Ambrosius ściągnął brwi.
– Wyciągają ręce?- powtórzył. Arseniusz skinął głową.
– Wtedy pojawiły się po raz pierwszy. Na krużganku. Gwalbert i dworzanie wracali z pogrzebu małej. Ale dzieci patrzyły tylko na matkę. Wyciągały ramiona, jakby chciały, żeby je objęła. To było takie smutne.
Dziwny grymas wykrzywił na moment usta Ambrosiusa.
– Dziękuję, mistrzu – powiedział. – Bardzo mi pomogłeś. Muszę cię jeszcze prosić o drobną przysługę. Nie informuj na razie pana Gwalberta o moim przybyciu.
Widząc zdumioną minę Arseniusza, zrobił uspokajający ruch ręką.
– Tylko do jutra. Chcę najpierw odwiedzić więźnia w lochu i sprawdzić, czy zadanie nie przerasta także moich sił. Nie chciałbym robić panu Gwalbertowi fałszywych nadziei.
– We dworze czekają na ciebie gościnne pokoje, mistrzu – powiedział Arseniusz trochę sztywno.
Ambrosius uśmiechnął się lekko.
– Dziękuję. Chętnie z nich skorzystam, ale dopiero jutro. Dzisiejszy wieczór obiecałem damie, czyżbyś zapomniał?
Mistrz Arseniusz poczuł, że pąsowieją mu policzki.
– Oczywiście – bąknął. – Przyślę po ciebie jutro rano. Dobrej nocy, mistrzu.
– Dobrej nocy – odpowiedział Ambrosius.
Gdy tylko za Arseniuszem zamknęły się drzwi, Ambrosius zdjął ze ściany miecz, wysunął go z pochwy i wodząc palcami po głowni, zamyślił się głęboko.
***
Mistrz Arseniusz nie zdziwił się, gdy rankiem ujrzał Ambrosiusa odzianego w zielony kaftan. W końcu kat chciał zachować anonimowość.
– Jesteś gotów, mistrzu? – zagadnął. – Czy może chciałbyś najpierw zjeść śniadanie?
Ambrosius skłonił się lekko.
– Dziękuję – powiedział. – Jadłem w gospodzie.
– A jak spędziłeś noc? – Arseniusz nie mógł się powstrzymać od lekkiej złośliwości.
Ambrosius uśmiechnął się uprzejmie.
– Doskonale, mistrzu.
Schodzili po krętych kamiennych schodach do podziemi. W lochach panował półmrok, czuć było lekki piwniczny zapach, ale nie ten zwykle spotykany w więzieniach smród zgnilizny, potu i łajna. Cele były schludne, w każdej stała prycza, czasem jeszcze niewielki stół. Wszystkie były puste. Ambrosius rozglądał się ze zdziwieniem.
– Niezwykłe – powiedział. – Żeby wszędzie tak dbano o czystość jak tutaj.
Arseniusz zdobył się na lekki uśmiech.
– Pan Gwalbert nie pozwala trzymać ludzi w złych warunkach. Twierdzi, że z brudu i smrodu lęgną się tylko choroby i ciemnota. Dwór jest miejscem sądu i sprawiedliwości, ale też oświaty. Zresztą tu nigdy nie ma wielu więźniów.
– A zatem nie masz zbyt wiele roboty, mistrzu?
– Różnie. Ludzie nie są święci. Skazańców nigdy nie trzymamy długo w lochach, żeby nie przedłużać ich męki.
– Z wyjątkiem Sydoniusza – mruknął młody mistrz cicho, a Arseniusz udawał, że nie słyszy.
Doszli do ciężkich, okutych drzwi na końcu korytarza. Arseniusz pobladł wyraźnie i stracił rezon.
– Tu są klucze. – Wręczył towarzyszowi cały pęk. – Ten największy otwiera drzwi. Za nimi znajduje się cela mordercy. Wybacz, mistrzu, ale nie czuję się na siłach wchodzić tam z tobą.
– Nie śmiałbym cię prosić – odpowiedział uprzejmie Ambrosius. – Zaczekaj tutaj, jeśli łaska. Nie chcę, żeby uznano mnie za intruza kręcącego się po lochu z kluczami do cel w garści.
– Zaczekam – zgodził się Arseniusz.
Młody człowiek przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi. Znalazł się w wąskim korytarzyku zamkniętym grubą, potężną kratą. Za nim mieściła się niewielka cela.
Zmrużył oczy. Przez wąskie okienko u samego sufitu do mrocznego pomieszczenia wpadało nieco światła. W kącie celi na wąskiej pryczy kuliła się jakaś postać.
Ambrosius zbliżył twarz do kraty, zacisnął palce na prętach.
– Sydoniuszu? – zagadnął cicho.
Skazaniec wydał zduszony warkot.
– Podejdź do mnie – powiedział kat.
Więzień poruszył się nerwowo i znów warknął. Dźwięk nie brzmiał, jakby wydobywał się z ludzkiego gardła. Przypominał głos psa.
Ambrosius zmarszczył brwi. W zadumie przygryzł wargę.
– Sydoniuszu – odezwał się po chwili rozkazującym tonem – chodź do mnie!
Postać na pryczy znów drgnęła nerwowo i zaskomlała.
– Chodź, Sydoniuszu! – powtórzył Ambrosius ostro.
Skazaniec zlazł z pryczy i na czworakach zaczął się czołgać w kierunku kraty. Ambrosius zwilżył wyschnięte wargi. Starszy mistrz miał rację, od więźnia biła potężna wroga moc. Zupełnie nieludzka, pomyślał kat.
Istota, która niegdyś była młodym szlachcicem, wykrzywiła pysk, odsłaniając zęby w ostrzegawczym grymasie. Cuchnęła strachem i agresją, a jednocześnie nie potrafiła oprzeć się rozkazującemu głosowi człowieka. Ambrosius patrzył przez chwilę w zasnute bielmem oczy niegdysiejszego kawalera Sydoniusza.
– No i jak ja mam cię zabić – mruknął do siebie. – Skoro ty już od dawna nie żyjesz, nieszczęśniku.
Obrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Na zewnątrz oczekiwał go blady, zdenerwowany Arseniusz.
– Podejmiesz się zadania, mistrzu? – spytał na widok Ambrosiusa.
– Jakim człowiekiem był kiedyś Sydoniusz? – zagadnął Ambrosius, jakby nie usłyszał pytania.
Arseniusz wzruszył ramionami.
– Bardzo ambitnym. Nieco ponurym. Otaczała go sława doskonałego żołnierza.
– Czy pani Sulpicja darzyła go szczególnymi względami? Był ponoć jej kuzynem.
– Dalekim. Nic mi nie wiadomo o ich zażyłości. Raczej nie widywali się zbyt często. Podobno Sulpicja wyjednała mu posadę na dworze Gwalberta na prośbę jego matki.
– Czy pośredniczyła w tym także matka Sulpicji?
– Rodzice naszej pani nie żyją. – Arseniusz nie potrafił ukryć irytacji. – W rodzinnym majątku pozostał jej brat z małżonką. Wybacz, mistrzu, ale co mają do rzeczy rodzinne koligacje pani Sulpicji?
Ambrosius rozłożył ręce.
– Prawdopodobnie nic – stwierdził z rozbrajającym uśmiechem. – Zaspokajają moją ciekawość.
– Przeprowadzisz egzekucję, Ambrosiusie? – Nadworny kat Szarej Wody miał ściągniętą, pełną napięcia twarz. – Potrafisz uspokoić ducha Sydoniusza?
– Tak – powiedział z namysłem Ambrosius. – Sądzę, że tak. Ale potrzebuję trochę czasu. Egzekucja może się odbyć za siedem dni. Zechciej zawiadomić pana Gwalberta, że jestem do jego usług.
***
Arseniusz pofatygował się osobiście „Pod Tłusty Cycek", żeby zanieść Ambrosiusowi oficjalne zaproszenie ze dworu. Do tego stopnia nie ufał dziwacznemu mistrzowi, którego przysłało bractwo, że obawiał się, czy słynny kat nie uciekł po kryjomu, przytłoczony czekającym go zadaniem. Nie zastał Ambrosiusa w gospodzie, ale z ulgą stwierdził, że miecz i kufer nadal pozostają na swoim miejscu w wynajętej izbie.
Przed południem w karczmie nie było zbyt wielu gości. Arseniusz usiadł przy najczystszym stole, jaki znalazł, zamówił wino i owoce i postanowił zaczekać na młodszego kata. Tym razem nie miał zamiaru mu odpuścić. Sprowadzi szanownego mistrza do dworu i będzie miał na niego oko.
Ambrosius wkroczył do karczmy parę chwil później.
– Witaj ponownie, mistrzu – powiedział.
Arseniusz wręczył mu zaproszenie. Ledwie Ambrosius zdążył złamać pieczęcie, od stołu przy drzwiach zerwał się jakiś młody człowiek odziany w ognisty szkarłat.
– Panie – zawołał z gniewem – przechodząc, podeptałeś mój płaszcz!
– Wybacz – odpowiedział Ambrosius spokojnie. – Widocznie go nie zauważyłem.
Na policzki młodzieńca wystąpiły ceglaste plamy.
– Nie zauważyłeś mojego płaszcza?!
– Prawdopodobnie, bo celowo bym go nie nadepnął – wyjaśnił Ambrosius.
– Co za bezczelność! – wrzasnął czerwonolicy młodzian. – Z pewnością zrobiłeś to celowo!
– Nie zwykłem przechadzać się po cudzym przyodziewku, panie – tłumaczył Ambrosius cierpliwie. – Lecz jeśli odniosłeś takie wrażenie, stukrotnie przepraszam.
– Kpisz, łotrze! – ryknął szkarłatny i wyciągnął szpadę.
– Uważaj, panie – szepnął karczmarz, przysuwając się do Ambrosiusa. – To doskonały szermierz i wielki narwaniec.
Goście gospody zaciekawieni wyciągali szyje. Umilkły rozmowy. Krzyki zwabiły grupkę przechodniów z ulicy. Wszyscy wyraźnie liczyli na darmowe widowisko.
– Stawaj! – krzyczał tymczasem właściciel nadepniętego płaszcza. – Walcz, tchórzu!
Zaniepokojony Arseniusz wstał z miejsca.
– Ten człowiek jest pod opieką pana Gwalberta! – zawołał.
Młodzian zaśmiał się szyderczo.
– Każdy tchórz może tak powiedzieć. Walcz, psie nasienie, albo nadzieję cię na moją szpadę jak prosię na rożen!
Przyskoczył do Ambrosiusa i machał mu szpadą przed nosem.
– Odpuść – powiedział kat. – Przecież przeprosiłem.
– Przeprosiłem! – wykrzywił się szkarłatny. – I co z tego? Mnie to nie wystarczy. Zaszlachtuję cię jak świnię, nawet jeśli będziesz skamlał i lizał mi buty. Wiesz dlaczego? Bo nie podoba mi się twoja wredna gęba!
W oczach Ambrosiusa zapłonęły dziwne błyski.
– Jak chcesz – rzucił, wysunąwszy szpadę z pochwy. – Ale pamiętaj, że ostrzegałem.
– Ha! – ryknął kawaler w czerwieni. – Grozisz, psi synu! Zaraz będziesz inaczej śpiewał! Rozsunąć stoły! Żywo!
Gapie, żądni rozrywki, szybko zabrali się do dzieła.
– Nie narażaj się, mistrzu. – Arseniusz szarpnął Ambrosiusa za rękaw. – Nie możesz się teraz pojedynkować.
– Nie martw się – powiedział spokojnie Ambrosius. – To nie potrwa długo.
Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Rosły młodzian górował nad Ambrosiusem o głowę. Zaraz też natarł z furią, ale kat usunął się zręcznie. Szkarłatny ponowił atak. Ambrosius znów odsunął się z wdziękiem. Wkrótce pojedynek zaczął przypominać osobliwy dworski taniec. Chłopak atakował, Ambrosius się wywijał. Szkarłatny, dysząc, skakał wokół spokojnie czekającego przeciwnika. Ale każdy sztych napotykał pustkę, po każdym ataku szpada kawalera w czerwieni ześlizgiwała się po ostrzu zręcznie podstawionej szpady kata. Młodzik dyszał ze złości i wysiłku, a Ambrosius sprawiał wrażenie, jakby się nudził. W końcu stracił cierpliwość i wykonał na pozór niedbały ruch ręką. Młody człowiek wrzasnął, upuścił szpadę i złapał się za skaleczoną dłoń.