Pan Krzeszcz włóczył się po Górach Żmijowych z dobry tuzin lat i w księstwach Przerwanki nie znalazłbyś ni jednej włości, której by nie przemierzył. Z początku popasał w pańskich dworcach. Przyjmowano go gościnnie, bo w górach ludzie zwykle są wędrowcom radzi. Pan Krzeszcz palce za pas zatykał, brzuch dumnie wprzód podawał i prawił o swych dawnych wojennych przewagach. Kiedy zaś opowiadał o niecnej zdradzie Pomorców, o tym, jak żalnickiego kniazia w jego własnej stolicy pomordowali, szczere niebieskie oczy pana Krzeszcza zachodziły łzami, a spojrzenie przesuwało się od twarzy do twarzy, jakby szukając u nich zaprzeczenia. Słuchano go też chętnie, może nawet chętniej niźli innych, a w tamtych czasach wielu było takich, którzy uchodzili z ogarniętych zawieruchą Żalników.
Potem jednak w Górach Żmijowych z wolna zrozumiano, że piraci bynajmniej nie zamierzają złupić Żalników i umknąć na Pomort. Kiedy przewodzący frejbiterom Wężymord obwołał się kniaziem, ludzie chwytali się za głowy z zadziwienia, co to się na świecie porobiło. Nic to, powiadano, jest jeszcze Jastrzębiec, starego kniazia brat, on piratów wypędzi i po krewnym koronę weźmie. Ale z czasem stawało się coraz wyraźniej szym, że rebelia przygasa, a Wężymord spycha Jastrzębca coraz dalej ku morzu. Darmo pan Krzeszcz targał posiwiały wąs, darmo jego oczy zachodziły łzami. Panowie Przerwanki dąsali się jeszcze trochę, ale później jeden za drugim zaczęli wysyłać poselstwa do Wężymorda. Ostatecznie, jak sobie skwapliwie powtarzano podczas wspólnych biesiad, nie mamy żadnych powodów, by żałować starego Smardza. Łotr był to i niegodziwiec, jakich na bożym świecie mało. Trzeba się co rychlej z Wężymordem uładzić, gorszym niźli Smardz nam nie będzie, a może się co na lepsze odmieni. I coraz mniej chętnie witano pana Krzeszcza w książęcych dworcach.
Zrazu nie pojmował on przyczyn owej odmiany. Więcej, ani samej odmiany w czas nie dostrzegł, bo niby panowie nie wychodzili już go witać na dziedziniec i nie sadzano go na samiuśkim szczycie stołu, obok gospodarza, ale przecież panu Krzeszczowi nie o to szło. Wciąż perorował z zapałem, nie bardzo dbając, czy go słuchają, gardziel tylko co i raz skalmierskim winem zwilżał. A jak skalmierskiego brakło, to i prostą okowitą, bo grzech gościną pogardzić. Nie był wybredny.
Aż wreszcie zdarzyło się, że nie tylko nikt go witać nie wyszedł, ale i wrót mu nie otwarto. Darmo pan Krzeszcz pod bramą krzyczał i płuca marnował. Słusznym gniewem zdjęty pomaszerował do następnego dworca, ale i tam go nie przyjęto, jeszcze pachołkowie psy spuścili. Teraz już nawet człek równie poczciwy i ufny w ludzką dobroć jak pan Krzeszcz pojął, że coś się zmieniło. Próbował księcia pana na ubitą ziemię wyzwać, gdyż jako prawy żalnicki szlachcic w niczymkolwiek się za gorszego od księcia nie poczytywał. Ale w Górach Żmijowych inne zgoła obyczaje panowały, a traf chciał, że pan Krzeszcz nieopatrznie, acz srodze zelżył matkę i babkę porywczego panka. Pachołkowie obdarli go do gołego grzbietu i gwoli przestrogi oćwiczyli korbaczami.
Tak sobie los z pana Krzeszcza zadrwił, i to zadrwił okrutnie. Bowiem choć opowieści owego żalnickiego patrioty burzyły krew spokojnych mieszkańców Przerwanki, nie było w nich ni krzty prawdy. Ani nie chadzał na wyprawy ze starym Smardzem, ani nie bronił bohatersko rdestnickiej cytadeli przeciwko rozszalałym Pomorcom. Po prawdzie zdarzało mu się potykać jedynie z sąsiadami. Było więc kilka zasadzek przy trakcie, z tuzin bitek w karczmach i jeden zajazd skończony podpaleniem wrażego domostwa. Po owym czynie pan Krzeszcz spędził całą zimę w starościńskiej wieży, co jednak w żadnym razie nie nadwerężyło jego zdrowia i nie odebrało mu zapału do dalszych zmagań.
W jednej jednakowoż sprawie pan Krzeszcz nie skłamał: napaść Wężymorda na żalnickie władztwo ze szczętem odmieniła jego życie. Ponieważ posiadłość pana Krzeszcza rozciągała się z dala od najludniejszych traktów (a w gości rzadko się do niego wybierano, szczególnie po tym, jak rozniosła się wieść, że gospodarz rozszczepił czekanikiem podsędka), nieprędko miał się dowiedzieć o pomorskim podboju. Lato było deszczowe. Na polach prawie wszystko zgniło, a co nie zgniło, to zaraza do reszty zmarnowała. Pan Krzeszcz przeważnie siedział w dworzyszczu, pił okowitę i grał w kości z miejscowym proboszczem. Ani słyszał o Wężymordzie. Zaprzątały go sprawy bardziej istotne: wyprawy do wioski po jakąś dziewkę, plany zarybiania stawów i przygotowywanie nowego pozwu przeciw niecnym sąsiadom.
Wychynął z kniei dopiero pod jesień. Sprawę w sądzie przegrał sromotnie, a nieurodzaj okazał się tak dotkliwy, że musiał zastawić u kapłanów Zaraźnicy pokaźny kawał dąbrowy, toteż nie przysłuchiwał się zanadto wieściom ze stolicy. Nawet kiedy po okolicznych dworach poczęli pokazywać się partyzanci Jastrzębca, zachęcając co młodszych i mniej rozważnych spośród szlacheckiej braci do powstania, pan Krzeszcz statecznie się temu wszystkiemu przyglądał. Rozumiał dobrze, że w Żarnikach wiecznie jakiś rokosz się podnosi, a pożytku z nich tyle, że przybywa wywołańców, co się po lasach kryli.
Dopiero kiedy zagon Pomorców spustoszył mu dwór, wzburzenie wielkie i gniew ogarnęły pana Krzeszcza. Zebrał zaprawionych w karczemnych bójkach pachołków i zasadził się przy gościńcu. Nie, nie na pomorckich frejbiterów, nie na rebeliantów nawet, których skrycie uważał za niezawodną przyczynę wszelkiego zła. Wykoncypował sobie sprytnie, że w zamęcie, który ogarnął Półwysep Lipnicki, trzeba się jak najdalej trzymać od polityki i starodawnym zwyczajem łupił kupców.
Zima minęła mu szczęśliwie. Fortuna rosła, na miejsce starego dworzyszcza pobudował nową, porządnie obwarowaną siedzibę, a kiedy puściły lody, ubłagani żarliwymi modłami pana Krzeszcza bogowie umorzyli niegodziwego sąsiada. Pan Krzeszcz pośpiesznie zajechał jego posiadłość i podniesiony na duchu tym znakiem boskiej opieki, przemyśliwał o ożenku. Tymczasem Pomorcy przeklinali rabujących rzekomo na gościńcu rokoszan, rokoszanie lżyli Pomorców, a pan Krzeszcz bardzo się pilnował, by z żadnej pułapki nie uszła żywa noga, co mogłaby niecnie rozpowiadać o jego zaradności.
Aż raptem zdarzyło się nieszczęście. Pokaźny podjazd zaciężnych Wężymorda przydybał go nad wyrżniętym do szczętu konwojem. Pan Krzeszcz roztropnie nie bawił się w emandacje. Wziął nogi za pas i umknął w knieje. Okolicę znał dobrze, więc przekradł się trzęsawiskami aż dwa powiaty dalej. Gdy jednak w przydrożnej knajpie trzech Pomorców usiłowało go zamordować, ruszył na południe i nie przystanął, póki nie minął granicy Gór Żmijowych. I tak właśnie został patriotą.
Ale to było dawno temu, smętnie pomyślał pan Krzeszcz. Czasy pieczonych bażantów, skalmierskiego wina i przychylnych szlachcianek dawno odeszły w niepamięć. Teraz przesiadywał w co pośledniejszych karczmach, jeśli zaś go nędza bardziej przydusiła, to i zaproszeniem do chłopskiego obejścia nie pogardził. Czatował w gospodach na wędrownych kramarzy, najemników, a kiedy innego towarzystwa brakło, grywał w trzyszaka nawet z poborcami podatkowymi i powroźnikami. Trzeba zresztą wiedzieć, że pan Krzeszcz w trzyszaka grywał wybornie – nieznacznie tylko losowi dopomagając – i w tamtych czasach było to jego główne źródło zarobku. Przy tym dbał bardzo, by kompania nie zapomniała, z jak znamienitym towarzyszem przyszło im się bratać, i jeszcze bardziej dbał, by na stole nie brakło okowity. Stąd jego przezwisko poszło. W całych Górach Żmijowych zwano go Wydmikuflem.
W zagrodzie kozy beczały coraz żałośniej. Pan Krzeszcz obciągnął na plecach ochopień z grubego sukna, po czym zmacał na ławie miecz. Przypasał go starannie, bowiem choć ostatnio chadzał w prostym, niemalże chłopskim ubiorze, przecież nie zapomniał o swej szlacheckiej godności. Przygładził czuprynę i wyszedł na podwórko, łaskawie skinąwszy znachorowi, który wracał właśnie ze skopkiem koziego mleka.
Już prawie miesiąc pan Krzeszcz popasał w gościnie u znachora Działońca. Domostwo było w okolicy nieco dzikiej, ale z rzadka tylko trafił się dzień, by nikt nie zastukał do drzwi. Jedni ściągali po sławne ziołowe remedia, inni prosili znachora, by chorobę zaklął i odpędził, jeszcze inni chcieli, żeby w wodę patrzył i przyszłość przepowiadał, bo, jak powiadano, wróż był z niego przedni. Pan Krzeszcz przyglądał się owym praktykom obojętnie, że zaś znachor zdawał się chętnie go przyjmować, nie spieszył się w drogę.
Na ławeczce pod starą lipą siedział turzniański szlachcic. Pszczoły brzęczały leniwie od strony pasieki za chatą, a on pogryzał pajdę razowca z miodem i jak z zazdrością spostrzegł pan Krzeszcz, ani było po nim znać wczorajszego pijaństwa.
– Jakże tam synaczek waszmości? – spytał łaskawie pan Krzeszcz.
– Ano, bogów chwalić, szybko do zdrowia przychodzi. – Turznianin podsunął mu bochen chleba i drewnianą miskę z miodem. – Do świata się rwie, a we łbie mu szumi jako w kadzi piwo młode. Dobrze, że go Działoniec hamuje.
– Waszmościów prawdziwie – mruknął z pełną gębą pan Krzeszcz – dobry duch prowadził. Bo Działoniec iście zna się na leczeniu lepiej niż niejeden medyk. Wielem ja tu u niego dziwów widział, aże strach czasami człeka zdejmował…
I ludzisków mnogo tu przychodziło, dodał w myślach, ale żaden mi się tak osobliwy nie wydał jako wy. Boć przecie dwór księcia Piorunka nieopodal, dość chłopa pchnąć albo i samego Działońca, a nie poskąpią rannemu opieki. Wy zaś tutaj siedzicie, zapiecek wymoszczony baranim kożuchem nad dworskie puchowe poduchy i miękkie piernaty przedłożywszy. Ot, dziwowisko.
Pan Krzeszcz uśmiechnął się pod wąsem. Nie był w ciemię bity i swoje wiedział. Nie na samo znachorstwo ludzie do Działońca ściągali ani nie na wieszczenie. Toć on sam, we własnej szlacheckiej osobie, niby to snem zmożony, podglądał starego, jak ukradkiem koziego mleka w miski leje i pod progiem wystawia na ofiarę domowym wężom, ziemiennikom.
Ale nie wydał się ze swym odkryciem, bynajmniej. Miesiąc jasno świecił przez przesłonięte rybim pęcherzem okno, a pan Krzeszcz długo spać nie mógł, wiercił się na posłaniu. Wąs żuł i rozmyślał. Rozumiał, że w klasztorze Cion Cerena nagrodziliby go suto za wydanie starego. Bał się jednak, że kiedy się wieść o zdradzie rozniesie, to nie tylko łupu, ale nawet głowy bezpiecznie nie zdoła unieść, bo go rozjuszone chłopstwo drągami i cepami tuż za klasztorną bramą zatłucze. Męczył się więc i wahał. Aż następnej nocy do chaty znachora ściągnął ów turzniański szlachcic, który się kazał Przemęką wołać.