Przemęka przesunął osełką po ostrzu topora.
– Tyle że ja się moich powinności dobrze wyuczyłem – podjął Koźlarz. – Samiście mnie wyuczyli.
– Wężymord dowie się o liście. A pewnie i Zird Zekrun też.
– Zapewne – zgodził się sucho. – Ale i tak dość sekretów. Słyszeliście, co gadają o mojej siostrze. Że okulała po tym, jak Zird Zekrun położył na niej ręce. Że jest połączona z Wężymordem w sposób, którego śmiertelni nie potrafią pojąć. Nazywają ją plugastwem, jak wiedźmę. I mówią, że to może być druga Thornveiin. Thornveiin, za przyczyną której Krainy Wewnętrznego Morza zajęły się pożogą jak suche rżysko. Zbyt wiele rzeczy ma się rozstrzygnąć w Spichrzy podczas Żarów, by nie próbować sprawdzić, czy mam w siostrze sprzymierzeńca, czy wroga.
– A co z ryżą dziewczyną?
– Nie wiem. Raz ją wcześniej widziałem. W ogrodach Fei Flisyon – Koźlarz uśmiechnął się mimowolnie. – Wziąłem ją za ladacznicę.
– Dorodna dziewka – przyznał z rozbawieniem Prze – męka. – Harda trochę i wyszczekana, ale bezsprzecznie urodziwa. Więc wziąłeś ją za ladacznicę… Nader nieroztropnie.
– Nie wydawała się urażona. Z początku.
– I?
– I nic. Od razu mi jadziołek do oczu przyskoczył. Zupełnie nic.
– Mnie też się zdarzyło obwołać dziewczynę ladacznicą – otwarcie zarechotał Przemęka – ale żadna nie wlokła się za mną przez Góry Żmijowe. Nie śpiewała przed Sandalyą i nie dała się na kawałki porąbać. Tyś ją wedle Skalniaka – dodał, poważniejąc – prawie na pół przeciął. Ale jeśli miałaby przeżyć, bo jeszcze dychała, jakeśmy ciebie z przełęczy zabrali, wolałbym wiedzieć, czemu się za nami wlecze.
* * *
Po owej dziwnej nocy, gdy objawił się im Cion Ceren Od Kostura, Szarka zaczęła szybko zdrowieć. Niewiele mówiła, tylko wybadała Twardokęska, jakim sposobem się do nich wiedźma przywlokła i co w klasztorze nabajał. Kiedy zaś jej wyłożył całą rzecz o napadzie zbójców, co ją niby mieli poturbować, uśmiechnęła się krzywo, ale nic nie rzekła. Od mnichów stroniła, ale gdy ją już zaczęli ukradkiem podpytywać, nader zgrabnie zełgała o grasantach, którzy ją na trakcie okrutnie ukrzywdzili, i o krewniakach w Spichrzy. Aż się Twardokęsek dziwował.
O walce przy Skalniaku i żalnickim księciu nie napomknęła ni słowem.
Wiedźma aliści pytlowała nieustannie. Łaziła za Szarką krok w krok, wciąż jej zmieniała okłady, wieczorami zioła w popielniku prażyła i wywary gotowała, aż po izbie od tego wiedźmiństwa w nosie kręciło. Okazało się też, że wiedźma jest uczona, pisanie zna. Cięgiem do skryptorium po księgi dla Szarki ganiała i ku skrywanej zazdrości Twardokęska, głośno je czytała. Słowem, przypadły sobie do gustu, co wielce zbójcę niepokoiło.
Co prawda zapamiętał słowa Cion Cerena, który nazwał go powiernikiem rannej kobiety, ale nie pogodził się z tym, co to, to nie. Nie przestał też wymykać się z opactwa. Niestety, jadziołek miał na niego oko i za każdym razem zapędzał go z powrotem, tak że nawet podczas najdłuższej z wycieczek nie dotarł dalej niż do pobliskiej kotlinki, gdzie wypasano klasztorne owce. Raz przyuważyła ów niesławny odwrót Szarka: jadziołek pędził przed sobą złachanego, zabłoconego zbójcę, a jak tylko Twardokęsek zwalniał, złe, sycząc, przyskakiwało mu prosto do oczu i zbójca rad nierad przyspieszał.
– I co, Twardokęsek, teraz już wiesz, jak to jest z jadziołkiem? – zaśmiała się, ale bez radości. – Jak się w łeb wwierci, każdą myśl na wylot prześlepi? Nie trwóż się, ani on o ciebie dba, jakbym miała niesfornego muła, też by go do mnie zaganiał. Niechby cię w nocy przydybał, Twardokęsek, we śnie… – poruszyła się niespokojnie w fotelu, zakasłała. – At, szkoda gadać – rozkaszlała się na dobre.
– A na rosie siedzieć nie szkoda? – gderliwie spytała wiedźma. – Zdrowie szwankujące do reszty psuć?
Szarka posłusznie okręciła się wełnianą kraciastą chustą. W opactwie nosiła się prosto, w samodziałowych sukniach, które wygrzebano dla niej w kufrach po kucharce. Nabijaną ćwiekami kurtę norhemnów wiedźma połatała, ale ją wraz z szarszunami głęboko w jukach schowaną trzymali. A Szarka widać się od wiedźmy nieco o przystojnych obyczajach niewieścich wywiedziała, bo oczy trzymała nisko i niewiele mówiła. Tyle że włosy nosiła rozpuszczone, a pas zbierała pojedynczym, płaskim węzłem, jak czynią zamężne baby. Aż mnisi poczęli gadać, że nie tylko poraniono ją mieczem, ale i jeszcze gorzej zhańbiono.
Gdy owa pogłoska do Szarki doszła, tylko ramionami wzruszyła. Słaba jeszcze była, wynędzniała po chorobie, a przecie Twardokęsek widział, że jej spieszno w drogę. O trakty mnichów rozpytywała, choć ją i wiedźma, i stareńki mnich hamowali. A Twardokęskowi, który dobrze wyrozumiewał, że za żalnickim księciem przyjdzie im się powlec, wcale się owa droga samotrzeć nie widziała. Czas niespokojny, myślał, jak nas nawet kmiecie gdzie w przysiółku z wiedźmą pospołu nie uwędzą, to niezawodnie w karczmie do gołego grzbietu obłupią albo i śpiących nikczemnie zaszlachtują. Toż tu co drugi oberżysta ze zbójcami zmówion.
Na koniec, zgnębiony, podreptał do starego mnicha i rzecz mu całą wyłożył. Braciszek zafrasował się zrazu srodze, bowiem zamierzał całą ich gromadkę w opactwie zatrzymać, a Szarkę wyswatać jednemu z licznych krewnych księcia Piorunka, choć mu to co rozsądniejsi mnisi odradzali, wykładając, że książę nie tylko przybłędy do krewniactwa nie dopuści, ale jeszcze psami poszczuć każe. Debatowali więc z Twardokęskiem długo i mozolnie, wieczorami zaś zmartwienie gęsto zapijali w refektarzu miodem, co go mnisi sycili.
Na koniec rozradowany mnich przywołał zbójcę i oznajmił:
– Skoro nie mogę was odwieść od wyjazdu, jest sposobność, byście dołączyli do grupy poczciwych wolarzy, co do Spichrzy stado pędzą. Jeśli się do zajęcia przy wołach zgodzicie, dadzą dziewkom wikt na drogę – i nim zbójca zdołał rzec choćby słowo, braciszek zawlókł go do rozmównicy przy bramie.
Zwierzchnikiem poganiaczy okazał się krępy ciemnowłosy mężczyzna o imieniu Kuna. Mnich, widać dobrze znający gościnność i obyczajność, miodu im w cynowe kubki nalał, pogwarzył z Kuną chwilę o drodze przez równiny Turznii. Potem samych ich zostawił.
– Czy wyście kiedy przy wołach robili? – poganiacz przyglądał się Twardokęskowi bacznie, szacując jego ciężką, przygarbioną sylwetkę.
Nabajać trzeba sprytnie, pomyślał Twardokęsek. Że zaś wcale często spotykał po karczmach wolarzy, dobrze wiedział, jak sobie z Kuną poradzić.
– Ojciec ich zawsze z tuzin w obejściu trzymali, tedy się na bydlęciu wyznaję – rzekł we wschodnim chłopskim narzeczu. – Tyle jeno, że nie samojeden ciągnę. Bękartkę ojcową do Spichrzy wiozę, na zrękowiny z pasztetnikiem jednym. Ale ją po drodze zbójcy nadpsowali i jeszcze do siebie nie doszła. Dziewka jedna przy niej.
– Mogą jechać wozem – Kuna wychylił kubek miodu i zaraz z zadziwieniem głową pokręcił, bo napój był wyborny, gorącością aż w gardle palił – abo i powozić. Byle nas nie spowolniały, bo rychło kupcy do Spichrzy zjadą na Żary. Nie zdążym na czas, przyjdzie potem bydło za nic oddać. A skądeśta są?
– Z Turznii – postanowił szybko zbójca – Derkacz mnie wołają, a ona Szarka. Popod Krupą po ojcu szmat ziemi wziąłem, ale wcześniej dziewkę mi trzeba spłacić i do męża odwieźć, jako ojciec uładzili. Służkę niewolną jej przydałem, żeby nie krzywdowała. Głupawa dziewka i do roboty w polu niezdatna, ale w mieście posługę niezawodnie dla niej jakowąś zgodzą.
– Łaskawiście – błysnął zębami wolarz – inny gościńcem by pognał.
– Razem nas ojciec chowali – odparł – w jednej izbie, Szarka mi zawdy za rodzoną była. Jeno nie chcę, aby ją kto z sąsiadów zbałamucił i nadziału w ziemi pytał. Ludzie wielce są niegodziwe.
– To może ona i nie ze wszystkim bękartka – zaśmiał się Kuna – jak z wami chowana i o gruncie mowa.
– Dla mnie bękartka – uciął Twardokęsek – a wam nic do tego.
– A nic – zgodził się obojętnie poganiacz. – Niech tylko do chłopów nie lezie, bo nam trza spieszyć, nie po krzakach legać i po mordzie się potem prać.
– Nie będzie zawadzać – oświadczył zbójca z pewnością, której bynajmniej nie czuł – spokojna jest i rzemieniem posłuszeństwa uczona. A z zapłatą za moją pracę też się pewnie uładzim…
Kuna wysączył resztki miodu z kubka i uśmiechnął się przebiegle.
* * *
Szarka i wiedźma siedziały w ogrodzie. Gwarzyły leniwie, pogryzały miodowe ciasteczka i układały bukiety z pachnących traw, których zapach jakoby uśmierzał ból w kościach i nocne duszności. Nie podobało się zbójcy ni owo zajęcie, ni jawne spoufalenie niewiast. Że wiedźma znała się na zielsku, to rozumiał, taka to już jej wiedźmia powinność. Ale upodobania Szarki trwożyły go nie na żarty.
– Toż obyczajnej kobiecie niepodobna wiedźmim, nie – przystojnym rzemiosłem się parać – rzekł wreszcie z wyrzutem, bo mnisi miód rozebrał go cokolwiek i do pogawędki natchnął. – Kto was ku temu przysposobił?
– Jill Thuer – Szarka oplatała witką wiecheć sinego kwiecia. – Pięć lat w jej wieży przemieszkałam. Dwa razy uciekłam, ale Dumenerg odesłał mnie z powrotem. Mokradła i grząskie piaski były wkoło… a dalej szelina i zielsko, kędy okiem sięgnąć, szelina, zielsko i drobne niebieskie kwiatki… – w zadumie popatrzyła na wiązkę. – Nigdzie ich potem nie widziałam… póki ich mi na gody nie przysłała, przeklętnica…
– Wyście zaślubieni? – wyrwało się zdumionemu Twardokęskowi.
– Cóż… – odparła z roztargnieniem – wziął zamek… mój małżonek… i zatknął głowę Dumenerga na palisadzie – przygryzła wargę. – Wesele było… dość pospieszne…
Włoski na karku Twardokęska zjeżyły się niespokojnie. Porzuceni małżonkowie bywają porywczy i gwałtowni, wiedział o tym Twardokęsek dobrze, bo raz mu taki rohatynę w żywot chciał wrazić. Nie żeby zbójca przed byle kim tchórzył, ale mu się coraz bardziej widziało, że to jest dziewka wysokiego rodu, z żalnickim wywołańcem skumana, a i z bogami gadać skwapliwa. I nie cieszyło to Twardokęska, wcale nie.