Литмир - Электронная Библиотека

10. Wrota piekieł

Nicholas Hunt zupgrade'ował sobie mózg.

Zielona Tuluza 10 pokryła mu chaotyczną nanosiecią szarą masę kory. Kiedy spał i kiedy nie spał, w dzień i w nocy, obracały mu się w głowie młynki modlitewne i z nie-świadomych części mózgu płynęły w myślnię obronne mantry, inhibicyjne nieskojarzenia, fala za falą, mozolnie odpychając dookolne struktury psychomemiczne.

Oczywiście nie był do tego stopnia naiwny, żeby od razu wstrzykiwać sobie z tak niepewnych rąk otrzymane nano. Wróciwszy do Nowego Jorku oddał zawartość ampułki do analizy – ale słowa Chiguezy się potwierdziły: była to wszczepka identyczna z tymi, jakie wchodziły właśnie do promocyjnej sprzedaży. Co więcej: pirackie wersje Tuluzy 10 w Europie, Azji, Australii i większych miastach Ameryki Południowej pojawiły się w sprzedaży już w sobotę, najwyraźniej przy cichym poparciu rządów.

Temu akurat Hunt się nie dziwił: rządy nie miały innego wyjścia, jak popierać nadzianą Grzybem Tuluzę. Dziwił się natomiast, że tak wiele państw wie już o Wojnach Monadalnych. I dziwił się szybkości kolejnych ich posunięć. Jakże to? Czyżby oni wszyscy z góry wiedzieli, kiedy prezydent podpisze dekret? Umówili się, żeby solidarnie złamać Konwencję Paryską? Przewidzieli awarię programu EDC? Mieli tę Tuluzę przygotowaną, czy jak? Wersja Chiguezy nie wytrzymała dwudziestu czterech godzin.

Niemniej to wszystko tylko bardziej uwiarygodniało nową wszczepkę. Oto na jego oczach tworzył się nowy standard technologii.

Uczył się więc żyć w zortowirtualizowanym świecie. Przestał na przykład nosić telefon – zdjął sygnet, odpiął klips. Już ich nie potrzebował. Rozmowy przyjmowała teraz wszczepka, zamiast sygnału dźwiękowego pojawiało się nazwisko bądź kod dzwoniącego, z góry, po lewej, na czerwono. To wszystko był shareware, który Hunt odruchowo ściągnął z rozsianych po całym świecie serwerów anarchistycznych kultur hackerskich, Tuluza 10 była w pełni kompatybilna z Hamabą 6.

Zresztą program telefoniczny to pestka. Były tego całe terabajty, Hunt składował w Tuluzie pół biblioteki Kongresu. Taka jest klasyczna pierwsza faza gorączki informatycznego bogactwa. Przed laty, kiedy Nicholas otrzymał na własność pierwszego kompa (cóż to był za złom!), też naściągał z Sieci najróżniejszego trashu aż do całkowitego wyczerpania miejsca w krysztale maszyny. To odruch warunkowy. Gorzej: wyrównywanie ciśnień. Nie sposób się powstrzymać.

Zaniedbał przez to niemal zupełnie zamknięcie konferencji. Obudziwszy się niedzielnym rankiem w inicjacyjnym błękicie OVR, na kolejne siedem godzin stracił zupełnie poczucie czasu (chociaż posiadał w pamięci tuzin różnych wizualizatorów jego pomiaru). Bawił się wszczepką jak dziecko. Testował po kolei programy darmowe i dema płatnych użytków.

Były więc mniej i bardziej subtelne wersje archetypicznego Lustu, niektóre zgoła półlegalne, bo z fenonakładkami niebezpiecznie podobnymi do zastrzeżonych wzorców osób publicznych; a niektóre tak rozszerzone, że prócz zgwałcenia Pierwszej Damy, można w nich było pociąć ją na kawałki piłą mechaniczną, albo wyrzucić przez okno, albo prowadzać z sobą po mieście ma smyczy albo też robić z nią cokolwiek innego, równie bezprawnego.

Był Auto Image 4.0, dzięki któremu sam mogłeś przybrać cudzy wygląd, edytując sobie przed zwierciadłem własne ciało podług gustu czy kompleksów.

Był Klor's Mood Editor, zdolny wycinać z rzeczywistości całe bloki bodźców, obrazy i dźwięki wszelkiego nieszczęścia (lub szczęścia – jeśli chciałeś się właśnie zdołować), blokować nieprzyjemne zapachy, kasować w czasie rzeczywistym nieuprzejme odzywki, gasić bóle i pragnienia. Ostre Mood Editory znajdowały się na indeksie Departamentu Zdrowia, Departament Sprawiedliwości traktował ich użytkowników jako uzależnionych.

Był zupełnie już nielegalny Mad Driver, tworzący po uruchomieniu randomiczną metastrukturę rzeczywistości i sukcesywnie podług niej zniekształcający świat postrzegany użytkownika. Na zagranicznych serwerach kultur hackerskich utrzymywano liczne, specjalnie układane przez fascynatów, skomplikowane i wciąż ewoluujące metastruktury interaktywne, które pozwalały dzielić chore rzeczywistości dowolnej liczbie użytkowników któregoś z nowszych klonów Mad Drivera. Korzystający z poszczególnych scenariuszy, korespondowali ze sobą tajnymi kanałymi, spotykali się na sekretnych zjazdach, wykształcali wręcz własne subkultury. Bardzo popularny był Roswell M-D, także Dog Invasion M-D, Armageddon M-D, Fpreemason M-D… W Ubik M-D i The Mań In The High Castle M-D uczestniczyło po kilkanaście tysięcy osób.

Wszystko to było absolutnie nielegalne: pomimo dotychczasowej niewielkiej popularności OVR, Mad Driver stał się już przyczyną ponad setki morderstw i kilkuset samobójstw. Mad Driver nie respektował klauzuli TP (true personality) i samowolnie deformował przekazy informacyjne pochodzące od innych osób prawnych i fizycznych. Wielu Bogu ducha winnych znajomych ludzi żyjących w rzeczywistościach spiskowych kończyło z nożem niespodziewanie wrażonym im pod żebro, gdy spiskowiec usłyszał z ich ust nie wypowiedziane przez nich insynuacje.

Klauzula TP nie była respektowana również choćby przez taki Valentine's Heart, który przykrawał obraz wybranej osoby do osobistego ideału użytkownika. Program-lubczyk.

Ale była też masa użytków całkowicie legalnych. Przede wszystkim: edytory ekspresji, takie i owakie: lingwistyczne, mimiczne, menadżery ruchu, kompresatory sensualne, organizatory wyobrażeń.

Dalej: mnemonotatnik, wizualizator myśli. W trybie dźwiękowym lub graficznym, tekstowo lub symbolicznie, prezentował zsortowane skojarzenia, podług założonego przez użytkownika klucza i profilu. Szczególnie cenna była Jego funkcja przewijania wstecz, ratująca urwane łańcuchy myśli.

Skanery zmysłowe (obejmujące także dotyk, węch i smak) stanowiły wyposażenie standardowe.

Podobnie przeglądarki medialne. Tak oto odchodzą do laniusa ledekrany, skonstatował Hunt. Sprzężenie zwrotne: postęp podcina własne korzenie. Co by na to powiedział Krasnow? Że szybkość zmian nie może przekroczyć jednej wartości granicznej: minimalnego okresu realizacji zysków. Oczywiście i to pod warunkiem, że nie żyjemy w klinicznym leseferyźmie.

Gdy ujrzał pulsujące purpurowym neonem nazwisko Preslawny'ego, wybierał właśnie podkład estetyczny OVR, Multisense User Interface. Ściągnął ze sto standardów i teraz tonął w tym bogactwie. Ostatecznie, zirytowany ponaglającą czerwienią sygnału telefonicznego, machnął magiczną różdżką na pierwszą z brzegu ikonę, tak jak obsunęła mu się ręka, i okazało się, że trafił w Necropolis.

Natychmiast popołudniowe światło – wpadające do salonu nowojorskiego mieszkania Nicholasa przez wielkie okna i szerokie drzwi balkonowe – zeszło do natężenia odpowiadającego jesiennemu zmierzchowi. Ciemnobłękitne niebo nadmiejskie zasnuło się szaropopielatymi chmurami, rozciągniętymi w faliste pręgi. Wyżej, w tle, były jeszcze skłębione bałwany prawie czarnej materii, jakby oleistego dymu. Zrobiło się zimniej, spod jednostajnego hałasu miasta wydobyło się przeciągłe wycie odległego wiatru. Cienie wyostrzyły się, pogłębiły. Krawędzie wieżowców uległy subtelnym deformacjom, tak że kąty dotychczas proste wygięły się w jakieś łukowate rogi celujące w półmrok międzysterowcowy. Same sterówce, ognie ich reklam i naniebnych reklam laserowych, rozjarzyły się z nową intensywnością, biły z nich blaski fioletu, żółci, czerwieni, ale wszystko jakieś chorobliwe, poprzepalane na wylot. Te sterówce bardziej już wyglądały na wytknięte spod powierzchni szarego morza smogu organiczne bulwy, naroślą grzybiczne, nabrzmiałe podskórnymi żyłami gnilnej posoki. Na strunach estakad spacerowych centrum huśtały się rogate diabły.

Preslawny dzwonił z Hacjendy z odpowiedzią na przesłaną mu wczoraj przez Nichołasa prośbę o wypytanie ludzi Krasnowa pod nieobecność ich szefa – czy mianowicie nie obiło im się o uszy coś o projekcie kodowanym jako „Grudzień" lub podobnie. W Hacjendzie było aktualnie południe, Anzelm dzwonił wyrwawszy się na czas sjesty spod oczu i uszu systemów ochrony.

– O! Więc jednak! – zaśmiał się na wieść o przesiadce Nicholasa. – Czekaj, chwila…

Otworzył drugi kanał i po prawicy Hunta buchnął zza sofy pustynny żar, jaskrawe słońce wjechało mu do salonu na fali rozpalonego piasku. Półhoryzont cięły: cień wysokiego muru oraz ideogramy Joshua trees. Spod regału wyrastała absurdalnie soczysta zieleń bezustannie zraszanego trawnika. Preslawny widocznie szedł, bo perspektywa się zmieniała, lecz algorytmy kompresyjne rugowały wszelkie chwilowe wahnięcia POV.

– Jezu – mruknął Hunt, który momentalnie się spocił. – Odpuść, Anzelm, ja nie obznajomiony, nie wiem, jak się to profiluje, upieczesz mnie tu!

– To wyobraź sobie, jak ja się muszę czuć! – zarechotał Preslawny. – Nie dla takich klimatów mnie rzeźbili. A ty, widzę, w domciu. Jak tam nasi geniusze? Wyszło coś z tej burzy mózgów? Hę hę hę, burza mózgów…!

– Co?

– Nic, wyobraziłem sobie interpretację psychomemiczną.

– Będę musiał do nich zajrzeć…

– Czy mi się wydaje, czy coś straciłeś serce do roboty?

– Wydaje ci się. Co masz o Grudniu?

– Nic. Nie wiem, skąd to wziąłeś. Wszystko, co udało mi się wydobyć, to gadka o jakimś Wrześniu. Może się obsunęli w nazwach miesięcy. Co, Hunt? To nie jest jak z Grzybem, z którego sam Rrasnow otwarcie się naśmiewa…

– Zaraz-zaraz, ty wiedziałeś o Grzybie? Od kiedy?

– Tydzień chyba. Bo co? Nie mów, że ty nie wiedziałeś!

– Ale którędy właściwie to wycieka?

– Sam wiesz, stary ściąga tych ludzi zewsząd i oni wnoszą swoje wiana: wiedza może być wszak kopiowana wwnieskończoność, bez straty wartości. To nie jest tak, że ktoś tu coś utajnia, po prostu…

Daj już spokój – westchnął Hunt. – Grudzień. Bo znowu zapomnisz.

– A, tak. Upiłem jednego gościa od Chaosu Genowego, asnow capnął go Lidmunowi. Ale zaraz, po co ja ci to mam-Zaraz wytnę i dostaniesz plik OVR. Raz, dwa, trzy.

Oho, chyba przyszło, jakiś diabełek niesie mi paczuszkę.

– No to ją rozpakuj. Cześć.

Hunt rozpakował. Upał na moment zniknął, by zaraz spaść nań ze zdwojoną siłą (Anzelm posłał mu autoexec) Chciał zmrużyć oczy, ale zorientował się, że już je mruży Na nosie miał ciemne okulary, wielkie sombrero na głowie. Wracał właśnie do nadbasenowych leżaków z dwiema butelkami piwa w rękach. Leżaki krył cień płóciennego parasola. Na leżaku bliższym srebrnej toni spoczywał golutki fenomurzyn. Bez wielkiego przekonania i bez skutku próbował się właśnie podnieść na miękkie nogi. Rękoma leniwie macał dookoła leżaka, ale natrafiał tylko na puste butelki. Za każdym grzechotem krzywił się paskudnie.

45
{"b":"89187","o":1}