Corffy rozdziawił usta. Wiele razy oglądał szefa w akcji, lecz teraz Crux chyba naprawdę się wkurzył. Złapał przeciwnika za klapy, poderwał i rzucił na ścianę. Nawet Luger westchnął, bo szef, chociaż wysoki, nie dorównywał Sznurowi wzrostem i był od niego ze dwa razy szczuplejszy.
Wyglądało, że Cornet się wściekł. Kilkakrotnie trzasnął głową przeciwnika o ścianę, a potem walił go metodycznie, tak że tamten krztusił się krwią i powybijanymi zębami.
– Nie nauczyłeś się, że jest coś, co trzeba cenić wyżej od pieniędzy, skurwysynu? Co? Jeszcze nie? – wysyczał mu prosto w twarz i gdyby Sznur miał jeszcze coś w rodzaju nosa, poczułby zapach drogiego alkoholu. – Wiesz, co to jest? Życie, gnoju!
Głowa Sznura kołysała się w rytm uderzeń. Cornet go puścił, pozwalając mu osunąć się po ścianie, i z rozmachem uderzył w splot słoneczny. Sznur charknął, zsiniał i opadł na bok. Crux go kopnął. Raz. I jeszcze raz. I znowu.
Nikt z zaproszonych gości się nie poruszył. Leżący na podłodze tobół jęczał i podrygiwał, a rysy Corneta stężały w jakimś obłędnym zapamiętaniu.
Zmęczył się, oddychał ze świstem, w końcu zatrzymał i spojrzał na milczących mężczyzn wokoło. Odrobina krwi pociekła mu z nosa. Otarł ją rękawem.
Okrwawiony tobół poruszył się, zabulgotał. Crux się pochylił.
– Co? – spytał ostro.
Zmasakrowane usta wymamrotały z trudem:
– Nie… zabijaj… mnie…
Szaleństwo w oczach Corneta zgasło. Widniało w nich tylko znużenie. Popatrzył na swoje pokaleczone dłonie.
– Pieprzyć to – powiedział. – Zebranie uważam za skończone. Zabierzcie go stąd. I niech tu ktoś, kurwa, posprząta.
***
Obszerna sala, opuszczona i cicha, sprawiała przygnębiające wrażenie. Za stołem siedziały tylko trzy osoby. Vincent wpatrywał się w niedopite resztki na dnie szklanki, Corffy bawił się zapalniczką, a Luger starannie zwijał skręta.
Crux postawił nogę na siedzeniu krzesła, oparł o kolano skrzyżowane ręce.
– Kto organizował towar na tamtą imprezę, no wiecie, ze trzy miesiące temu, kiedy przyjechali ci goście od kasyn? – spytał niespodziewanie.
Luger uniósł głowę.
– Max Vren.
Usta Corneta drgnęły.
– Nie ma go w mieście, prawda? Mówił, dokąd wyjechał?
– Nie – odezwał się Vincent. – Ale twierdził, że go gdzieś wysłałeś.
Crux zmrużył oczy i przez chwilę jego twarz wyglądała jak wilczy pysk.
– Jak dotąd nie – powiedział. – Ale niedługo go wyślę.
Luger oderwał wzrok od skręta i spojrzał na szefa. Jego obojętne źrenice były jak dymne szkło.
– Mamy się tym zająć?
– Znajdźcie go. Chcę mu coś uświadomić. Powoli i dokładnie. Potem dopilnujecie kilku spraw i będziecie wolni.
Rysy Lugera przypominały źle obrobioną maskę z granitu.
– Ty nie żartujesz – raczej stwierdził, niż spytał.
Cornet lekko potrząsnął głową. Vincent drgnął nerwowo.
– Wylewasz nas, Crux?
Cornet westchnął.
– Dalej będziecie robić to co zawsze. Jesteście w tym dobrzy. Spróbujcie raczej dogadać się między sobą, niż pozabijać, chociaż to wasza sprawa.
Luger ostrożnie położył skręta na stół.
– Posłuchaj, Cornet. Nie wiem, o co ci chodzi, ale ja nigdy nie wystąpię przeciwko tobie. Bałbym się, Crux. Za dużo widziałem.
Cornet uśmiechnął się lekko.
– Mylisz się. Nie zamierzam się was pozbyć. Naprawdę się wycofuję. Zostawiam wam kwitnący interes. Powinniście być wdzięczni.
Milczeli.
– Nie potraktuj tego jak braku szacunku, ale uważam, że ci odbiło – powiedział ponuro Vincent.
Crux sięgnął po butelkę.
– Za waszą samodzielność, panowie. Jeśli się zjawię i zażądam czegoś, natychmiast to wykonacie. Od tej pory wszystkie decyzje podejmujecie sami. Nie przychodźcie do mnie z żadnymi gównami, bo nie będę się nimi zajmował. Jeżeli spieprzycie coś, na czym mi zależy, nie wezmę pod uwagę, jak dawno się znamy. Zrozumieliście? W tej chwili zależy mi na rozmowie z Maksem Vrenem. Daję wam dwadzieścia cztery godziny na przyprowadzenie go, żywego. A dla ciebie, Corffy, mam dobrą radę. Zacznij sobie szukać nowego szefa.
Corffy, który dotąd nie ośmielił się odezwać, wzniósł na Corneta udręczone, nierozumiejące spojrzenie.
– Ale dlaczego? – szepnął. – Dlaczego, szefie?
Cornet popatrzył w oczy pozostałej dwójki i wyczytał w nich to samo nieme pytanie. Zdjął nogę z krzesła, rozgarnął włosy i odstawił butelkę na stół.
– Bo jestem śmiertelnie chory, Corffy – powiedział wolno. – Jestem, kurwa, bardzo śmiertelnie chory.
***
Max Vren dygotał. Jego twarz przybrała kolor popiołu.
– Ja… nie wiem, co się stało – wymamrotał, szczękając zębami. – Mogę wszystko wyjaśnić! Wyjechałem z miasta nagle, bo spieszyłem się, żeby załatwić… sprawy, z którymi mnie posłałeś. Pamiętasz, prawda? Musisz pamiętać… Chodziło o to, że spieszyłem się i…
Cornet ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Daj mi to – powiedział do Lugera, wyciągając rękę po broń. Od niechcenia nacisnął spust. Vren wrzasnął, gdy jego kolano rozprysło się jak czerwony fajerwerk.
– Dzięki – mruknął Crux, oddając pistolet.
Obojętnie przyglądał się wijącemu się na podłodze Maksowi.
– Teraz nie będziesz się spieszył, więc możemy spokojnie pogadać i wyjaśnić sobie kilka drobiazgów. Jest jedna rzecz, którą cenię wyżej od pozostałych. Domyślasz się jaka? – Wycelował w rannego palec. – Lojalność, Max.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – zajęczał Vren.
– Nie? – Crux uniósł brwi ze zdziwieniem. – O fiolce z brązowym płynem, o czymś ekstra, czego, według ciebie, nigdy nie zapomnę. O wspaniałych uczuciach, które na długo staną się moim udziałem. Miałeś rację. Nie zapomnę tego do końca mego pieprzonego życia.
Panika wykrzywiła rysy leżącego.
– Ja nic o tym nie wiem! – wyszeptał pospiesznie. – Jezu, Crux, ja nie mam z tym nic wspólnego…
Zakrztusił się, bo Luger z rozmachem kopnął go w żebra. Cornet przyklęknął, nachylił się. Długie włosy musnęły twarz Vrena.
– Nie wkurzaj mnie. Nie jestem w nastroju. Kto ci to dał?
– Mój dostawca…
Pięść Cruksa wylądowała na jego szczęce. Przed oczami Maksa rozbłysło tysiąc gwiazd.
– Jakaś kobieta! – wrzasnął szybko. Wyciągnął przed siebie drżące, czerwone od krwi ręce. – Cornet, ja się wykrwawię! Pomóż mi, błagam!
Crux z politowaniem potrząsnął głową.
– Max – powiedział – nazwisko. Mimo najszczerszych chęci z mojej strony to nie jest konstruktywna rozmowa. Podaj mi nazwisko, dobrze?
Pobladłe wargi Vrena zaczęły drżeć.
– Nie wiem… Nigdy jej nie widziałem… Przysięgam, Cornet. Błagam, zatamujcie tę krew!
– Na to już za późno, Max – głos Corneta brzmiał dziwnie stłumiony. – Ile ci za mnie zapłacili?
– To miała być próbka…
– Ile?
– Pięć procent zysku, jeśli weźmiesz całą partię.
Cornet z westchnieniem przesunął ręką po twarzy.
– Nie kłam, skurwysynu. Robię się tym zmęczony.
Spojrzenie Vrena przeskakiwało z Corneta na stojących nieruchomo Vincenta i Lugera.
– Dziesięć kawałków – wykrztusił. Źrenice Corneta zwęziły się.
– Tak nisko mnie cenisz, Max? Dziesięć kawałków za moje życie?
Vren zadygotał.
– Nie wiedziałem! Przysięgam…
– Zamknij się – powiedział Vincent z wysiłkiem. – Kurwa, Max, lepiej się zamknij!
Cornet wstał. Na jego twarzy pojawił się wyraz, który sprawił, że chyba nawet krwinki w żyłach Maksa zawyły z przerażenia.
– Wiesz, na co mnie skazałeś? – głos Cruksa był gardłowy, cichy niemal jak szept. – Nie, jestem pewien, że nie. Więc pokażę ci.
Vren zaskomlał, bo pojął, że nie ma dla niego ratunku.
***
Piłka potoczyła się w cichy zaułek, między pojemniki ze śmieciami, więc pobiegł za nią. Potwór siedział oparty o ścianę. Nie miał twarzy i chyba nie miał też oczu. Był władcą much, z koroną splecioną z ich roju krążącego nad głową. Niektóre wchodziły do dziury, która niegdyś była jego ustami, jak do sali audiencyjnej i wylatywały bogatsze w mądrość o złudnym majestacie śmierci. Podarte strzępy drogiego garnituru tworzyły królewski płaszcz godny tej jednej szczególnej okazji. Piłka leżała przy jego nodze, jak ścięta głowa krnąbrnego poddanego.
Odbity w rozszerzonych źrenicach chłopca potwór ogromniał, wypełniając cały świat. Uśmiechał się dobrotliwie ustami pełnymi much i przywoływał go, przywoływał wprost w swoje martwe, pełne tajemnic ramiona tak obrzydliwie i kusząco zarazem, że kiedy zduszony krzyk nie pozwolił nabrać oddechu, a napięcie stało się nie do zniesienia, dzieciak musiał obrócić się i uciec, choć trup, który na to czekał, pobiegł za nim, goniąc go wytrwale w jego dziecinnych strasznych snach przez wiele nocy z rzędu.
***
Cornet znów wpatrywał się w okno. Wieże katedry wyciągały w górę ramiona, jakby oczekiwały stamtąd pomocy. Po niebie włóczyły się chmury nabrzmiałe wściekłością i deszczem, czekając na pretekst, żeby wybuchnąć, niby małolaty z ulicznego gangu.
Ogromne poddasze, gdzie mieścił się apartament Cruksa, tonęło w półmroku. Po obu stronach parapetu przykucnęły kamienne gargulce. Położył rękę na łbie jednego z nich. Czekał. Był pewien, że przyjdą właśnie dzisiaj. Czuł to. Cienka biała nić przecięła niebo, w oddali rozległ się niski pomruk burzy. Czy można sobie wyobrazić lepszą noc na wizytę rodziny? Najpierw poczuł przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz, a potem przyspieszone uderzenia serca, niezawodny system alarmowy.
Poruszali się bardzo cicho. Usłyszał ich, gdy już weszli do wnętrza. Nie napotkali żadnego oporu, bo odesłał swoich ludzi. I tak nie zdołaliby ich powstrzymać.
Cornet stał na pozór spokojnie, nie odrywając wzroku od okna, ale nerwy miał napięte jak struny.