– Tak – szepnął bezgłośnie Luke. Czuł właśnie, jak jego krew spala się w lodowatym podmuchu nieokreślonego przeczucia, że coś jest tu bardzo nie tak.

– Otóż ci pierwsi żyją w zgodzie z własną śmiercią, która nie chce opuścić ich ciała, wygodnie jej tam. To takie leniwe śmierci o zgodnym charakterze. Są też starcy na siłę czepiający się życia, wciąż zachłanni. Nie potrafią umrzeć, nie mogą znieść myśli o własnym zgonie. To ich śmierci obawiają się, jaki los przypadnie im później, boją się zmiany, więc starają się utrzymać nosiciela jak najdłużej przy życiu.

– A co z tymi, którzy dążą do samodestrukcji? – wyszeptał Luke. – Nie żyją w zgodzie ze swoją śmiercią?

– Różnie. Śmierci też ulegają emocjom. Bywają nawet szalone. Czasem dane ciało im się nudzi, czasem chcą zmienić je na inne z ciekawości, a czasem chcą po prostu uciec, poszaleć na wolności, bez ciała. To bardzo przyjemne uczucie, zapewniam. Ale na dłuższą metę nie do przyjęcia. Śmierć potrzebuje żywiciela. Wracając do pańskiego pytania, w przypadkach, o których wspomniałem, śmierć-lokator może popychać nosiciela do samobójstwa, wpędzać go w choroby, nałogi, wywoływać wypadki. Wie pan, w zbiorowych katastrofach uczestniczą tylko znudzone śmierci.

– Wobec tego śmierć może nienawidzić swojego nosiciela, świadomie go niszczyć, krzywdzić, pastwić się nad nim… – powiedział Luke. – Pan uważa, że to śmierć kieruje naszym losem? Nic więcej?

– Oczywiście! Śmierć rozwija się wraz z żywicielem. Im inteligentniejszy, głębszy psychicznie żywiciel, tym lepiej i szybciej rozwija się śmierć. W pewnych przypadkach może znacznie go przerosnąć, osiągnąć wyższy poziom, bazując, rzecz jasna, na jego osobowości. A wtedy, prędzej czy później, zacznie szukać sposobu ucieczki na wolność. Wie pan, czemu większość artystów, ludzi obdarzonych talentem, jest taka zagubiona, niedostosowana? Skąd brak akceptacji i miłości, ucieczki w alkohol i narkotyki? Ich śmierci są po prostu lepsze od nich. Męczą się jak w więzieniu. Pańska na przykład jest bardzo wysokich lotów. I mocno już zmęczona. O wiele pana przewyższa, panie Carven.

Luke'a przenikało zimno. Był całkiem bezwolny. Nie mógł wstać i wyjść. Musiał tu siedzieć skuty magnetycznym wzrokiem tego przedziwnego wariata i słuchać, co tamten ma do powiedzenia o śmierci. Nawet nie miał pewności, czy nie rozmawia z samym sobą. Zdobył się na heroiczny wysiłek.

– Ta rozmowa staje się coraz bardziej…

– Interesująca? – intruz przerwał mu w pół słowa. – Ma pan rację. Z każdą minutą napięcie rośnie. Wie pan, że charakter człowieka zależy od charakteru zamieszkującej go śmierci?

– Śmierć jako dusza – powiedział Luke. – Agonia przez całe życie. To by się nawet zgadzało.

Spokojnie, myślał, to tylko prochy. Nabrałem się za dużo, wypiłem za dużo i teraz wariuję. Zamknął oczy w nadziei, że gdy je otworzy, nieznajomy zniknie. Ale nie zniknął. Uśmiechał się jakoś zjadliwie.

– Już niedługo przekona się pan, że to, co mówię, jest prawdą. Myślał pan kiedyś, czemu umierają niemowlęta i małe dzieci? To proste. Najczęściej noszą niedopasowane śmierci. Albo zwyczajnie wredne, które wykorzystują ich słabość. Ale zdarza się też, że w przypadku dzieci nieprzeciętnych, obdarzonych ogromnie bogatym wnętrzem i wyobraźnią, znacznie wrażliwszych od innych, ich śmierci rozwijają się dużo prędzej od nich samych. Potrafi pan sobie wyobrazić udrękę dorosłej, inteligentnej śmierci zamkniętej w ciele dziecka, które choćby nie wiem jak wspaniałe, jednak pozostaje tylko dzieckiem? Ile lat można czekać? Marzenia o wolności stają się obsesją. Proszę się temu nie dziwić. Aż w końcu znajduje się jakiś sposób.

Luke czuł się coraz gorzej. Głęboko pod mostkiem obudził się promieniujący ból, jakby upiorna ręka w jego wnętrzu zaczęła szarpać go pazurami. Skulił się i przycisnął obie dłonie do piersi. Głos nieznajomego dochodził do niego odległy i brzękliwy. Słyszał słowa, ale ich nie rozumiał.

– Tak się składa, że jestem sąsiadem pańskiego synka. To świetny dzieciak. Nad wiek rozwinięty. Wyrósłby pewnie na wspaniałego człowieka. Znamy się od dawna. Wiem wiele o Dannym, pańskiej byłej partnerce i o panu. Od niego samego, oczywiście. Danny dużo o panu opowiada. Jest do pana bardzo przywiązany. To zdecydowanie nad wiek rozwinięte dziecko.

Nieznajomy wymownie zerknął na zegarek. Luke patrzył na niego nieprzytomnie. Na pierwszą wzmiankę o synu drgnął, a potem zamarł, próbując łowić poprzez mgłę wizerunek twarzy mówiącego. Mimo wysiłku czuł, że odpływa.

– No cóż, zrobiło się późno. Było mi bardzo miło poznać pana osobiście. Podziwiam pana od dawna. No i Danny tyle o panu mówi. Na mnie już czas. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali, mimo to powiem do widzenia.

Luke z trudem łapał oddech. Wydawało mu się, że rozpada się na poszczególne atomy, że ktoś łamie mu wszystkie kości i jednocześnie wbija w głowę rozpalone druty.

Drobna, wilgotna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu.

– I proszę na siebie uważać, panie Carven. Bardzo źle pan wygląda.

Luke powoli osuwał się w ciemność.

Wi?zy krwi - pic_3.jpg
***

Udało mu się wrócić do domu tylko dlatego, że barman zamówił dla niego taksówkę. Na dworze poczuł się lepiej, ból przestał być taki rwący. Wysiadł przed frontem kamienicy, w której mieszkał; starej, dość zaniedbanej, z mnóstwem zabawnych ozdób na fasadzie, pyzatych puttów i koszy z kwiatami. Na schodach znowu poczuł się fatalnie. Miał dreszcze, mdłości i zawroty głowy. Chciał tylko położyć się i odpocząć. Danny leci teraz gdzieś w powietrzu, cholernie daleko i wysoko. Tęsknił za nim. Kiedy powiedział Joan, że nie da zgody na wyjazd synka, parsknęła tylko: „Bill się tym zajmie". I zajął się. Trzeba przyznać dupkowi, że skutecznie. Musi coś wymyślić, żeby sprowadzić dziecko z powrotem. Zacisnął zęby. A jeśli nie, to będzie latał do niego raz na tydzień tym pieprzonym samolotem!

Wszedł do mieszkania i zapalił światło, które natychmiast wrzasnęło mu prosto w twarz, tak gwałtownie, że aż przymrużył powieki.

Duża biała koperta, której na pewno nie było tam, gdy wychodził, stała na biurku, oparta o puszkę po piwie. Na jej widok zawyło w nim przerażenie. Na miękkich nogach podszedł do biurka. Sięgnął po kopertę i chwilę obracał ją w drżących palcach. Nerwowo rozdzierał papier. Coś ciemnego i żywego obiło się o jego rękę i z bzyczeniem pacnęło o blat.

– Chryste, co to jest? – jęknął Luke.

To była mucha. Lśniąca zielonkawo, tłusta mucha, która niemrawo pełzała wśród papierów zaścielających biurko. Luke patrzył na nią, a tymczasem jego serce pękało i kamieniało. Palcami twardymi jak stal wyciągnął z koperty kartkę. Jego oczy zarejestrowały cztery słowa: „Niech pan włączy telewizor". I to wszystko. Poza tym papier był czysty.

Maszyna jego ciała zareagowała na polecenie. Dłoń odnalazła na biurku pilota i nacisnęła guzik. Na ekranie poruszali się w pośpiechu jacyś ludzie, jeździły auta, widać było dym i płomienie. Głos spikerki mówił: „…katastrofa miała miejsce podczas startu. Nie ma szans, żeby ktokolwiek z 276 pasażerów lub członków załogi zdołał ocaleć… W tej chwili akcja gaszenia wraku trwa…".

Siedząca na rogu blatu mucha przestała właśnie czyścić sobie przednimi łapkami głowę tak energicznie, jakby pragnęła ją urwać. Nastroszyła skrzydełka i z głośnym bzyczeniem poderwała się do absurdalnego, właściwego wszystkim muchom tańca wokół lampy na suficie.

4
{"b":"89241","o":1}