Литмир - Электронная Библиотека

Alicjo, czy ty pamiętasz, jak się tu znalazłaś?

Przymknęła oczy.

– To okropnie banalne. Potrącił mnie samochód. W dodatku na zielonym świetle. Przechodziłam przez jezdnię, a tamta kobieta po prostu na mnie wpadła. Pamiętam jej zdziwioną twarz. Nie mam pojęcia, jak mogła nie zauważyć, że światło się zmieniło. Gdybym chociaż przechodziła na czerwonym, byłoby w tym więcej sensu. A potem ocknęłam się tutaj, na plaży. Nie czułam się źle, tylko przez pierwsze dni miałam zawroty głowy i mdłości. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam Szczura. Czekał na mnie.

– Myślisz, że on jest czymś w rodzaju anioła stróża?

Alicja zastanawiała się przez moment.

– Nie wiem. Nigdy przedtem nie przyszło mi to do głowy.

– Anielski gryzoń – mruknął Luke. – Kto wymyślił coś podobnego?

Patrzył na nią spod lekko zmrużonych powiek. Wiedziała, że nie najlepiej widzi bez okularów, które nosił tylko czasami. Za to miał najpiękniejsze oczy, jakie potrafiła sobie wyobrazić.

– Znam cię od zawsze – powiedział nagle. – Nie rozumiem, jak to możliwe. Ty wiedziałaś o mnie wcześniej, prawda?

Uśmiechnęła się.

– Pewnie, że tak. Odkąd się tu pojawiłam.

– Czyli niemal dwa lata.

Dziewczyna drgnęła.

– Wiesz – zaczęła cicho – jesteśmy tu tylko we dwoje. A jeśli będziemy musieli zostać na zawsze?

Wpatrywała się w niego z napięciem. Zdusił niedopałek.

– Nawet jeśli tak się stanie, to nie wiem, co mogłoby mi się przytrafić lepszego.

– Naprawdę? – szepnęła.

– Tak. Naprawdę.

Spojrzała mu w twarz i zobaczyła, że się uśmiecha.

– Czujesz dym? – spytał.

I wtedy Alicja poczuła. W kuchni zrobiło się szaro.

– O rany! – jęknęła. – Jajka się spaliły!

***

Luke spoglądał na dom. Dziwaczny w kształcie i pociemniały ze starości, wznosił się na niskiej skarpie nad samym morzem. Bódł niebo stromym dachem i ostrymi hełmami półokrągłych wieżyczek. W nieregularną bryłę ktoś wkomponował mnóstwo balkonów, okien, załamanych nisz i kolumienek oplecionych dzikim winem i powojem o ogromnych, słodko pachnących kwiatach. Całość wyglądała tak nierealnie, jakby zrodziła się podczas snu szalonego symbolisty, ale jednocześnie emanowała nastrojem tajemniczego uroku. Luke natychmiast polubił ten dom. Otoczenie też mu się podobało. Wzdłuż brzegu morza ciągnęła się w obie strony płowa wstęga plaży. Fale wyrzucały na brzeg różne fantastyczne dziwactwa, ogryzione kości gałęzi, drobne muszle i wodorosty. Wiatr pachniał słono i rześko. Woda była chłodna, a jej tafla przybierała tysiączne odcienie, od intensywnego błękitu przez granat i stalową szarość aż do perłowych, bladych srebrzystości.

Z tyłu za domem rosło sporo rozłożystych zdziczałych drzew owocowych, pozostałość zaniedbanego sadu. Luke podszedł do wielkiej, pokrzywionej jabłoni, która pewnie od dawna już nie rodziła owoców. Dotknąwszy dłonią chropawej kory, starał się wyobrazić sobie cierpki smak jabłek.

Może miałyby posmak soli?

Za drzewami rozciągały się łąki, rozległe, porośnięte wysoką trawą. Im bliżej morza, tym trawa stawała się ostrzejsza i bledsza, wyrastała rozwichrzonymi kępami. Im dalej było do brzegu, tym miększa się stawała, jej zieleń ciemniała, długie źdźbła zaczynały przeplatać się z wesołymi pyszczkami margerytek i fioletowymi czuprynami koniczyny.

Krajobraz był urzekający, ale zupełnie nierzeczywisty. Luke’owi przywodził na myśl sceny ze średniowiecznych arrasów, walki ze smokami i polowania na jednorożce. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ktoś utkał czy wyhaftował obraz, we wnętrzu którego znaleźli się oboje z Alicją. Głęboko, niewidoczny nawet kątem oka, czaił się za tym wszystkim niepokój, tajemnica zasnuwająca widnokrąg bladą mgiełką. Luke z łatwością potrafił uwierzyć, że za ścianą lasu na horyzoncie zaczyna się nicość. Mimo to nigdy nie czuł się tak mocno związany z jakimś miejscem, tak bardzo gdzieś przynależny. Wydawało mu się, że powrócił do domu z jakiejś długiej i nieprzyjemnej podróży.

Ten powrót przyniósł mu radość i ukojenie. Nie bał się samotności z Alicją. Był całkowicie przekonany, że nie grozi im znużenie sobą nawzajem. Powoli zaczynał rozumieć, jakimi oczami patrzyli na świat Adam i Ewa.

***

Noc była długa i nieprzyjemna. Męczyły go paskudne sny. Leżał na łóżku w niemile sterylnej sali. Jedyny dźwięk, jaki potrafił uchwycić, sprowadzał się do poszumu, świergotania i pikania różnych rozstawionych wokoło urządzeń. Ich ostre żądła wbijały się w jego skórę. Miał wrażenie, że maszyny powolutku wysysają z niego życie, niby wielkie pająki ukryte w metalowych i plastikowych osłonach, wampiry, którym udało się do perfekcji opanować zdolność mimikry.

Obserwował samego siebie z góry, jak gdyby unosił się gdzieś pod sufitem. Jego ciało wyglądało na bardzo chore. Mizerna twarz o zapadniętych policzkach, sterczące obojczyki, chude ręce poznaczone sinymi śladami i chciwe żądła igieł spijające krew bezpośrednio z żył. Niemal o tym zapomniał, ale tak właśnie wyglądała rzeczywistość.

Z nagłą jasnością zdał sobie sprawę, co widzi. I wtedy się obudził. Zadrżał. Alicja spała skulona w drugiej części ogromnego łóżka. Wyglądała na tak kruchą, że aż niematerialną. Wystarczy pstryknięcie palcami i rozwieje się w powietrzu.

Nikt mi już niczego nie zabierze! – pomyślał, ale w środku zagnieździło się nagle tępe, bezradne przerażenie, bo zrozumiał, gdzie się znaleźli.

– Diorama – szepnął niemal bezdźwięcznie. – Jesteśmy w terrarium Boga.

– Ładnie powiedziane – pochwalił go cichym głosem Szczur, który siedział obok na szafce. – I trafne.

– Ten sen to rzeczywistość, prawda? – spytał Luke. – Tak naprawdę leżę tam, w szpitalu.

– Co to znaczy naprawdę? – burknął Szczur. – Jesteś tam, gdzie masz być. Oddychasz, jesz, kochasz się, czujesz się szczęśliwy lub smutny. Jesteś rozsądnym facetem, Luke. Nie zadawaj głupich pytań. A jeśli chodzi o tamto ciało, to rzeczywiście, znajduje się w szpitalu, w stanie śpiączki.

Luke'a przeszedł dreszcz.

– Zaraz – szepnął. – Jeśli to prawda, w każdej chwili mogę się obudzić w tym cholernym szpitalu i stracić wszystko…

– Nie możesz – przerwał szorstko Szczur. – Masz uszkodzony mózg. Prawdę mówiąc, masz zniszczony mózg. Tam, na dole, przypominasz roślinę, Luke.

– A co masz do powiedzenia o niej?

– To samo. – Szczur zrobił taki ruch, jakby wzruszał ramionami. – Prawie.

– Czy ona wie?

– Naturalnie. Często o tym śni. Zresztą ty też będziesz. I co? Czujesz się oszukany? Zawiedziony?

– Nie. Chyba nie – zdecydował. Przymknął oczy. Jakoś trudno mu było zebrać myśli.

– Czy w jakikolwiek sposób przyczyniłem się do tego, co się stało z Alicją?

– A jesteś Bogiem? – parsknął Szczur. – Wy, ludzie, macie o sobie cholernie wysokie mniemanie. Przyjmij to tak, jak jest. Znaleźliście się w terrarium, jak sam słusznie zauważyłeś.

– Jaką mam wobec tego pewność, że to rzeczywiście terrarium, a nie laboratorium?

– Wcale nie masz pewności – odparł Szczur, zeskakując z szafki i roztapiając się w ciemności. – Pozostaje ci tylko nadzieja. Dobranoc.

Rozmawiali cicho, więc Alicja się nie obudziła. Mruknęła tylko coś przez sen i poruszyła się nerwowo. Luke patrzył na czarny prostokąt sufitu.

***

Gryzł długie srebrnozielone źdźbło trawy. Miało gorzkawy smak. Siedzieli na piasku, patrząc w morze. Luke obejmował rękami kolana, a dziewczyna bawiła się muszelką.

– Zawsze bardzo lubiłem morze – stwierdził. – Ale nie potrafię mu ufać. Kiedy byłem mały, wierzyłem, że jest żywe. Rozmawiałem z nim.

Alicja spojrzała na niego. Wzruszył ramionami, uśmiechając się.

– No, to znaczy gadałem do niego, a ono szumiało.

– Ja też uwielbiam morze – powiedziała. – Ale panicznie boję się wody, a właściwie utonięcia. Pozostać na zawsze wśród ryb i tych dziwacznych, upiornych stworzeń o mnóstwie nóg, aż do skończenia świata, brr… to wstrętne. Nawet jeśli mieszka się w zamku z pereł, korali i bursztynu.

Luke podniósł mały kamyk i cisnął w stronę fal.

– Te wszystkie historyjki o podwodnych pałacach, morskich księżniczkach, utopionych żeglarzach. Czasem myślę, że naprawdę tam są. Robi mi się zimno, kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać. Chyba mógłbym wejść do wody i iść w głębiny, po prostu żeby ich odwiedzić. Nie patrz tak, kochanie. To jeden z moich mniej wariackich pomysłów.

Oczy Alicji nagle zalśniły, jakby o czymś sobie przypomniała, a na jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech.

– Chciałbyś zobaczyć mój wariacki pomysł? Trzeba iść w górę strumyka, aż do lasu. Chcesz?

– Jasne. Mam całą kolekcję wariackich pomysłów. Zbieram je od dzieciństwa i zapisuję w notesie.

– Wiem. – Skinęła głową. – Ma grube czarne okładki, pełno w nim rysunków i różnych rzeczy, które akurat przyszły ci do głowy. Piszesz w nim wiecznym piórem…

– Które podobnie jak notes zostało hen w dole, na ziemi – przerwał, wstając i otrzepując się z piasku. – Lepiej już chodźmy.

Wydawało jej się, że posmutniał.

– Masz rację – powiedziała. – Liczy się tu i teraz.

***

Zatrzymał się na skraju polany, jakby nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.

Popatrzył na dziewczynę z mieszaniną podziwu i niedowierzania.

– Sama to zrobiłaś? – spytał.

– W pewnym sensie – mruknęła, nagle dziwnie zakłopotana.

Luke postąpił dwa kroki naprzód i znów zamarł. Milczał. W końcu nie wytrzymała.

– Podobają ci się? – zapytała z nadzieją.

Odwrócił się z twarzą nadspodziewanie poważną. Nigdy nie przypuszczała, że to, co mu pokazała, zrobi na nim tak piorunujące wrażenie.

– Są piękne – powiedział. – Po prostu piękne. W jaki sposób udało ci się je zrobić?

18
{"b":"89241","o":1}