Rozważcie to panowie, orły i jaguary,
Choćbyście byli ze złota,
Choćbyście byli z jadeitu,
I tak pójdziecie tam,
Do miejsca ludzi bez ciała.
Wiersz aztecki
Zwierciadło
Obudził ją hałas. Brzęk, jakby pękała szklana tafla. Jednak gdy otworzyła oczy, nie dostrzegła niczego niezwykłego. Kontury znajomych mebli w ciemności przypominały uśpione zwierzęta. Najlżejszy powiew nie poruszał zasłon, więc żadne okno z pewnością nie zostało wybite. Mrok wypełniał pokój jak ogromne, spokojne jezioro, a łóżko zdawało się spoczywać na jego dnie, podobne do szkatułki ze skarbami.
To musiał być sen, z którego nie zapamiętałam nic poza dźwiękiem, uznała, przymykając powieki. Ogarnęła ją ciepła, przyjazna ciemność. Zasypiała już, gdy dźwięk się powtórzył, tym razem o wiele cichszy. Towarzyszyło mu ledwie dosłyszalne dzwonienie i odgłos delikatnego skrobania. Zadrżała. Zaniepokojona usiadła na łóżku. Dźwięk umilkł.
Może to jednak szyba, pomyślała, spuszczając nogi na podłogę. Podeszła do okna, uchyliła zasłonę. Szkło wydawało się nienaruszone. Przez nie ujrzała fragment ogrodu, parkan z wysokich kutych sztachet, postrzępione cienie drzew i ulicę. Noc wyglądała jak malunek na blasze. Z nieba cyklopim okiem spoglądał na nią księżyc. Wisiał nisko, niczym lampion zawieszony na żyłce. Wiatr nie poruszał nawet jednego listka, więc nie mógł rozkołysać gałęzi tak, żeby uderzały w okno.
Oparła dłoń na framudze i wtedy trzask rozległ się znowu, tym razem zdecydowanie za jej plecami. Obróciła się gwałtownie, spojrzała w głąb pokoju. Z przybitego do ściany trema sączyła się blada poświata, a dźwięk zdawał się dochodzić właśnie stamtąd.
Owalne lustro, otoczone kutą w fantazyjne wzory srebrną ramą, powieszono w jej pokoju, kiedy była bardzo mała. Wtedy wymyśliła przyjaciółkę mieszkającą po drugiej stronie i potrafiła prowadzić z nią niekończące się rozmowy. Potem dorosła i lustro stało się zwykłym przedmiotem.
Podeszła do niego. Na gładkiej powierzchni, zmatowiałej nieco skutkiem upływu czasu, nie zauważyła żadnego pęknięcia ani zadrapania. Mleczny poblask, który się z niej wydobywał, nie rozjaśniał mroku. Odbity obraz pokoju był dziwnie obcy, niepokojący.
Na pewno hak się obluzował i trzeszczy, próbowała się uspokoić. Jutro każę to sprawdzić, inaczej lustro gotowe spaść ze ściany.
Nie chciała przyznać, że bardzo przeraża ją mdłe, nienaturalne światło, bo wtedy musiałaby przyjąć, że nie należy do świata zmysłów. A potem uciec z krzykiem. Z wysiłkiem odwróciła się plecami do trema i ujrzała cienki jak sztylet promień księżyca wpadający przez szczelinę w zasłonie. To jego rozproszona poświata odbija się w lustrze. Z pewnością tak. Poczuła ulgę, lecz strach jej nie opuścił. Podbiegła do okna, zaciągnęła kotarę. Mrok się zagęścił. Prędko wskoczyła do łóżka. Ogromne, z baldachimem w złote gwiazdy, wyglądało raczej jak łódź niż pudełko na kosztowności i choć zdawała sobie sprawę, jakie to dziecinne, wydawało jej się jedynym naprawdę bezpiecznym miejscem. Otuliła się szczelnie kołdrą, bojąc się, że nie będzie mogła zasnąć, ale już po chwili ciemność, znów przyjazna i cicha, zamknęła się ponad nią, niosąc w sobie sen.
***
Obrócony plecami do pokoju wpatrywał się w okno. Zmierzch wypełzł już z cieni w bramach i załomach murów. Słońce ciężko staczało się z nieba, kalecząc boki o ostre krawędzie dachów i wieże katedry. Ponad nimi ślizgały się chmury. Wszystko miało czerwoną barwę, jak palce, którymi przed chwilą dotknął twarzy. Strużka ciepłej wilgoci znów popłynęła z nosa. Na wargach poczuł żelazisty posmak krwi.
Jak mogło do tego dojść? – zapytał sam siebie chyba po raz setny. Chociaż postronnemu obserwatorowi wydałby się zupełnie spokojny, wewnątrz dygotał z bezsilnej wściekłości. Zacisnął palce na framudze. Miał ochotę wybić pięścią szybę, poprzewracać meble i rozbić je na kawałki. Czy zauważył coś wcześniej? Nie, jasne, że nie. Od niedawna miewał bóle głowy, był poirytowany i zmęczony, ale nie zwracał na to uwagi. Do czasu kiedy pierwsze czerwone krople, ładne jak szklane paciorki, potoczyły się po pościeli, tworząc wesoły sznureczek. Wtedy wszystko zgrabnie złożyło się w całość, ale i tak potrzebował sporo czasu, żeby prawda do niego dotarła.
To moja wina, stwierdził. Mogłem uważać. Mogłem, kurwa, myśleć. Teraz, oczywiście, na wszystko zrobiło się za późno. Obłoki na niebie pociemniały, zaczęły przypominać brudne tampony.
Znów dotknął nosa. Rozmazał lepką, krzepnącą czerwień. Ze złością wytarł twarz leżącym na parapecie ręcznikiem, zmiął go i cisnął na podłogę. Będę się musiał przyzwyczaić, powiedział sobie ponuro.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Wejść! – zawołał.
Do pokoju nieśmiało wsunął się Corffy.
– Przepraszam, szefie – wymamrotał – ale wszyscy czekają.
Zbył go machnięciem ręki.
– Niech poczekają. Zaraz przyjdę – miał nieprzyjemny, gardłowy głos.
– Szefie… – Zatroskany Corffy nerwowo skubał mankiet. – Wszystko w porządku?
– Wynoś się! – warknął. – Powiedz, że już idę.
Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem. Zmierzch objął tymczasem w posiadanie całe niebo, zaczął dziergać lśniącymi nićmi pierwsze blade gwiazdy. Noc nadchodziła bez pośpiechu, a wściekłość w sercu wpatrzonego w okno mężczyzny płonęła i nie mogła się wypalić.
***
W wielkiej sali na dole było ciemnawo. Świeciły tylko boczne lampy, bo szef nie lubił górnego oświetlenia. Zgromadzeni przy stole, około piętnastu osób, szemrali, że każe im tak długo czekać, ale umilkli natychmiast, gdy tylko dał się słyszeć odgłos kroków na schodach.
Corffy uśmiechnął się do siebie. Był pewien, że nikt nie ośmieli się mu podskoczyć. Szef zbliżył się do nich.
– Dobry wieczór, panowie – powiedział, unosząc ręce w geście powitania. – Cieszę się, że wszyscy przyjęliście zaproszenie. To bardzo uprzejme z waszej strony. Mam nadzieję, że nie nudziliście się beze mnie.
Posłał im drwiący uśmiech. Na twarzach niektórych gości pojawiły się brzydkie grymasy, ale wszyscy milczeli. Corffy miał ochotę się roześmiać. Lubił patrzeć, jak szef trzyma ich za pyski. Był jak lampart w stadzie kundli. Usiadł u szczytu stołu, nalał sobie do szklanki bursztynowego trunku. Wyglądał jak zwykle niesamowicie. Założył miękką białą koszulę, krótki skórzany płaszcz i wysokie buty. Gęste włosy, sięgające niemal do pasa, nosił rozpuszczone. Miały niespotykaną barwę. Ciemnobrązowe, lśniły rdzawym połyskiem, raczej w kolorze sangwiny niż rudym.
– Wasze zdrowie! – Niedbałym gestem wzniósł w górę szklankę. Na ustach wciąż błąkał mu się ironiczny uśmieszek.
Corffy zdawał sobie sprawę, że szef jest stuknięty, a może nawet szalony, ale podziwiał go i kochał jak pies pana. Do niego bezsprzecznie należała władza w mieście. Żaden z tych dupków przy stole nie mógłby ani się z nim równać, ani tym bardziej wyrwać mu jej z rąk. Matka zawsze powtarzała, że w Dniu Sądu o dusze grzeszników upomni się mściciel o czarnych skrzydłach, i w snach Corffiego miał on drapieżne rysy szefa.
– Z pewnością zastanawiacie się, po co zwołałem to małe zgromadzenie – usłyszał jego chrapliwy głos. – Mam wam do przekazania wiadomość, która część z was ucieszy, a część raczej zmartwi. Kiedy jakiś czas temu zakładałem naszą wspólnotę – chyba wolno mi ją tak nazywać? – nie przypuszczałem, że wypłyną, całkiem dosłownie, pewne niespodziewane okoliczności. Z powodów czysto osobistych muszę was, niestety, opuścić, pozbawiając mojej protekcji, uwagi i pieniędzy. Wycofuję się ze wszystkich interesów. Bieżące sprawy doprowadzą do końca moi przyjaciele, pan Vincent i pan Luger. Nie będę się wtrącał do tego, jak podzielicie strefy wpływów.
Powstało zamieszanie. Niektórzy zgromadzeni wykrzykiwali coś nieskładnie, inni klęli, część wpatrywała się w siedzącego u szczytu stołu mężczyznę z niedowierzaniem i lękiem. Corffy czuł się, jakby oberwał pałką po głowie. Miał nadzieję, że to kolejny przewrotny numer szefa, ale coś w duszy mówiło mu, że nie. Skonsternowany spojrzał w oczy zajmującego najbliższe krzesło Vincenta i wyczytał w nich takie samo zdziwienie. Milczący Luger siedział po prawej ręce szefa z nieprzeniknioną miną, ale Corffy wiedział, że on także jest wstrząśnięty.
– W porządku! – przez gwar głosów przebił się ostry okrzyk. – Wyraziliście swoje emocje, a teraz cisza! Jakieś pytania?
Szef wstał, pochylił się nad stołem, oparłszy pięści na blacie. Zapadło krótkie milczenie. Wreszcie podniósł się otyły, łysiejący Rocco Faksus, przecierając chustką spocone czoło.
– Nie możesz tak po prostu odejść, Crux! Obiecałeś nas bronić! Co się stanie z naszymi udziałami?!
Crux się uśmiechnął.
– Prawdę rzekłszy, gówno mnie to obchodzi. I jeszcze jedno. Wycofuję się, ale niech nikomu nie strzeli do łba, że z tego powodu może zachwiać moją pozycją albo starać się zająć moje miejsce. Traktujcie to jak radę od starego przyjaciela. Myślę, że to wszystko.
Ledwie skończył, harmider wybuchł na nowo. Niektórzy powstawali z miejsc, gestykulowali, błagali, grozili i klęli. Ludzie Cruksa przezornie sięgnęli po broń. Wtem zza stołu porwał się wielki, zwalisty gość, zwany Sznurem.
– Hej, Cornet! – wrzasnął. – Co to za pieprzenie?! Mieliśmy robić interes warty kupę kawałków!
Crux lekko podniósł brwi.
– Tak? Więc nie zrobimy.
Sznur osłupiał.
– No co ty, kurwa? Władowałem w to mnóstwo forsy! Miałem na tym zarobić tyle szmalu, żeby z setek robić sobie skręty! A ty mi wyjeżdżasz z tym gównem!
Cornet zmrużył oczy. W ciemnych tęczówkach zabłysł paskudny ognik.
– Chciwość – zaczął powoli – jest grzechem. Nikt ci nie powiedział?
– Pieprz się! – ryknął Sznur.
W trzech susach Cornet go dopadł. Wyrżnął pięścią w nos, który złamał się z chrupnięciem. Tamten próbował poderwać ręce do twarzy, ale nie zdążył. Crux trzasnął go w usta, a potem w brzuch. Sznur zatoczył się i ukląkł. Zamachał na oślep pięścią, ale Cornet kopnął go kolanem w twarz. Sznur zalał się krwią.