Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W korytarzu zaszurały kroki posługaczki. Poderwał się spiesznie i wyjął jej z rąk tacę z dzbankiem. Sok był ciemnoczerwony, przejrzysty.

– Słodki jak na Tragance – poprzez ukwiecone gałęzie róż patrzyła na dachy Spichrzy. – Wędrowałam za kimś poprzez Góry Żmijowe – dodała nieoczekiwanie – lecz potem straciłam go z oczu.

– To wielkie miasto – potrząsnął głową Jaszczyk – i co roku mnóstwo ludzi ściąga na święto.

– W ciżbie najłatwiej się ukryć – przytaknęła zadumana. – Wiem, że spieszył na spotkanie, a ktoś, kto ma potężnych nieprzyjaciół, musi szukać równie potężnych sprzymierzeńców – przeniosła wzrok na wieże cytadeli księcia. – Opowiedz mi o władcy Spichrzy, proszę.

– Młody jeszcze, ledwo mu dwa tuziny lat minęły – odpowiedział posłusznie Jaszczyk. – Dobry pan, sprawiedliwy, baczący i mężny, jeno wyniosły po trochu. I za dziewkami bardzo lata – dodał. – Nie ma, żeby się przy nim dwie albo i trzy nie kręciły, ale szybko je pani Jasenka z siodła wysadza. Gadają ludzie, że pachołkom każe je w kanale topić. Sama jest najgłówniejszą książęcą nałożnicą.

– Czy bogom przychylny? – uniosła lekko brew. – Czy cześć im oddaje?

– Jako każdy człek śmiertelny, nie mniej, nie więcej niż inni – odparł z pomieszaniem, nie pojmując, ku czemu dziewczyna zmierza. – Przodków przykładem co roku dary bogate posyła na ofiarę Nur Nemrutowi. Zwierzchnika świątyni szanuje, o radę pyta. Z innymi bogami, jako władcy przystoi, w pokoju żyje.

– Z postronnymi panami nie miewa zatargów? – spytała.

– Skądby? – z rozbawieniem potrząsnął głową. – Toż to jest miasto Nur Nemruta, w samym środku świata. Święte miejsce, najświętsze – objaśnił. – Nikt przeciwko niemu ręki nie podniesie. Chociaż jako w saku pomiędzy Żalnikiem, Skalmierzem i księstwami Przerwanki siedzimy, nigdy tu wojna nie nastała. Nawet Vadiioned nie ważył się Spichrzy splądrować, jeno u bram stał, wołając, by matka do niego na mury wyszła.

– Nie wyszła? – uśmiechnęła się lekko.

– Wyparła się go i przeklęła po tym, jak jej braci na pale wbijać kazał. A kiedy uciekła do Spichrzy i schroniła się w świątyni, Vadiioned do reszty oszalał. Właśni ludzie musieli go łańcuchami wiązać, bo rzucał się i wył jak wściekły pies. Potem z siłą luda pociągnął na Żalniki i wielkie z tego nieszczęścia dla wszystkich Krain Wewnętrznego Morza nastały – ciągnął, zachęcony jej milczeniem.

– A ty stąd jesteś? – spytała znienacka. – Ze Spichrzy?

– Dworzec pod samym miastem mieliśmy – spochmurniał chłopak. – Piękny był, niebieską dachówką kryty, sad przy nim, pasieka i ziemi szmat. Jedno tylko, że jak ojciec pomarli, to bracia jego rodzeni matce dworzec zagrabili – ciągnął z goryczą. – Niechby się teraz przytrafiło, swego nie odstąpiłbym, choćby i we wrotach ubić mieli, ale dzieciak byłem, przy spódnicy jeszcze. Dziadowie też już w ziemi, a z braćmi nie kochała się mać, to do miasta żeśmy się obrócili.

Popatrzyła na niego zadumana, podała kryształowy kielich na długiej nóżce. Upił łyk chłodnego soku. Jej oczy spoglądały spod rzęs uważnie i smutno, aż wreszcie, sam nie wiedząc czemu, począł jej opowiadać o sobie. Słuchała z brodą opartą na splecionych dłoniach, nie przerywając ni słowem.

– Ja obydwojga rodziców nie pamiętam – powiedziała, gdy skończył. – Dumenerg, stryj, mnie wychował i Mokerna, mamka, która bardziej mi matką, niźli mamką była. Po lasach się kryliśmy, bo wojna wtedy straszna nastała – odwróciła twarz. – Między wojami rosłam, na pustkowiu, w zły czas. Jeszcze od ziemi mało co odstałam, a na pobojowiska zaczęli mnie zabierać, rannym gardła podrzynać i trupy obdzierać nauczyli.

– Straszna jest wojna – przytaknął cicho, z sercem ściśniętym litością.

– Ludzkie głowy na pikach i kobiety z rozprutymi brzuchami, z których wyrwano płód – jej oczy zapatrzyły się w dal. – Stada kruków na trupach, zgliszcza i mór. Zdziczałe psy nocami na gościńcu i jeszcze od nich gorsi grasanci. Patrzyłam na doliny po przejściu wojsk. Na jeńców, którym wykłuto oczy, wyrwano języki, obcięto ręce… Gdziekolwiek się zwróciliśmy, było tak samo. Spalone pola, zatrute studnie, wyjałowiona ziemia, obrane z mięsa szkielety bydła i szpalery ścierwa gnijącego na palach po obu stronach drogi. I to jeszcze pamiętam, jakeśmy z Mokerną w chaszczach leżały. Mróz był, my ledwo opończą nakryte, a ona powtarzała: nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.

W milczeniu zamknął w rękach jej chłodną, drżącą dłoń. Pochyliła ku niemu jasną złotorudą głowę. Włosy opadły, zasłoniły jej twarz i przez chwilę siedzieli nieruchomo, niemal stykając się kolanami. Jaszczyk miał wrażenie, jakby w tamtej minucie z całego wielkiego świata pozostało jedynie ich dwoje, samotnych na zboczu Jaskółczej Góry, ponad dachami miasta.

– Tak, straszna jest wojna – podjęła. – Przyhołubiła mnie niby złota kołyska, ukołysała, utuliła, daleko, daleko stąd. Był taki człowiek – zacięła się, przygryzła wargi. – Kiedyś popatrzył na mnie jak na tą, którą mogłabym być, gdyby nie wypalił mnie tamten czas, nie przekuł na nice.

– Jego znaleźć próbujecie – Jaszczyk nieudolnie skrywał rozczarowanie. – Ale łacniej igłę w stogu siana znaleźć, niźli człowieka w czas święta w Spichrzy.

– W każdym mieście są ludzie, którzy wiedzą więcej niż inni – łagodnie uwolniła rękę z jego uścisku. – Czy słyszałeś o kimś, kogo zwą Suchywilkiem?

– Niech bogowie ustrzegą! – wzdrygnął się z odrazą. – Tak wołają kniazia, który Wyspom Zwajeckim przewodzi. I głowę daję, że nie masz go w Spichrzy, nie dozwoliłby dobry pan Evorinth podobnej bogom obrazy. Toż Zwajcy kamień ledwo ociosany na ołtarzach układają i cześć mu oddają, uczciwym ludziom na szyderstwo. Jego szukacie? – spytał podejrzliwie.

– Człowieka, którego ma spotkać – wyjaśniła lekko. – I muszę się upewnić, czy Suchywilk jest w Spichrzy.

– Drabowie przy bramach stoją – żachnął się. – Każdemu w twarz zaglądają, a książę szpiegów ma po gospodach. Mysz się nie prześlizgnie niezauważona.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs.

– Starczy brodę zgolić albo włosy ufarbować i zupełnie innym wyda się człowiek. A zamiary książąt są pokrętne. Może Evorinth tajemnie ze Zwajeckimi się schodzi?

– Nie może to być! – zaperzył się chłopak. – Nie dalej jak wczoraj żalnicka księżniczka przybyła, i od Wężymorda poselstwo przy niej, więcej niż tuzin kapłanów Zird Zekruna.

– Tym bardziej do cytadeli dostać się muszę – rzekła z uporem. – A może się zdarzyć, iż nie powitają mnie tu radośnie – zniżyła głos – bo przychodzę południowym szlakiem, a wczorajszej nocy szczuracy zeszli z Gór Żmijowych. Żywa dusza nie ocalała przy gościńcu wokół Modrej.

Jaszczyk poderwał się raptownie.

Strużka szkarłatnego soku granatu pociekła po stoliku.

– Przekleństwo! – wykrzyknął. – Przekleństwo na nich i zatracenie! Przecież ułożyli się z kapłanami, że co pomiędzy Trwogą i Modrą, to szczurze, a na nasze ziemie więcej nie będą napadać!

– Ludzie też sojusze łamią – wzruszyła ramionami. – Ale kiedy przez Góry Żmijowe szłam, zdawało mi się, że złe mi się tuż za plecami skrada. Prawie mnie tam zwierzołacy przydybali. I wszystko było jak niegdyś. Krew czarna i zgliszcza, i ogień za plecami. Boję się – dodała ciszej. – Może ktoś spośród bogów, ktoś równie potężny, by poszczuć zwierzołaków przeciwko śmiertelnym, z nienawiści ku Fei Flisyon postanowił mnie zabić, póki jestem daleko od Traganki? Potrzebuję pomocy – podniosła na niego oczy. – Brantem ci zapłacę, złotem najczystszym. Czym zechcesz.

Potoczył oszołomionym wzrokiem po stołeczkach wykładanych słoniową kością, po kryształowych kielichach, na dnie których wciąż czerwieniły się resztki soku z granatów, po marmurowych, inkrustowanych czerwonym złotem kolumienkach i przez chwilę strach walczył w nim z nadzieją. A kiedy znów popatrzyła mu prosto w twarz wielkimi zielonymi oczami, zakręciło mu się w głowie.

* * *

Siekiera waliła bezlitośnie, przy samej ścianie. Morwa jęknęła, poruszyła się słabo. Sączące się pomiędzy deskami szopy światło boleśnie wwiercało się pod czaszkę, trzonek grabi uwierał w krzyż. Powoli, z wysiłkiem zmacała wiadro do pojenia koni. Na dnie chlupotało smętnie kilka łyków deszczówki.

Noc ledwo przyszarzała, kiedy w ciżbie podpitych pątników przeszli Bramę Solną. Przodem Twardokęsek, oparty na wystruganym naprędce kiju, prawie niósł umordowaną bosonogą wiedźmę. Morwa, jak jej przykazano, nie odstępowała Szarki na krok i ani śmiała spojrzeć ku trzymającym straż książęcym pachołkom.

Na darmo pukali do drzwi gospod. W co zacniejszych oberżyści ani chcieli gadać z oberwańcami, a w innych od dawna już miejsc nie było. Toć to są spichrzańskie Żary, powiadano im ze śmiechem. Luda tyle do miasta ściągnęło, że ładnych parę groszy dać trzeba za byle przygarść słomy w izbie na wspólnym posłaniu, a i o to trudno. Wreszcie zawędrowali do gospody Pod Wesołym Turem.

Łysy oberżysta patrzył na nich spode łba, póki Twardokęsek nie potrząsnął mu przed nosem sakiewką.

– Izby wszystkie zajęte, ni igła więcej się tam nie zmieści – wsunął trzos w kieszeń poplamionego skórzanego fartucha. – A w alkierzu pani Marszla mi się zalęgła, gamratka przeklęta. Nijak jej popędzić nie mogę, choć pewnie grosza złamanego w gospodzie nie zostawi, bo to matka komendanta północnej wieży, a z książęcymi nie idzie zadzierać. Jest jeszcze stara drewutnia wedle kuchni. Może wam się nada…

Wedle Morwy stara drewutnia nadawała się najwyżej do rozbiórki.

Rozmasowała obolały krzyż i ostrożnie wykradła się na podwórze. Jakaś niewiasta w świeżo wykrochmalonym czepku głośno urągała dwóm pachołkom. Dziwka odpędziła kopniakiem ryjące przy wrotach prosię, ściągnęła pod szyją resztki lawendowego kubraczka i wyszła na ulicę. Trza mi jakiś kąt znaleźć, ogarnąć się, pomyślała smętnie, sadze zmyć. Trza mi też nowej przyodziewy, bo ta ze szczętem zmarnowana, a cały dobytek przepadł u Trwogi.

44
{"b":"89215","o":1}