Литмир - Электронная Библиотека

16. Necropolis

Takie trendy posiadają własną logikę, pewien rytm nieubłaganego następstwa zdarzeń, który Huntowi przywodzi czemuś na myśl barokowe melodie taneczne. Może to istotnie konsekwencje podświadomych przyzwoleń estetycznych, jak chciała Colleen? Necropolis. Bo kiedy ujrzał oczyma AGENTA1 tę zwierznicę, półnagiego fenoaraba trącego grzbietem o ścianę kościoła, nie zastanawiał się nawet sekundy.

Tak więc SWAT-owiec miał odtąd wolne ręce. Nicholas przekazał mu Trupodzierżcę – trend się rozwijał.

Następnie przejęty został olbrzymi fenoazjata, siedem stóp regularnie podstymulowywanych mięśni – a to z myślą o Marinie. Teraz mogli biec wszyscy. Prawdę mówiąc najbardziej opóźniał ich Hunt.

Zmierzchało. Rzutniki reklam przeprogramowano, by wyświetlały ostrzeżenia o Zarazie i Tłumach i brudne niebo pełne było wezwań do pozostania w domach, tudzież cytatów z Dekretu o Zakazie Zgromadzeń oraz sugestywnych animacji przeznaczonych dla analfabetów i imigrantów. Obłęd sięgnął sfer niebieskich.

By uniknąć wszechobecnych kamer, musieli się posuwać dzielnicami out of NEti. Policja co prawda montowała swoje sieci, lecz mieszkający tu od wieków dzikusi niszczyli je szybko i dokładnie. Szczegółową trasę wyznaczał diabeł, dostosowując ją do danych sukcesywnie odczytywanych przez Hunta z ledkryzy prawej ręki. CDC wydawała nieregularnie komunikaty dla wszystkich większych miast w USA, w których to komunikatach podawano lokalizacje co mocniejszych monad. Oczywiście Centrum Chorób Zakaźnych nie posługiwało się tą nazwą -mieli własne neologizmy, bardzo naukowe, dziennikarze zaś własne, utoczone przez redakcyjnych mnemotechników, bardzo łatwo zapadające w pamięć. Na podstawie owych raportów menadżer Nicholasowej Tuluzy mapował okolicę i kreślił bezpieczne drogi. Byli nieco do przodu względem CDC, bo Hunt udostępnił mu wszystkie pliki z konferencji i diabeł opierając się na spekulatywnych charakterystykach animalnych ekstrapolował położenie części monad. Ale to nie zawsze się sprawdzało. Monada letargiczna, która siedziała na Pelham Manor, po dwóch dniach nagle zniknęła. Mordmonada z Brooklynu krążyła po szerokiej ósemce od Remsen Village do East Flatbush, lecz czasami zatrzymywała się w miejscu na kilka godzin (setki zabitych). Liczne niegroźne monady nastrojowe typu zdecydowanie roślinnego zwiększały i zmniejszały siłę nacisku na ogarnięte umysły w niezgranych wzajem ze sobą cyklach. Te nastrojówki pokrywały prawie całą megapolię i Hunt, wierząc w swój Grzyb oraz Lucyfera, zdecydował się nie zawracać sobie nimi głowy. Szli suburbslumsami, omijając tylko największe i najniebezpieczniejsze monady: suicydalne, homicydalne, depresyjne, katatoniczne, deprywacyjne, religijne, osobowościowe Czterolistna leżała kilkadziesiąt mil za właściwymi przedmieściami Nowego Jorku, w głównym paśmie enklaw, i Hunt liczył, że gdy opuszczą już strefy biedy i wejdą w dzielnice „drugich trzech czwartych", zdoła bez kłopotu skombinować jakiś środek transportu (tam ludzie tak czy owak muszą poruszać się samochodami); ostatecznie – miał Trupodzierżcę.

Miał Trupodzierżcę i czynił z niego użytek. Z początku widział rzecz tak: przemkną się jak najmniejszą grupką, jak najszybciej, jak najskryciej. AGENT1 szedł na czujce (dawna pozycja Vittoria); AGENT2 (ten fenoarab o obdartym ze skóry grzbiecie) stanowił ariergardę; AGENT3 niósł Marinę. Nicholas z powrotem ubrał się w płaszcz, bo nie widział siebie w nim w nagraniach z ataku CAV-ów Żandarmerii, Vassone została natomiast uwieczniona dokładnie tak: w czerni, niesiona na rękach, nieprzytomna/zabita. Poprosił ją, by spróbowała coś pokombinować ze swoim bionano i zmienić fizjonomię, jak zrobił to Vittorio – ale albo nie usłyszała przez mgłę gorączki, albo nie chciała, albo nie potrafiła. AGENT3 niósł ją na swych potężnych rękach niczym w kołysce, jej głowa kolebała się w powietrzu prawie na wysokości głowy Hunta, zazwyczaj zupełnie bezwładnie, krótkie czarne włosy mierzwił wiatr. Po dłuższej z nią rozmowie w metrze sądził Nicholas, że Jej stan się poprawia, lecz teraz miał wątpliwości: była słaba, tak bardzo słaba, i coraz rzadziej przytomna. Twarz jej płonęła złą czerwienią. Co jakiś czas wchodził na dotyk w AGENTA3, by sprawdzić jej temperaturę. Marina parzyła go. Diabeł/medanalizer obliczał, że już dawno powinien się jej zagotować mózg. Szedł właśnie obok fenoazjaty w przyściennym cieniu pod gmachami nieczynnej drukarni, gdy z bocznej ulicy wyskoczył na nich wóz policyjny. Szperacz z miejsca ich zapał. Hunt odruchowo uniósł rękę, by osłonić oczy, i odruchowo prawą. W jaskrawym świetle zapłonęły krwawe plarny na białej rękawiczce z trzema powiewającymi luźno palcami. Na półkolistej ledkryzie migotały zniekształcone obrazy.

Wóz zatrzymał się, gliniarze wysiedli. Obaj mieli w rękach karabiny, obaj mierzyli w Hunta i AGENTA3. Szli po oddalających się od siebie łukach, pięć, osiem metrów by zminimalizować wzajemną interferencję. Widział, jak mamroczą coś do mikrofonów w kaskach.

– Ściągnij tu Jedynkę! – syknął Nicholas w OVR. I schowaj Dwójkę.

– Już – szepnął diabeł.

– Proszę położyć kobietę na ziemi! – przemówił przez głośniki wozu któryś z policjantów. – Proszę się odsunąć od siebie i uklęknąć! Powoli! Ręce na widoku!

Nicholas zdawał sobie sprawę, że taki radiowóz to istny megaskaner, i że trójwymiarowy skan A-V z całego zdarzenia idzie w czasie rzeczywistym do najbliższego posterunku, z kopiami do kilku innych miejsc; i że cokolwiek by już nie zrobił, informacja i tak rozejdzie się po układzie.

– No tośmy się – warknął w OVR.

Diabeł, mądrze, nic nie powiedział (teraz to pokorny był i cichy).

Wóz powtarzał w kółko swoje wezwanie. Policjanci zachodzili Hunta, AGENTA3 i Marinę symetrycznie z dwóch stron, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. A co za plecami? Mur. Na co to się zanosi? Na egzekucję, ot.

Nicholas rozglądnął się za innymi przechodniami, którzy mogliby ewentualnie się włączyć. Co prawda kilkoro popatrywało z dala, pojedynczy dzikusi, ale widać było, iż raczej się cieszą, że gliny przyczepiły się do kogo innego, i gdyby co, to prędzej uciekną, niż będą się mieszać. Z dachu drukarni (płonęły tam dwa brudnodymne ogniska) pokrzykiwali nastoletni gangsterzy, ale tak rytmicznie, i stojąc tak blisko siebie, że najprawdopodobniej też byli nie do użytku. Z niektórych okien starych, ceglanych domów wyglądali lekko zaciekawieni mieszkańcy (ściszy telewizory i compaki, żeby dosłyszeć szczegóły spodziewa-nej rozróby), lecz oni z kolei byli za daleko.

Nie dostrzegł AGENTA1, ale nie wiedział: martwić się tym, czy cieszyć. Policjanci byli oczywiście w pełnych rynsztunkach, pancerze absorptywne, monobłony. Nie ma co

liczyć na rozwiązania pośrednie, półśrodki. Teraz czekał, żeby diabeł zaczął mu szeptać: – Zabić ich, zabić ich – ale diabeł właśnie milczał.

Przygryzał Hunt wargę, zaciskał pięści – tę cielesną i tę wirtualną. Był przerażony – ale nie potrafił rozróżnić: sam z siebie, czy od któregoś z dwóch gliniarzy, niewątpliwie przecież zdenerwowanych.

Prawie słyszał ten szum, z jakim policyjne komputery mielą dane i porównują otrzymany obraz z rejestrem poszukiwanych.

A tu nie ma co dumać: strzelą z jakiegoś paralizatora i będzie po mnie.

Sięgnął w OVR ku AGENTOWI l.

– Gdy tylko będzie mógł obu.

I chyba już mógł, bo niemal natychmiast obaj policjanci padli na asfalt, obaj z przestrzelonymi karkami.

Gangsterzy zamilkli na chwilę, po czym zaczęli głośno gwizdać. Od domów mieszkalnych popłynęły rwane okrzyki.

Radiowóz włączył wszystkie światła, zawrócił i pognał ku domniemanej kryjówce strzelca.

A więc tak zostaje się mordercą, pomyślał Hunt, przeskakując ponad zwłokami. A może już wcześniej nim byłem? Czy tamto w metrze – to była samoobrona? Chyba tak. Więc czemu nie to tutaj? Czy znaczenie ma fakt, że oni wszyscy – byli niewinni? Powinien.

Ale, na litość boską, jakże się bronić przeciwko trendowi, nie wyrządzając przy tym krzywdy niewinnym…?

Tu są tylko ofiary.

No więc jestem tym mordercą czy nie?

Zależy, pod jakim trendem będę sądzony.

Zaśmiałby się, gdyby nie brak tchu, gdy tak biegł labiryntem bocznych uliczek w ślad za diabłem i AGENTEM3. Znowu paniczna ucieczka. Ostatnie dni obróciły się w jego pamięci w patchwork naprzemiennych: nagłych wyścigów o życie oraz długich godzin strachu i oczekiwania. Ale któraś ucieczka w końcu się nie powiedzie, nie pomoże efes, przypadkowa monada, spopielony Vittorio czy głupota przeciwnika – raz jeden. I szlus. Toż to rosyjska ruletka. Tak dłużej nie może być.

Toteż Hunt zmienił taktykę.

Wydał rozkazy. Odtąd pod zimne wargi Trupodzierżcy trafiała każda napotkana zwierznica, bez względu na wiek, płeć, stan zdrowia i stopień zanurzenia w myślni Zanim siny z zimna Księżyc wychynął zza wysokościowców na niebo, za hiszpańskojęzyczne ostrzeżenie o Tłumie, MoP dźwigał na swoich sznurkach dwadzieścia siedem kukiełek.

Wszczepka nie miała w pamięci gotowych programów do zarządzania jednostkami taktycznymi (czy w ogóle istniały takowe?) i musiała improwizować.

– Przede wszystkim – rzekł Hunt Lucyferowi – nie chcę już więcej żadnego zaskoczenia. Pokryj jak najściślej jak największą strefę. Zbieraj broń. Niszcz kamery. Mapuj myślnię. Sprawdzaj samochody.

– Tak, panie.

Trupodzierżca wciąż pozostawał w rękach AGENTA1, lecz SWAT-owiec nie szedł już w awangardzie, lecz w samym środku Strefy, u boku Hunta. Nicholas wyjął go spod zarządu menadżera i pozostawił do swej osobistej dyspozycji. Ponieważ pozostali AGENCI otaczali ich wielokrotnym i wciąż powiększającym się kordonem, Jedynce w praktyce pozostawała tylko jedna funkcja: egzekutora Władcy Marionetek.

Hunt zapytał edytor o pojemność magazynka Trupodzierżcy i liczbę ładunków. Odpowiedź zmroziła Nicholasa.

– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dwa – odparł mianowicie Master of Puppets.

Tymczasem zapadła noc, ochłodziło się, zmalała intensywność zapachów (slumsy cuchną, to jest właściwie jedyna wspólna im wszystkim cecha charakterystyczna). I Hunt, zaskoczony, skonstatował, że naprawdę lubi noc. Było coś w tym wyciszeniu dźwięków i obrazów, co przemawiało obecnie do estetycznego rdzenia jego natury. Że mniej widać i mniej słychać, większa niepewność doświadczeń i – większa samotność.

76
{"b":"89187","o":1}