– Bo ja wiem… – wzruszył ramionami. – Widzisz, rzecz cała polega na tym, że tam wtedy nie było żadnego wyboru, i wciąż nie ma. Każdy kolejny krok był konieczny, nieunikniony, jedyny właściwy. Jeśli go nie robiłeś na czas, przegrywałeś z tymi, którzy byli szybsi. I tak prosto do Wojen. Bardziej niż na chów wsobny i luźne mutacje, wygląda mi to na ciasną konwergencję. Chociaż infoekonomiści bronią się przed tym terminem.
Wykonała luźny ruch dłonią.
– Tak czy owak, teraz spadają na nas niczym grom z jasnego nieba: Zaraza, Kryzys, obłęd programów – i widzimy, jak podnoszą się z pobojowiska: Kompania Hong-kongijska, Izrael, Transwaal Industries, Molipol, kto to w ogóle jest, o Molipolu na przykład w życiu nie słyszałam. Jakie ich struktury, jakie hierarchie, jakie priorytety, jakie metody? Jakie będą te nowe zasady gry? Co będziemy musieli od nich zapożyczyć, żeby przetrwać? Pojęcia jeszcze nie mamy, co się z tego wyłoni, jeśli inna for ma kapitalizmu, to w każdym razie tak już egzotyczną, że równie dobrze można będzie ją nazwać zupełnie no-wym słowem. Bo przecież sama gra nigdy się nie skończy. Będą próbować wszystkiego, i co da najlepsze rezultaty, przejmą pozostali. Zapóźnionych wykupią. I tak pójdzie specjacja w jeszcze mniejszych szczegółach: co wydajniejsze, co maksymalizuje zyski, co ciągnie wskaźniki wzwyż…
Przejąć geny zwycięskiej ekonomii, a ekonomią jest wszystko Dokładnie ten sam proces, który doprowadził do Woien. Ale w zupełnie nowym środowisku. Wciągnęła go w swój wywód. Kiedy tak perswadowała z serdecznym przekonaniem, była zupełnie inna: omal radosna, bardzo dziewczęca w gestach i spojrzeniach. Z trudem hamował uśmiech i odruchy jeszcze bardziej niebezpieczne. Tak, właśnie w ten sposób można zarazić człowieka entuzjazmem. A nawet jeśli nie entuzjazmem – jakieś uczucie zawsze zostanie wyindukowane, gejzer bije zbyt blisko, myślnia przewodzi.
– Bogiem a prawdą – rzekł jednak, by zachować formę – ja takie krakania słyszałem już przy okazji wszystkich co większych ofensyw w IEW. Ty też chyba nie wymyśliłaś tych swoich analogii, to jakiś trwały memotrend, płynie tak gdzieś od początku wieku, ja…
Głowa Colleen wybuchła mu prosto w twarz. Dostał po oczach krwią i masą mózgową. Coś twardego wpadło mu do wpółotwartych ust.
Zakrztusił się. Nic nie widział. Poderwał się na nogi, ale potknął się o rzutnik i przewrócił. Ból stłuczonej goleni. Szok umysłowy i fizjologiczny, niezborne, drżące ruchy. Nie panował nad instynktami; to już bardziej był opanowany wtedy, przed kliniką, gdy dostał serię. Chyba kzyczał. Coś trzaskało dookoła, jakby ktoś łamał wiązki suchych patyków. W prawej dłoni, eksplodując wzdłuż nerwów, narodziło się białe słońce. Łzy podchodziły Huntowi do zalanych krwią oczu.
Łuppp! – zatrząsł się cały taras.
– Diable!
– Sir…?
Diable! – łkał. Nie czuł i nie słyszał prawie niczego, prócz krzyku prawej dłoni. – Wyciągnij mnie!
– Przywraca mi pan pełną kontrolę nad edytorami? -tak. Ratuj mnie, do cholery! -Bezwarunkowo, sir?
– Tak!!
Poderwała go na nogi, wtłoczył powietrze do płuc, otworzył szerokoko oczy. Doznań menadżer przecież nie tamował i czuł Hunt na powiekach, na gałkach ocznych – ciepłą wilgoć tej czerwieni, która zamazywała świat.
Światło i ciemność, światło i ciemność – tylko takie zmiany były dostrzegalne. Najwyraźniej przebiegł przez holo tej reklamy. Następnie zbiegł po jakichś schodach; zbiegał długo. Skądś zeskoczył. Podmuch obrócił go i Nicholas zahaczył barkiem o coś miękkiego. W załzawionym świecie jeden diabeł posiadał kontury ostre i wyraźne Machał na Hunta ponaglająco, jakby w istocie w Nicholasa mocy było jeszcze bardziej przyspieszyć pracę nóg.
Serce rozpędzało krew do prędkości ponaddźwiękowych, płuca rozrywały się na strzępy, pluł śliną z każdym oddechem. Biegł teraz po płaskiej powierzchni, w plecy dął mu wiatr. Widział wielki ruch za plamami wodnistych kolorów, coraz ciemniejszych. Znowu w dół. Schody. I sprint po płaskim. Strzelają? Boże, powtarza się cały ten koszmar z kliniki! Prawa ręka wciąż płonęła. Diabeł/Baryshnikov zmuszał go do utrzymywania tego morderczego tempa. Gorąca krew pulsowała pod czaszką. Zaraz stracę przytomność.
Zgiął szósty palec. Potknął się i przewrócił. Lucyfer załamywał ręce. – Sir! Musi pan uciekać! Sir…!
Hunt dźwignął się na czworaki, otarł twarz. Spojrzał: dłoń w czerwieni. Ale to jego krew, teraz widział, skąd ten ogień: brakowało trzech palców. Odstrzelili. Chryste Panie. Widać kości. Te małe kikuty… Mogę nimi poruszać. Ale krew – ona nadal płynie. Zatamować!
Wstał, zatoczył się do ściany. Diabeł wskazywał energicznie drogę ucieczki. Nicholas rozglądnął się. Jakiś ciemny zaułek pod bulwarem powietrznym. Hałdy śmieci.
Powlókł się z powrotem, do skrzyżowania, i wyjrzał na ulicę. Za plecami diabeł wywrzaskiwał prośby i zaklęcia-Rozproszona ariergarda Tłumu omijała płonący wrak. wielkiego helikoptera. Na wysokości trzeciego piętra wisiała druga, podobna maszyna: wojskowy desantowiec. Jeszcze wyżej krążyło kilkanaście mniejszych śrnigłowców, pozostałość roju śledzącego przejście Tłumu. Więc tym razem przysłali załogowe. No tak – po tym, co Cień zrobił z policyjnymi UCAV-ami, postawili na ludzi. Ale nie przewidzieli Grudnia. Pechowi piloci musieli się dostać w konwekcyjny prąd psychomemiczny. Zapewne to ten roztrzaskany do mnie strzelał, spadając już wtedy – inaczej zdążyłby mnie przecież zdjąć, nie pudłowałby tak potwornie: dłoń, Colleen, beton. (Zaskakujący analityczny spokój zimnych myśli). Ciekawym, co się dzieje w środku tego ocalałego CAV-a. Czemu tak wiszą nieruchomo. Czekają?
– Wyczyść mi skan z ostatnich minut – rzekł w OVR. – I zablokuj tę rękę, do kurwy nędzy!
Ból zmniejszył się, potem zniknął. Lucyfer pokazał, jak założyć opaskę uciskową z paska płaszcza. Hunt zawiązał ją, pomagając sobie zębami.
Ze sztucznie wyostrzonego zapisu AV dokonanego podczas szaleńczego sprintu Nicholasa niewiele dało się wywnioskować o przebiegu całej akcji. Tylko ostatnie kadry, rwane ujęcia z szalonego POV, gdy przebiegał na drugą stronę ulicy (teraz widział, że znajdował się po jej drugiej stronie: reklama narkokompanii płonęła wysoko na ścianie przeciwległego budynku) – tylko z nich się czegoś dowiedział.
W zwolnionym tempie: ostrzeliwany ciężko w plecy i nogi Vittorio wraz ze zmasakrowanymi zwłokami Mariny Vassone znika za kioskiem z gazetami.
To deptak na drugiej kondygnacji, ocenił Hunt. Musieli zbiec z tej nadwieszki, gdy nadciągnęły wojskowe helikoptery. To dlatego ten drugi nie odleciał: czeka, aż Tłum zniknie i będzie mógł bezpiecznie wysadzić żołnierzy. Vittorio nie może wychylić głowy zza tego kiosku, działka maszyny go szachują. Niewątpliwie wezwali też posiłki.
Dobra wiadomość – rzekł diabeł. – Pan nie znajduje się na szczycie listy ich priorytetów, inaczej zostawiliby doktor Vassone i polecieli za panem. Ona jest wyżej, Hunt obejrzał się na diabła w milczeniu. Lewą ręką bezwiednie sięgnął ku okaleczonej dłoni. Dreszcz przeszedł mu po ciele. Oblizał wargi. Gdzie moja laska. – Otwórz Rangera – warknął na diabła, momentalnie furiacko wściekły. – Cofanj prawo kontroli. Baryshnikov tylko na wspomaganiu fizjologicznym i motoryce. I żadnych samowolek. Widzisz tę armatę? Obok trupa ze spalona nogą?
– Widzę.
– Po nią.
– Sir…
Ale Hunt już biegł. Do płonącego śmigłowca miał ponad trzydzieści metrów. Żołnierz, któremu spopieliło nogę (lecz nie dlatego nie żył: dotykał podbródkiem lewej łopatki), wypadł dziesięć stóp dalej. Wciąż ściskał swój karabin.
W momencie, gdy Nicholas położył na nim dłonie – poprawka: lewą dłoń – wszedł w jego ciało Noblisowy Ranger. Zjedna ręką służącą jedynie do niezgrabnego podpierania broni było to znacznie bardziej skomplikowane, ale i tak Hunt sprawił się w dwie sekundy, jakby miesiącami ćwiczył każdy najdrobniejszy ruch. Podnieść, aktywować, odbezpieczyć, złożyć się, wycelować. Całe szczęście, że karabin nie był sprzężony ze wszczepką zmarłego użytkownika i nie miał blokady.
Cała inicjatywa Nicholasa ograniczyła się do wyboru celu oraz momentu oddania strzału. A Hunt zaczął strzelać, ledwo przyjął pozycję. Jeszcze nie uspokoił oddechu: zadaniem edytora było między innymi niwelować efekty podobnych niedogodności.
Ranger podmalował na cielsku helikoptera najwrażliwsze strefy. Szwokk! szwokk! szwokkkk! – szczekał przy policzku Nicholasa karabin. Ostrzeliwana maszyna drgnęła, wahnęła się w bok, opuściła nos i zaczęła się obracać ku Nicholasowi, jeszcze szybciej obracały się jej działka. Karabin trząsł się i dygotał niczym żywe zwierzę, usiłujące wyrwać się z uścisku dręczyciela.
Szwokkkkkkkkkk!
– Sir! Musi pan uciekać! Natychmiast!
Walił dalej. Ranger kierował bronią, sam Hunt patrzył, zaś zupełnie gdzie indziej: w górę, na kiosk na deptaku po lewej. Nareszcie (po bardzo długiej sekundzie, dwóch) wyłoniła się zza niego ciemna sylwetka Vittoria, z bezwładnym ciałem kobiety w czarnym płaszczu, o twarzy zamienionej w brudną miazgę, białej piszczeli wyzierającej z nogawki spodni. Cień tylko mignął Huntowi – gdyby specjalnie nie wypatrywał, w ogóle by go nie spostrzegł. Mimo że z obciążeniem, biegł Vittorio jeszcze szybciej niż jurdy A amp;S w korytarzu Watergate. Kiosk – deptak – szyb windy – schody estakady – i nie było go, rozpłynął się w kolorowej nocy. Szwokkkpch! Pusty magazynek. Odrzucił ciężki karabin.
– Tędy!
Lecz śmigłowiec jakby stracił zainteresowanie Huntem: skoczył nagle w górę, przewalił się przez burtę i spadł między nitki estakad, w ślad za Vittoriem.
W percepcji Hunta tak właśnie to wyglądało: strzelanina i obrót helikoptera trwające dziesięciokroć dłużej aniżeli potem jego odlot.
– Tutaj!
Nicholas posłuchał diabła i uskoczył za wrak, bo jedno z działek wznoszącej się i oddalającej maszyny złapało go ostatecznie w celownik i zaraz wypruło serię, od której zatrząsł się płonący śmigłowiec i rozdzieliła na dwoje jezdnia. Może nie znajdował się na czele ich listy, ale to nie znaczy, że zmarnują nadarzającą się okazję.
– Przecież ona nie żyje! – przekonywał Hunta spowity w ogień Lucyfer. – Musi pan uciekać! Oni zaraz…