Zmacała pod koszulą zdarty z martwej Servenedyjki naszyjnik. Wyglądał na kuty z czerwonego złota i zapewne był wiele wart, ale Morwa rozumiała dobrze, że nie może z nim zajść do złotniczego kramu. Spichrzańscy kapłani od łat najmowali na służbę południowe wojowniczki, wystarczająco długo, by ludzie nauczyli się nie tykać niczego, co wyglądało na ich majętność.
Uśmiechnęła się posępnie. Miała co prawda na Krzywej dwóch znajomków, którzy się lichwą bawili, ale tam wszyscy szpiegowali dla Trzpienia. Był on żebrackim starostą, choć nie tylko żebraczemu bractwu przewodził, ale i całą dzielnicą uciech trząsł. Zamtuzy i domy gier bez szemrania płaciły mu haracz, zachęcone przykładem kilku opornych, których dziwnym trafem znaleziono bez ducha w Psim Wykrocie. Pewnie siedzi w gospodzie u szpitalnego muru, pomyślała, ale jemu przed oczy lepiej nie leźć. Nie tylko by mnie z naszyjnika obłupił, ale jeszcze kosturem po grzbiecie wygrzmocił.
Znienacka przyszedł jej na myśl powroźnik z ostatniego postoju przed Górami Sowimi. Takoż do Spichrzy wędrował i bardzo ją zachęcał, aby go w czas Żarów odnalazła. Przygryzła wargę. Nie była pewna, czy ci, którzy obmacywali ją na odludnym trakcie, będą chcieli z nią rozmawiać w Spichrzy. Zbyt wiele ladacznic ściągało co roku na święto.
Jednakże dziwki, nawet najbardziej postarzałe i paskudne, stroniły od tropicieli plugastwa.
Spichrzańscy powroźnicy siedzieli we Wiedźmiej Wieży, potężnej budowli z szarego kamienia, wspartej o północny bastion książęcej cytadeli. Wzniesiono ją wiele pokoleń temu, kiedy w Górach Żmijowych grasowała wiedźma Pustułka. Kapłani pobłogosławili każdy głaz, by oparł się przeklętej magii bezimiennych i odtąd ponury stołp trwał na zboczu Jaskółczej Skały, przysadzisty, niemal wtopiony pomiędzy dwa rzędy murów. Mało kto mijał go, nie czyniąc odpędzającego złe znaku.
Jeszcze przed pierwszym murem buchnął Morwie w twarz potworny, zadawniony smród: wedle zwyczaju, powroźnicy obwiesili swą siedzibę śmierdlikiem, szpikanardą, czosnkiem i innymi cuchnącymi ziołami, których dziwka nie potrafiła rozpoznać. Odór potęgowały jeszcze dwa zdechłe psy, podrzucone przed wierzejami. Dziwka pospiesznie minęła ścierwo i poczęła walić w okute żelazem drzwi. Kołatka miała kształt ludzkiego czerepu, a rude zacieki na kamieniach wydawały się jej zakrzepłą krwią.
Dobrych parę minut przeszło, nim w owalnym okienku wysoko nad schodami pokazała się nalana twarz powroźnika.
– Czemu hałas czynisz, błaźnico?! – ryknął. – I wara od kołatki, tu nie zamtuz. Poszła precz!
– Do Wronoga przyszłam, nie do was! – hardo rozdarła się dziwka. – Rzeknijcie mu, że go Morwa woła!
– Radbym rzekł – zaśmiał się powroźnik – bo trafiła się zalotnica, aż strach. Tyle, że on się wciąż gdzieś po zbójeckim gościńcu obraca. Miał na Żary do Spichrzy wrócić, ale coś go nie widać, pewnie gdzie zabradziażył. Albo go na trakcie szczuracy zeżarli! – zarechotał.
Morwa niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Przypieczone ramię piekło nieznośnie. To się musi wydać, pomyślała. Wnet się o pogromie rozniesie. Powroźnicy mają swoje sposoby, poty będą strażników po bramach a oberżystów po gospodach rozpytywać, póki wszystkiego się nie wywiedzą. Nikt nie zapyta, czy ja za wiedźmą z własnej woli szłam. Na męki mnie wezmą i z plugastwem pospołu w ogień wrzucą.
– Tedy przestańcie wyglądać – rzekła. – Jego i wszystkich, co na gościńcu byli. Bo ich ze szczętem szczuracy pomordowali. A ninie na Spichrze idą.
Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby. Powroźnik był wielki, wypełniał całe drzwi.
– Wchodź – rozkazał szorstko.