Литмир - Электронная Библиотека

– No… – szepnęła zmieszana. – Ja tylko patrzyłam na kamienie. Wyobrażałam sobie ciebie, patrzyłam na kamień, a potem odpryski śmigały na wszystkie strony i tyle. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje.

Mała polanka, przecięta strumykiem, pełna była rzeźb. Wszystkie przedstawiały Luke'a. Luke siedzący na krześle z nogą założoną na nogę, Luke palący papierosa, Luke podpierający pięścią brodę. Wszystkie portrety były uderzająco podobne, pewnie nakreślone. Oddawały najmniejsze niuanse nastroju i osobowości modela. Wydawały się w jakiś sposób żywe, co przydawało im niepokojącego czaru.

Luke, trochę oszołomiony, przechadzał się w milczeniu między własnymi wyobrażeniami. Czuł się dziwacznie, jakby oglądał skamieniałe kawałki swojego życia zamrożone przez Alicję w nagłym ułamku czasu.

Dotknął najbliższego posągu i w niespodziewanym przebłysku olśnienia zrozumiał, dlaczego na ich widok odczuł mieszaninę zachwytu i grozy. Żadna z tych rzeźb na pewno nie została wyciosana dłutem. Wyglądały, jakby ktoś w niezwykły sposób zmusił kamień do przybrania takiej, a nie innej formy.

– Podobają ci się? – spytała ponownie Alicja.

Po raz pierwszy, odkąd stanęli na polanie, zdobył się na uśmiech.

– Mój Boże – powiedział. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nie ma rzeźbiarza, który mógłby ci dorównać.

– Nie wyrzeźbiłam ich. Ja tylko patrzyłam na kamienie. Może to się dzieje jedynie tutaj, na tej polanie. Spróbuj sam.

– Nic z tego nie wyjdzie. Nie potrafię tego zrobić.

– To bardzo łatwe. Wystarczy, że spojrzysz na któryś kamień. Może być tamten, omszały na zielono, przy samym brzegu wody.

– Nie umiem kształtować kamieni siłą woli.

– A próbowałeś? – Lekko wydęła wargi. – Mówię ci, to łatwe. Po prostu boisz się, że ci nie wyjdzie.

– W porządku! – skapitulował, doskonale wiedząc, że dziewczyna go podpuszcza. – Na który mam patrzeć?

– Na tamten omszały – wskazała palcem.

Na chwilę zamknął powieki, potem otworzył oczy i spojrzał na kamień. Rozległ się głuchy trzask, odpryski zatańczyły w powietrzu.

Kiedy opadły na trawę, w miejscu głazu pojawiła się główka kilkuletniego chłopczyka o delikatnych rysach.

Alicja gwałtownie wciągnęła powietrze.

– To Danny, mój syn – powiedział Luke. – Zginął w katastrofie lotniczej cztery i pół roku temu – urwał i obrócił ku niej twarz. Nerwowo zacisnął wargi, blade, jakby odpłynęła z nich cała krew.

– Nie powinnam cię zmuszać, żebyś to robił – usta Alicji poruszyły się niemal bezgłośnie. – W ogóle nie powinnam cię tu przyprowadzać.

– W porządku – szepnął. – To nie twoja wina. Ja… po prostu nie potrafię pogodzić się z tym, że go nie ma.

Dziewczyna milczała z wzrokiem wbitym w mech pod stopami. Nagle głośno trzasnęła złamana gałązka, a wśród zarośli coś zaszeleściło. Luke drgnął.

– Co to? – spytał.

– Cień – powiedziała. – Smuga smutku. Stój cicho i staraj się nie ruszać.

Wśród drzew dały się słyszeć stłumione odgłosy, tupnięcia i parsknięcia. W chwilę potem spomiędzy liści wychynął suchy, kształtny łeb. Za nim ukazała się szyja zdobna w długą grzywę, aż wreszcie koń ostrożnie wkroczył na polanę. Był karej maści, jego sierść lśniła jak onyks. Miał długie, zgrabne nogi i bujny ogon. Uniósł głowę, drżącymi chrapami wąchał powietrze. Wypukłe ciemne oko rzucało nieufne spojrzenia na dwoje ludzi nieruchomych niby posagi, pomiędzy którymi stali. Zwierzę przestąpiło z nogi na nogę, potrząsnęło łbem, po czym odwróciło się i znikło w lesie.

– Nie widziałam go od bardzo dawna – głos Alicji brzmiał dziwnie pusto. – Przychodzi tak rzadko. Pierwszy raz zobaczyłam go koło domu. Czułam się rozpaczliwie samotna. Szczur nie pojawiał się od kilku dni, myślałam, że nigdy nie wróci. Ze wszystkich sił pragnęłam spotkać jakieś żywe stworzenie, żebym nie musiała tkwić tu sama do końca świata. Wtedy usłyszałam tętent. Po plaży biegł ten koń. Całą sierść miał mokrą, pokrytą nalotem soli…

– Och, Boże święty! – Zachłysnęła się nagle. Jej źrenice rozszerzyły się w paroksyzmie przerażenia i rozpaczy. Z całkowitą jasnością zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Twarz jej pobladła, zatrzepotała rękami. Przed oczami zobaczyła tańczące czarne płatki, a nogi zrobiły się tak miękkie, że z trudem utrzymywały ciężar ciała. Alicja czuła, że zaraz zemdleje.

– Co się stało? – Luke podtrzymał ją, przyciskając do siebie. Spojrzała w jego zdumione, pełne strachu oczy.

– Luke… – jęknęła. – Co ja ci zrobiłam? Chciałam tylko, żebyś był szczęśliwy, przysięgam. Tylko tyle.

Nagle zaczęła krzyczeć. Bezskutecznie próbował ją uspokoić, opanować tę falę histerycznej rozpaczy, ale dziewczyna szarpała się w jego uścisku.

– Co za pieprzone, kurewskie draństwo! Ja ci to zrobiłam!!! Nie rozumiesz?! Sprowadziłam cię tutaj. Widzisz, tyle potrafię! Nawet zmusić cię, żebyś wziął tę cholerną żyletkę… Wystarczy tylko naprawdę mocno chcieć, wystarczy nabazgrać codziennie na piasku kilka magicznych formuł, które dostało się od jakiegoś pieprzonego Szczura, i proszę! Wszystko jest możliwe, prawda?!

– Posłuchaj mnie, to nie tak… – starał się mówić spokojnie, ale mimowolnie coraz bardziej podnosił głos. Zacisnął dłonie na ramionach dziewczyny. Sytuacja całkiem wymknęła się spod kontroli.

– Dokucza ci samotność?! – krzyknęła z furią Alicja. – Chcesz mieć dziecko?! Świetnie, wybierzemy sobie jakieś, a ja je zgrabnie załatwię. Może być nawet żółte, czarne lub zielone, w dodatku od razu odchowane! To nie problem! A może brakuje ci rodziny, przyjaciół? Nic prostszego! Zogniskowane pragnienie, bazgroł na piasku, a potem nagły wypadek lub depresja zakończona samobójstwem i gotowe! W ten sposób skompletujemy doborowe towarzystwo. Pieska? Kotka? Pandę olbrzymią? Nic trudnego, wystarczy wybrać dowolny okaz! Boże, Luke, ja chciałam, żebyś był szczęśliwy! Nic więcej! Zamiast tego cię zabiłam!

– Do cholery, Alicjo! – wrzasnął Luke. – Zamknij się i słuchaj! Ja jestem szczęśliwy! Przestań bredzić! Żyję i mam się dobrze. Jestem kurewsko szczęśliwy, nigdy w życiu bardziej nie byłem!

Przycisnął ją mocniej i lekko potrząsnął. Wiła się w jego objęciach, starając uwolnić.

– To przeze mnie! – powtarzała uparcie. – Dobrze wiesz, że mam rację! Przeze mnie leżysz w tym cholernym szpitalu jak jakieś warzywo, pieprzona kapusta, seler… jak… marchew!

Wybuchła gwałtownym, rozpaczliwym szlochem. Objęła go kurczowo, tuląc twarz do jego piersi.

Luke, do którego dotarł nagle absurdalny komizm całej sceny, miał przez moment ochotę się roześmiać, ale udręka i gorycz Alicji były zbyt prawdziwe.

– Cicho, serduszko, już dosyć – powiedział. – Zostaw w spokoju te jarzyny. Wszystko, co się stało, zrobiłem sobie sam. Ty nie masz z tym nic wspólnego.

– To przeze mnie chciałeś się zabić… – chlipała – przeze mnie jesteś tutaj… jak marchew…

I rozszlochała się znowu.

– Wyjdź z tego ogródka, kochanie. Spójrz na mnie. No, popatrz na mnie.

Uporczywie odwracała twarz, wtulając głowę pod jego pachę. Płakała tak, że cały przód koszuli miał mokry. Ujął jej twarz w dłonie i delikatnie, ale stanowczo uniósł w górę. Musiała na niego spojrzeć.

– Nie zabieraj mi wszystkiego, skarbie. Zostaw dla mnie jakieś zasługi w dziedzinie rozpieprzania sobie życia. Znasz mnie, widziałaś, po co mam ci o tym opowiadać? Własnymi rękami zbudowałem sobie piekło. Nic już nie można było zrobić. Pogodziłem się z tym, nikogo nie winię, nawet siebie samego, ale chyba musiałbym oszaleć, żeby czegokolwiek żałować. Posłuchaj, chcę, żeby to do ciebie dotarło. Jesteś najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek pozwolono mi mieć, pocałunkiem od Boga, rozumiesz?

– Nie krzycz – szepnęła.

– Wcale nie krzyczę. Zdenerwowałem się tylko. Boże, nigdy więcej tego nie rób! Myślałem, że stało ci się coś strasznego. Kocham cię, dziewczyno. Chcesz, żebym umarł na zawał?

Palce Alicji wbiły się w jego ramię.

– O Jezu, Luke, może jestem potworem, ale tak się cieszę, że tu jesteś…

– Chodź, pójdziemy do domu – powiedział. – Ja mam dość atrakcji na dzisiaj.

Nie ruszył się jednak z miejsca. Wciąż stał po kostki w trawie, w lesie, którego nie było, tuląc do siebie ukochaną kobietę, która mu się śniła.

***

Patrząc na wrak swojego ciała leżący w sterylnej salce szpitalnej poczuł nagły lęk. Miarowe buczenie aparatury przyprawiało go o dreszcze. Powietrze naelektryzowane było niepokojem. Gdy tylko zrozumiał, czego się boi, obudził się. Dreszcze nie ustąpiły. Dygotał.

Alicja poruszyła się w ciemności.

– Luke? – szepnęła. – Co ci jest?

– Śniłem szpital – odpowiedział. Jego głos brzmiał dziwnie głucho. Szpila tego samego lęku przeszyła nagle i ją.

– Stało się coś złego?

– Nie wiem… chyba nie. Myślę, że zdecydowali się mnie odłączyć.

– O Boże! – jęknęła.

– Nie sądzę, żeby… to mogło coś zmienić – powiedział i urwał.

– To nic – zaczęła szybko Alicja. – Nawet nie zauważysz. Mnie odłączyli już dawno temu. Nie martw się. To trochę jak skok w głęboką wodę, ale nic więcej.

– Chodź do mnie! – szepnął. Jego dłonie wsunęły się w jej włosy, dotknęły twarzy, ramion, piersi i nagle wszystko stało się tak straszne, aż krzyknęła na głos:

– Nic złego nie może się stać!

A potem zapadła cisza.

Przerwał ją dopiero po chwili zdławiony głos Luke'a.

– W porządku. Nic nie możemy zrobić. Pozostaje tylko czekać, aż… O Chryste, ja nie mogę teraz umrzeć. Dopiero zacząłem żyć.

Alicja głęboko wciągnęła powietrze.

– Nie bój się – powiedział łagodnie. – Tym razem nie będzie drastycznego finału.

– Śmierć to wcale nie finał – wtrącił Szczur. Siedział w nogach łóżka i ogryzał pazury. Nie zauważyli, czy przyszedł przed chwilą, czy był tam od początku.

– Nic o niej nie wiecie, a traktujecie ją zbyt ostatecznie . Może oboje umarliście już dawno, nie dostrzegając różnicy?

19
{"b":"89241","o":1}