Czerwienieć pociągnął osełką. Topór zaśpiewał.
– Zostawcież wreszcie toporzysko! – żachnął się ze złością Koźli Płaszcz. – Rady mi trzeba!
– Ano trzeba – zgodził się flegmatycznie Czerwienieć. – Tyle że nierychło o nią prosić przychodzisz. Nie radziłeś się mnie, kiedyś gromadę durnych dzieciaków judził. Ani wtedy, kiedyście na tą niedorzeczną wyprawę szli. Ciebie Sorgo chroni. A co z innymi?
– Mnie się widzi – klucznica grzebała ożogiem w palenisku – że rychło Pomorcy na Czerwienieckie Grody uderzą.
– Trzeba obronę gotowić – przytaknął chłopak.
– Trochę późno – mruknął Czerwienieć. – Trzeba juki na drogę pakować.
– Nie od razu się przedrą! – zaprzeczył zapalczywie chłopak. – Zdążymy wici po sąsiadach obesłać.
– Ja nie o Pomorcach mówię – wzruszył ramionami Czerwienieć – tylko o sinoborskim kniaziu. O Krobaku.
– O Krobaku? Ojcu Warka?
– Jak ci się zdaje – Czerwienieć odłożył topór i popatrzył chłopakowi prosto w oczy – czemu on Warka z dworu odesłał? Czemu wyprawił syna do dziczy, gdzie ani obyczajów dwornych, ani zabaw przynależnych następcy tronu nie dostaje? Dla kaprysu?
– Nie wiesz – pokiwał głową. – To ci rzeknę. Kniaź przemyślny jest i chytry jako liszka, on dla kaprysu ani pchły nie zdusi. Posłał syna na północ, bo tu się w całym Sinoborzu najlepsi wojownicy rodzą. Bo czas takowy idzie, że się kniaziowskie dziecko za młodu musi do wojaczki wprawiać. I przyjaciół jednać niezawodnych. Takich, którzy dotrzymają mu słowa, kiedy nastanie czas.
– Rozumiem – wtrącił niepewnie chłopak.
– Nic nie rozumiesz! – warknął Czerwienieć. – Co mi tu, w tej izbie, rzekłeś? Rozkazałem Warkowi. A kto ty jesteś, żeby jemu rozkazywać?!
– Wark jest synem kniazia – ciągnął spokojniej. – I jeśli ma po ojcu władać Sinoborzem, nie godzi się, by słuchał byle przybłędy. Choćby tym przybłędą było dziecko z kohorty Org Ondrelssena Od Lodu. Kniaź nam nie wybaczy. Nie tego, że wygubiłeś w Sokolnickim Przesmyku dzieci najmożniejszych sinoborskich rodów. Kniaź nie daruje, że oni szli za tobą, nie za jego synem.
– Jest jeszcze coś – klucznica odłożyła pogrzebacz i wygładziła fartuch. – Nie dzieckoś, nie czas ci się w Czerwienieckich Grodach przyczajać. Bo tyle dopniesz, że osiądziesz w jakimś grodku z kłótliwą niewiastą i gromadką umorusanych bachorów, co się będą z psami pospółek w popiele bawić. Nie wiem. Może ci się spodoba – uśmiechnęła się krzywo. – Może nawet od święta przydybiesz gdzieś Pomorca albo dwóch i flaki im wyprujesz.
– Łacniej oni ciebie przydybią – wtrącił Czerwienieć. – Do wojaczki prócz chęci rozumu trzeba.
– Po mojemu – mówiła stara – to nadszedł czas na południe pociągnąć. Jeszcze tam twój stryj, Jastrzębiec, przewodzi rebelii na Półwyspie Lipnickim. I masz siostrę, którą Wężymord wywiózł nad Cieśniny Wieprzy.
– Pojadę z wami. – W na wpół uchylonych kuchennych drzwiach stał Wark. Rękę miał ciasno obwiązaną szmatami.
– Nie, nie pojedziesz – spokojnie odpowiedział Czerwienieć. – Wrócisz do ojca. I ani słowem nie piśniesz, coś tu usłyszał. Bo zgaduję, że dość podsłuchałeś.
Młody kniaź podrzucił głową. Jak Koźli Płaszcz, był odziany na północną modłę, zaś włosy, zwyczajem wojowników, splatał w dwa sięgające ramion warkocze. Ale twarz miał bardzo młodą, prawie dziecinną, z rzadkimi kępkami jasnych kłaczków na brodzie.
– Wszystko słyszałem – przyznał hardo. – Ale durny nie jestem i żalnickiego pisma też mnie dobrze wyuczono. Wiem, co za miecz na plecach nosisz – rzucił Koźlarzowi przepraszające spojrzenie. – Znam słowa na nim wyryte. Przecież nie wydałbym kuzyna.
– Siostrzeńca – poprawiła klucznica.
– Co?
– Jest ci siostrzeńcem – wyjaśniła oschle. – Starszym ładnych kilka lat, ale synem twojej rodzonej siostry. Twój ojciec wcześnie zabrał się do płodzenia dzieci.
– Wszystko jedno! – niknął. – Siostrzeńca też bym nie wydał.
– Nie składaj obietnic, dziecko – upomniała go z drwiną. – Zwłaszcza takich, których potem możesz żałować. Bo kniaziowi nie przystoi.
Pryszczate oblicze Warka gwałtownie pokraśniało. Wymamrotał pod nosem coś okrutnie plugawego i uciekł z izby.
– Wark nigdy by… on nigdy… – zająknął się Koźli Płaszcz. – To niegodziwe, coście rzekli… niesprawiedliwe.
– Wiedziałam, że z tej komitywy z kniaziowskim szczenięciem nieszczęście się musi trafić – skrzywiła się klucznica, – Że sobie dzieciak pańskimi durnotami głowę nabije. Niegodne, niesprawiedliwe, aż zęby cierpną od słuchania. Może ci Wark obietnic dochowa, synu. Pierwsza mu się wtedy pokłonię. Ale jak dłużej po bożym świecie pochodzisz, więcej zobaczysz, wtedy sobie o sprawiedliwości pogwarzymy. Na razie pójdę ci gacie i koszu – liny przygotować. A i Warkowi przyda się kniaziowski tyłek na drogę opatrzeć! – Zebrała spódnicę i wymaszerowała majestatycznie.
– To już teraz ruszać mamy? – cokolwiek żałośnie spytał chłopak. – Tak znienacka?
– A co żeś chciał? – zniecierpliwił się Czerwienieć. – Fanfar?
Przez cały dzień Czerwienieć nielitościwie poganiał konie i wiedział, że chłopak ledwo trzyma się w siodle. Ale nie miał ochoty przystawać. Krótko po zmierzchu wyjechali na wysoką przełęcz, skąd rozciągał się widok na rozległą równinę, na której pobudowano czerwienieckie grodziszcze.
– Co to? – chłopak wskazał rozlaną po horyzoncie pomarańczową łunę.
– Płoną czerwienieckie grody. – Spod kaptura widać było jedynie oszronioną brodę Czerwieńca.
– Płoną? – powtórzył niepewnie. – Jakże to?
– Pomorcy musieli się pospieszyć – wyjaśnił beznamiętnie. – Myślałem, że nie uderzą przed świtem.
– Wiedzieliście? – głos chłopaka załamał się, przeszedł w wysoki pisk. – Wiedzieliście i nic nie zrobiliście? Zupełnie nic? Zostawiliście wszystkich na rzeź, byle tylko unieść własny kark? Jak mogliście!
– Ano mogłem! – odparł Czerwienieć twardo. – Aby wyprowadzić z pożaru dwóch szczeniaków. Zbyt durnych, żeby to zrozumieć. Więc przypatrz się dobrze. Bo tam płonie dziecko, które jeździło w kohorcie boga. Drużynnicy będą przysięgać, że Pomorcy zarąbali mnie na podwórcu mojego własnego grodu. I będą przysięgać, że wichrowe sevri przybyły po umierające dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Że morze zabrało swój dar. – Dobiegło go coś, jakby zduszony szloch, ale nie przerywał. – Będą tak mówić nawet na torturach.
– I dlatego trzeba, abyś się przypatrzył tym ogniom i dobrze je zapamiętał. Nie raz jeszcze będą dla ciebie i za ciebie ludzie umierać. Moi wojownicy nie pytali, czemu wysyłam ich na śmierć. Może i ciebie kiedyś nie będą pytać. Ale kniaziowska powinność jest wiedzieć. I pamiętać. To jest pierwsze miasto, które płonie za twoimi plecami. Będą następne.
– Drugie – bardzo cicho powiedział chłopak.
– Co?
– Drugie. Widziałem już, jak płonął Rdestnik. Cytadela ojca.
– Prawda – zgodził się Czerwienieć. – Ale teraz powędrujemy na południe. Może odwiedzimy twojego stryja na Półwyspie Lipnickim, ale myślę, że ruszymy jeszcze dalej. Trzeba ci się wiele nauczyć, przypatrzeć Krainom Wewnętrznego Morza. Tak – powiedział powoli. – Myślę, że już czas. Chyba taka nasza natura, by wierzgać i opierać się przeznaczeniu. Ale Białobrody powiedział mi, że się przemogę. No, i na koniec przemogłem się. Nie ma Czerwienieckich Grodów i nie będziesz mnie dłużej wołać Czerwieńcem, tylko Przemęką.
* * *
– Ano, osłuchałem się o tym żalnickim wypędku – pokiwał głową Mroczek, ongiś kupiec bławatny. – Zdrowo on musiał pomorckim kapłanom krwi napsuć, bo starczy o nim wspomnieć, a klną jako hycle. Myśmy się tu z rana pod bramami w klasztorze Zird Zekruna przytaili. A że mojego, tfu, pana, zaraza na jego głowę, do kompanii kapłaństwo przypuściło, tom i ja się wiele wywiedział. Ty nie uwierzysz, Twardokęsek, jak ludzie po próżnicy ozorami mielą…
– Nie, żebym nie był ciekaw – podjął, przepijając do zbójcy. – Ale coś oni za chętnie przy mnie swoje sekreta odsłaniali. Coś za bardzo im się widzi, żem ja ze szczętem ich. Nic, na razie przydusili mnie za gardziel, ani zipnę. Niech no jednak sposobność się trafi, a czmycham co rychlej. Bo my się oba w takie gówno, Twardokęsek, wpakowali, że tu ani gardłem się wypłacić. Ja żem takie rzeczy oglądał – ręce poczęły mu się trząść, ledwo zdołał gąsior odstawić – że to już nie kryminał…
– Widzi mi się – podjął po chwili – że pomorccy kapłani z dawna mieli baczenie na to żalnickie książątko. Od lat. Tyle że go sięgnąć żadnym sposobem nie potrafili, bo się daleko na południu zasadził. Het za Turznią, za tymi górami wielgachnymi, gdzie norhemni żyją, jeszcze dalej, tam, gdzie jeno szczeżupińskie okręty pływają. Bajali kapłani, że są tam kraje, królestwa niezmierne, gadali też, jak się zwą, ale nie pomnę, taka to była dziwaczność. I tam się książątko za zaciężnego miało najmować.
– A ninie wraca – wykrzywił się Twardokęsek. – Pewnikiem go szczeżupiński okręt w kraj Fei Flisyon przywiózł i takeśmy się w Tragance uwidzieli. Ot, jak biednego nieszczęście zawdy doścignie.
– Ani zgadujesz, jakie nieszczęście – krzywo uśmiechnął się Mroczek. – Ani zgadujesz…
* * *
Pan Krzeszcz niechętnie budził się z pijackiego snu. Właściwie zamierzał przedrzemać do południa, albo jeszcze lepiej, do samego zmierzchu, póki łeb nie przestanie ćmić, a kark nie straci bolesnej sztywności. Pod łokciem dzierżył niemal opróżnione dzbanisko. Wczoraj, widać natchniony szczęśliwą myślą od jakiegoś boga, napełnił je serwatką i od czasu do czasu, kiedy suchość w gardle stawała się zbyt nieznośna, nie otwierając oczu, pociągał pokaźny łyk. Nie zrażało go przytłumione beczenie kóz ani smród dobywający się z kąta chaty, gdzie zeszłego wieczoru ulżył sobie któryś z jego kompanów od kielicha. Spał. Chrapał błogo. Śnił.
Przez podłożone pod głowę ramię przebiegła mu dorodna jaszczurka. Pan Krzeszcz poderwał się gwałtownie, otrząsnął. Gadzina smyrgnęła ze stołu, tylko zielony ogon zamachał szyderczo po klepisku. Z nagła wszystko stało się okrutnie wyraźne: skisły zaduch, zgnilizna w gębie i cała mizeria obecnego położenia.