***
– Boże święty, co mu jest? – jęknęła Alicja.
– Ma potwornie zatruty organizm – burknął Szczur. – Walczy z tym. Nic więcej nie umiem ci powiedzieć.
Spojrzał na dygoczącego pod kocami mężczyznę. Bez wątpienia był ciężko chory. Strużki potu spływały po ściągniętej, bladej jak wapno twarzy. Szczur przypatrywał mu się uważnie.
– Myślę, że nie umrze – powiedział. – Przynieś jakieś bandaże i porządnie opatrz mu ręce. Chustka już przesiąkła. – Mężczyzna zadrżał. Jego palce zacisnęły się na kocu. Po twarzy przebiegł mu skurcz bólu.
– Czy nie można dać mu jakiegoś środka… – zaczęła Alicja i urwała. Głos jej się załamał.
– To nic nie da, tylko pogorszy sprawę. On jest nafaszerowany jak indyk na Boże Narodzenie.
Przygryzła wargę. Szczur spojrzał na nią. Jej oczy przypominały dwie martwe dziury.
– Wyjdzie z tego – powiedział. – Nic mu się nie stanie.
– A właściwie jak on ma na imię? – usta Alicji drgnęły ledwo dosłyszalnie.
– Luke.
Wyciągnęła rękę i odgarnęła kilka wilgotnych, brudnych kosmyków z czoła leżącego.
– Ma straszną gorączkę.
– To normalne – parsknął Szczur. – Lepiej idź po te bandaże.
– Tak – zgodziła się potulnie Alicja.
***
Słońce przesuwało się mozolnie po niebie. Jego blask wpadał przez okna, lśniącą polewą pokrywał fragmenty podłogi, łóżka, ścian. Precyzyjnie wycinał z cienia nieruchomy profil kobiecej twarzy, niby sylwetkę z czarnego kartonu. Czasem cień poruszał się, wydłużał, powiększał, ale nigdy nie znikał ze ściany pokoju. Zachód rozchlapał na wszystko czerwoną farbę, podbarwił plamy światła na różowo.
Cień czuwającej Alicji wyostrzył się, odrealnił i stał podobny do opiekuńczego ducha, strzegącego obojga, kobiety i nieprzytomnego mężczyzny, zamkniętych we wnętrzu szkarłatnego klejnotu.
***
Z gęstej mgły powoli zaczęły się wyłaniać kontury czegoś, co mogło być światem. Doznania przypływały i odpływały, łagodne fale zupełnie nieczytelnych bodźców. Głęboko tliła się jednak jakaś iskierka, coś w rodzaju szarego światełka, świtu, który nie może zdecydować się nadejść. Wrażenia, w miarę jak ulegały wyostrzeniu, stawały się coraz bardziej nieprzyjemne. Powróciła świadoma zdolność odczuwania bólu, który zrobił się teraz ciężki i otępiający. W obolałej głowie coś kołatało. Luke słyszał własny oddech jak obcy, pozbawiony sensu dźwięk. Miał popękane i spieczone usta. Spróbował oblizać je dziwnie zdrętwiałym językiem, ale niewiele mu to pomogło.
Kiedy zdecydował się otworzyć oczy, światło uderzyło o jego źrenice z siłą rozpędzonego auta. Biało-niebieskie szpile wbiły się w mózg, eksplodując wewnątrz. Szybko zacisnął powieki. Ostrożnie uniósł je ponownie, starając się skupić wzrok na jasnej plamie przed sobą. Skrzywił się, oczy zaczęły mu łzawić, ale plama powoli zamieniała się w zmartwioną i pełną napięcia twarz młodej kobiety. Wydawała mu się znajoma, mimo że widział ją chyba pierwszy raz w życiu. Spróbował się do niej uśmiechnąć.
– Pamiętasz mnie? – spytała cichutko Alicja.
– Nie wiem – szepnął. Wciąż wyglądał fatalnie. Patrząc na ciemne sińce pod oczami i popielatą bladość twarzy rozświetlonej powitalnym uśmiechem, Alicja poczuła w sercu ukłucie bólu. Luke wydawał się taki chory i jakoś… postarzały?
– Pamiętasz, co się stało? – zapytała.
Oczywiście, że pamiętał. Wszystkie fakty powróciły z nagłą ostrością.
Przymknął oczy.
– Tak. Nie mogłem dłużej… to znaczy chciałem… hm, skończyć z tym.
Przypatrywał jej się uważnie i nagle spytał niepewnie:
– Jesteś aniołem?
Potrząsnęła przecząco głową i niespodziewanie rozpłakała się. Zakryła dłońmi twarz, ale łzy przeciekały przez palce, płynęły po rękach w dół, kapiąc na podłogę, na łóżko, na jego pierś.
To przeze mnie, pomyślał zmieszany. Powiedziałem albo zrobiłem coś nie tak. Nie chciał sprawić jej przykrości. Nie chciał, żeby płakała. Spróbował dźwignąć się na łokciach, ale nie dał rady. Poczuł tylko przenikliwy ból w poranionych nadgarstkach.
– Przepraszam. Nie miałem niczego złego na myśli… Zapytałem, bo tylko to przyszło mi do głowy – plątał się, jeszcze niezupełnie przytomny.
– Tak się bałam, że możesz umrzeć – szlochała Alicja. – Zaraz mi przejdzie. Prze…praszam.
***
– Poszłaś kiedykolwiek tak daleko, żeby zobaczyć, co jest za lasem? – spytał Luke.
– Nie. Za każdym razem gubię się między drzewami. W końcu trafiam na ścieżkę, która prowadzi z powrotem do domu. Myślę, że dalej po prostu nic nie ma.
Blask słońca wpadał przez okna, zalewał kuchnię jasnym światłem późnego poranka. To był pierwszy dzień, kiedy Luke poczuł się na tyle dobrze, żeby Alicja pozwoliła mu wstać. Smażyła właśnie jajka na śniadanie, mocno przejęta tą trudną i nie do końca opanowaną sztuką.
– Jak dużo miejsca nam przydzielono?
– Sporo. Po lesie można krążyć nawet kilka dni.
Luke zapalił papierosa.
– To nie będzie specjalnie błyskotliwe pytanie – powiedział. – Zastanawiałaś się, dlaczego tu jesteśmy?
– O tak. Milion razy. Na początku. Ale nie potrafiłam znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, więc przestałam, żeby nie zwariować.
Odwrócona do niego plecami kroiła plastry bekonu na ciemnym drewnianym blacie. Kuchnia, tak jak cały dom, była ogromna, staroświecka i odrobinę mroczna. Nawet teraz, w pełnym świetle poranka, cień chował się wśród galeryjek ciężkiego kredensu, pomiędzy nogami potężnego dębowego stołu i w szparach podłogi zrobionej z grubych desek pomalowanych na kolor dojrzałej wiśni.
– Szczur zamiast Królika – mruknął Luke.
– Raczej zamiast Gadającego Świerszcza. – Uśmiechnęła się niewesoło.
– Nastrój pasuje bardziej do Krainy Czarów, w której Królika zastąpił Szczur.
– W dodatku dosadny i nieuprzejmy. Kiedy zdążyłeś go poznać?
– Dziś rano. Popatrzył na mnie ponuro i nie raczył się nawet odezwać. A potem wszedł do szafy.
– Tej dużej, na lwich nóżkach? – Spojrzała na Luke'a przez ramię.
Skinął głową, strzepując popiół na lekko wyszczerbiony talerzyk w różyczki.
– Przedtem był w niej tylko stary parasol i puste pudła na kapelusze – powiedziała Alicja. – Od tamtej nocy, kiedy się zjawiłeś, pełno w niej twoich rzeczy. Koszule, spodnie, swetry, garnitury, nawet płaszcz. Przyda ci się. Zimą bywa tutaj paskudnie.
Starała się mówić lekko, ale przy ostatnim zdaniu głos jej się trochę załamał. Luke ostrożnie położył rękę na stole. Nadgarstki miał grubo poowijane bandażem.
– Przeżyłaś już zimę tutaj, prawda? – spytał łagodnie. Plastry boczku gwałtownie rzucone na patelnię zaskwierczały.
– Dwie – szepnęła Alicja. – Na początku myślałam, że oszaleję. Chyba niewiele do tego brakowało. Wiesz, raz nawet zabiłam Szczura. Rzuciłam w niego mosiężnym świecznikiem. Ogromnym. Szczur upadł całkiem martwy, jestem tego pewna. Rozwaliłam mu głowę. Wpadłam potem w histerię. Ciągnęłam trupa za ogon, płacząc. Wyobrażałam sobie, jak latami błąkam się po tym ogromnym, pustym domu, coraz starsza i coraz bardziej przerażona. Zostawiłam go na plaży. Potem przeżyłam jedną z najgorszych nocy w życiu. A rano Szczur zjawił się jakby nigdy nic. Powiedział tylko: „Staraj się panować nad emocjami, bardzo cię proszę". Nigdy więcej do tego nie wracał. Wiesz, co jest naprawdę zabawne? W końcu doszłam do siebie i zrobiłam się głodna. Otworzyłam lodówkę. Była pełna marchwi. Soków, przecierów, sałatek, potrawek, mrożonek, wszystko z gotowanej marchwi. Pozostałe jedzenie po prostu znikło. Jadłam to świństwo przez tydzień. Najgorsze, że czułam się jak dziecko, które ktoś skarcił. Od tamtej pory przestałam walczyć ze Szczurem.
Luke słuchał uważnie. Wiedziała, że posiada rzadki dar prawdziwego słuchania rozmówcy. Palił kolejnego papierosa, głęboko zaciągając się dymem. Siedział nieco pochylony na krześle, długie nogi skrzyżowane w kostkach sięgały daleko pod stół. Uśmiechnął się do niej, mrużąc oczy, w których pojawił się dziwny błysk.
– Opowiem ci historyjkę, chcesz? Żeby ci nie było smutno z powodu marchwi.
Wracałem kiedyś nocą do domu, pieszo. Na ulicy słychać było tylko moje kroki. Niebo zrobiło się blaszane, a domy spały jak wielkie skulone zwierzęta.
Podobała mi się moja samotność pod gwiazdami. Szedłem zakosami od rynsztoka do rynsztoka, własne myśli wydawały mi się słuszne i głębokie, a oscylowały między rozczarowaniem stagnacją życia, przekonaniem o tandetnym blichtrze cywilizacji, pragnieniem prawdziwej miłości i „kurwa, pieprzę ten cały interes", co oznaczało, że naprałem się na smutno. Nagle usłyszałem cieniutki, żałosny głosik. Nie spodziewałem się, że jakiekolwiek stworzenie może dawać wyraz takiej rezygnacji i smutku. W obecnym nastroju nie potrafiłem przejść obojętnie wobec cierpień tego czegoś, cokolwiek to było. Za załomem muru znalazłem malutkiego burego kotka, który płakał na parapecie zamkniętego piwnicznego okna. Wydłubałem go z kąta, gdzie próbował się schować. Nawet się nie bronił, tylko sflaczał w ostatniej rozpaczy. Dawno nie widziałem czegoś równie nędznego. Był lepki od brudu i sparszywiały, chudy jeszcze bardziej niż ja, miał kaprawe, zaropiałe oczka, a poza tym wciąż się trząsł. Mieścił się cały na jednej dłoni. Nie mogłem go tam zostawić. Wpakowałem zwierzaka pod marynarkę i zaniosłem do domu. Laura, kiedy go zobaczyła, zapytała, czy następnym razem, jak mnie weźmie litość, przyprowadzę z ulicy dziwkę, bo taka biedna i ma rzeżączkę.
– Zawsze tak było? – spytała cicho Alicja.
Luke spochmurniał.
– Nie, nie zawsze. Ale wystarczająco często. Rzecz w tym, że powinniśmy się rozstać wtedy, kiedy przestaliśmy się rozumieć, a nie wtedy, kiedy zaczęliśmy się naprawdę nienawidzić. W każdym razie kot został. Moja siostra go wzięła. Jest teraz wielkim, grubym kocurem w domu pełnym dzieciaków. I tu dochodzimy do morału. Czasami wybawiony trafia lepiej niż wybawca.