Литмир - Электронная Библиотека

– Masz! – Nicholas rzucił mu piwo. – Deo gratias. Jałowiec, tak się ten wirus… – zaczął golas, jakby podejmując zarzucony przed chwilą wątek, zaraz jednak sam sobie przerwał, by pociągnąć głębszy łyk, jeden, drugi, trzeci. Wreszcie odetchnął i zwrócił metnawy wzrok na Nicholasa. – Ja, pojmujesz, ja nie jestem żaden pieprzony gangster, ja jestem urzędnik państwowy, wdepnąłem w to przez papierki, wszyscyśmy tak… – tłumaczył się bełkotliwie. – Nie wiadomo nawet, czyj był to pomysł. To jak maszyna, jak rój pszczół – gdzie początek ruchu? Nie rozpoznasz. Lata całe temu… Ale to się wydostało, pierwotnie był przenoszony z krwią i drogą kontaktów płciowych, ale bez problemu można go opancerzyć, droga kropelkowa… Wydaje nam się, że już opanowaliśmy, a potem znów gdzieś wyskakuje… Bo jak wybuchnie pandemia…

Hunt usadził się na leżaku obok. W absurdalnych zrywach nerwowodów usiłował napiąć mięśnie ud i łydek, oczywiście bez żadnego efektu – Preslawny był niższy i tęższy od Nicholasa, ciało inaczej odnajdywało równowagę.

– Kto zsyntetyzował? – spytał założywszy nogę na nogę i zsunąwszy sombrero głębiej na oczy.

– Nie wiem, nie wiem, to wszystko było półoficjalnie. Nawet nie to, że tajne. Rozumiesz: rozmowy na korytarzach, aluzje… Niczyja decyzja. Wyszło tak przypadkiem, przy okazji jakiegoś projektu w DARPAHQ. Akurat znowu zerwało nam południową granicę i była taka atmosfera, że… Nastrój taki…

– Ale co to właściwie za wirus? Co on robi? Zabija? – Zabija? No co ty? – Więc?

– Och, do diabła… Na początku miał działać jedynie selektywnie. To znaczy: aby się uaktywnić, musiał wpierw rozpoznać u nosiciela zadany z góry zestaw genów. Miał być maksymalnie niewirulentny. Zakładano, iż…

– Ale co on robi? – westchnął Hunt.

– Powoduje bezpłodność. U mężczyzn. RNAdytor. Obniża liczbę plemników. Działa statystycznie: zmniejsza prawdopodobieństwo zapłodnienia. Poza tym – żadnych skutków ubocznych, żadnych łatwych do rozpoznania efektów. Celowano go w Afrykanów, Azjatów, Meksów, Latynoamerykanów. To ciśnienie demograficzne jest przecież straszliwe, z Południa idzie taka fala, że nie pozostanie tu kamień na kamieniu, musimy się jakoś bronić, oni nas zalewają, niszczą ekonomicznie i kulturowo, to wrzesień naszej cywilizacji, jesteśmy garstką arystokratów pośród tłumu gotowych na wszystko wyzwoleńców. Jałowiec to był sposób najbardziej humanitarny, nikomu nie wyrządzał szkody, żadnego bólu, żadnej śmierci, żadnej krzywdy, nawet papież nie powinien się czepiać, bo przecież właśnie do aborcji nie dochodzi, nie ma i momentu poczęcia. To było takie eleganckie, takie – takie idealne. W ciągu dwóch pokoleń – koniec z przeludnieniem. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że gdy tylko wirus wyizolują naukowcy nacji, na które był wycelowany, może zostać przez podmianę wzorcowego fragmentu DNA zwrócony na nas,, choć byłoby to w istocie bardzo trudne, bo nie ma czegoś takiego, jak DNA charakterystyczne dla Amerykanów i musiano by zaprogramować Jałowiec na uderzenie od razu w całą ludzkość. Ale i to nie byłoby nam straszne, bo my już przecież nie rozmnażamy się w naturalny sposób, jeno z inkubów, przez budowę nowego genomu zarodka, więc jesteśmy przed Jałowcem całkowicie bezpieczni… Jezu, ale upał.

– No, ale mówiłeś, że wycofali się i nikt się nie przyznaje i nie ma ani jednego podpisu.

– Bo okazało się, że maksymalna awirulentność nie oznacza jeszcze całkowitej odporności na mutacje, a on przejawia tendencję do potęgowania siły wywieranego efektu. Nie tyle zmniejsza liczbę plemników, co w ogóle blokuje ich produkcję. Nie ma tu mowy o obniżeniu prawdopodobieństwa zapłodnienia: on po prostu uniemożliwia zapłodnienie. Jeśli się wydostanie na wolność jeśli się rozprzestrzeni w populacji nierzeźbionych… Nawet gdyby wówczas nie doszło do wojny – to co poczniemy potem? Przetrwają jedynie społeczeństwa preferujące sztuczne rozmnażanie: my, część Europy, enklawy azjatyckie. To jest upadek, to jest zagłada: wszak dziś jesteśmy mocarstwem właśnie dlatego, że poza naszymi granicami kłębią się miliardy owych zacofańców. W sensie gospodarczym, nie psychologicznym. Podcinamy gałąź, na której siedzimy. Jałowiec uratuje nas przed mieczem demografii, ale zniszczy młotem ekonomii.

– Ale nie taki był projekt.

– Ba! – westchnął fenomurzyn. – O to właśnie chodzi, że, o ile wiem, żadnego projektu nigdy nie było. Jakieś dyskusje, szepty na wieczornych przyjęciach, zaraza idei, Wrzesień, ktoś tu, ktoś tam… Żadna instytucja jako instytucja o tym nie wie, to nie jest niczyja decyzja polityczna, nikt nie brał i nie weźmie odpowiedzialności, nikt się nie przyzna. To tylko my, personel, urzędnicy, tylko my, właśnie po amatorsku, bo… Wrzesień.

End of file.

Wstał, podszedł do barku, wychylił szklaneczkę Wędrowniczka, wyjrzał na chmurne Necropolis i wychylił drugą. Wrzesień, Grudzień. We łbie miał rozpędzoną galaktykę strachu, ognie przerażenia. Nawet jeśli prawda -nawet jeśli… to co? Zerknął na tykający żółtymi kośćmi zegar. Trzeba jechać do Bunkra. Grudzień, taaa. Krasnow? Kleist? Vassone? Schatzu? Moore? Oiol? Stimmel? Kto wie, a kto nie? Gdyby miał obstawiać, postawiłby, że nikt z nich. Ktoś na Kapitelu, skoro doszło do uszu Tito -ale też nie na pewno. Być może w ogóle nikt. Być może tylko w mojej głowie… Jądro galaktyki lęku. Chigueza?

tylko

Czy dlatego właśnie przyszła na lotnisko? Że Bronstein wiedział? Rany boskie, może jego faktycznie ubili. Kwazary paniki. Trzecią szklaneczkę. Co robić? Nic nie robić, to oczywiste.

Co robić? Podpuścić Kleist. Sprawdzić Chiguezę. Jak się zwał ten sneaker? Skrytojebca?

Opamiętaj się, Hunt. Nic, nic nie robić: to jest jedyna właściwa strategia! Już zapomniałeś tę lekcję, która kosztowała cię Wygnanie?

Wyszedł na balkon. Cuchnęło otwartym grobem. Grudzień – kiedy? Patrzył na to miasto i budził się w nim histeryczny chichot. Widział je teraz już nie jako zbiorowisko budowli, nawet nie jako sumę stłoczonych w nich ludzi – lecz swoistą kulturę ich umysłów, podbuzowaną na stałym ogniu, rozplenioną wszerz i wzwyż…

Nefeleńczycy, nefeleńskie neuromonady, kosmiczny pająk myślni. Nicholas zatrzymał na moment spojrzenie na swej dłoni opartej o poręcz balustrady. Skóra, mięśnie, krew, kości, ścięgna. Poruszam; czuję. Jestem człowiekiem, jestem człowiekiem. Mój Boże, Schatzu, czym ty mnie zaraziłeś…

Zamknął i otworzył oczy. Jeszcze jest to królestwo materii, jeszcze kamień i ciało i wiatr i kolory przedmiotów. Cisnął szklanką o podłogę. Rozbiła się – to było prawdziwe szkło.

Spokojnie, spokojnie. Skrytojebca. Ponieważ Nicholas przekopiował był do wszczepki zawartość pamięci ledpada, teraz przewertował szybko żółte pergaminy zmurszałej księgi i odnalazł adres sneakera. Skrytojebca nigdy i z nikim nie rozmawiał o tego typu interesach przez telefon, ze swymi osobistymi klientami w ogóle nie kontaktował się. za pośrednictwem Sieci i niezmiernie rzadko wychodził z domu. Kilka miesięcy temu Hunt wynajął go, żeby znalazł coś na Fortzhausera, Anzelm mu go polecił. (Co prawda sneaker w końcu nie znalazł nic prócz młodzieńczej bójki barowej). Teraz wynajmie go po raz drugi. Tak. Skrytojebca, potem Kleist, potem – być może – Tito. Jak nie Grzyb – to Grudzień; któryś szantaż zadziała. Va banque.

Postanowił. Nie miał już zatem odwrotu. (Teoretycznie każde postanowienie mógł złamać – lecz wiedział, że tego nie zrobi). Dobrze, dobrze, dobrze. Oddychał szybko. Energia płynęła pulsującymi żyłami wraz z gorącą krwią. Gdyby teraz uderzył zaciśniętą pięścią, roztrzaskałby poręcz balustrady na drobne kawałki. To właśnie czują samobójcy spadając ostatnie dziesięć metrów, pomyślał. Bo też moja decyzja podobnie straceńcza. Nigdy nie przejawiałem inklinacji do taniego ryzykanctwa, nie uzależniłem się od adrenaliny. A jednak. Nawet największy tchórz – ma przynajmniej jeden taki błysk-moment, gdy po prostu rzuca o swoje życie monetą. Ileż w końcu razy można się cofać z ostatniego stopnia? Kiedyś wreszcie przeważa nastrój chwili i sprzedajemy czterdzieści lat przyszłych za kilka najbliższych minut. Jest to gra o tożsamość, w zależności bowiem od wyniku rzutu redefiniujemy siebie samego. Czego chcę, na co liczę? Na władzę? Powrót do raju? Dogmat: każdy człowiek pożąda szczęścia; nie każdy dąży, ale każdy pożąda. Moje szczęście… No nie wiem, nie wiem, nie wiem. Więc chyba rzeczywiście: fizjologia ryzyka, ekstaza hazardzisty. Wynajmę Skrytojebcę i… Czy się cofnę? Będę miał jeszcze wiele okazji, tu trzeba długoterminowej determinacji na drodze do celu – a jakiż ten cel? Spojrzał na własne zaciśnięte dłonie. Niczego w życiu nie osiągnąłem, tak mówią ze łzą w oku na ostatnich spowiedziach potężni mafiosi, tak szepczą umierający multimiliarderzy. Bo też w obliczu absolutu żadne osiągnięcie doczesne tak naprawdę się nie liczy. „Niczego w życiu nie osiągnąłem": i wówczas strzelają na siatkówce poklatki wspomnień szans zaprzepaszczonych, okazji zaniechanych, czynów przed dokonaniem porzuconych, myśli nigdy do końca nie zrodzonych… Tchk! tchk! tchk! Wyświetlenia drzwi wpółotwartych, których progu nie miałem odwagi przekroczyć. Oślepiają przez łzy. Zaglądałem w te korytarze, lecz nie wszedłem. I teraz – ja leżący na łożu śmierci – żałuję. Ja leżący na łożu śmierci wszedłbym-„Człowiek, który potrafi się identyfikować ze sobą samym z przeszłości i przyszłości, osiąga jedyne dostępne śmiertelnikowi: świętość i spokój ducha". Kto to powiedział?

Nie pamiętam. Moje sumienie zawsze było po prostu pamięcią o przyszłym Nicholasie Huncie. Jeśli powstrzymałem się od jakiegoś uczynku, o którym wiedziałem, że jest zły, lecz przyniósłby mi korzyści – to nie dlatego, że tak silną mam wolę, że tak przyzwoity ze mnie człowiek, albo tak wielka we mnie bojaźń Boża, jeno z tej absolutnej pewności, iż w przyszłości, za godzinę, za dzień, za rok, zapłacę za ów czyn nieporównywalnie większą cenę nerwów, strachu, goryczy, wstydu. Tak zatem powstrzymuję się w imię większej wygody życia, które przede mną. I jeśli teraz nie zaniecham dociekań (a wiem, że nie uczynię tego, nie zboczę z drogi), to też w imię przyszłego Nicholasa. Bo mam tę pewność, że nigdy-nigdy-nigdy, aż do śmierci, nie darowałbym sobie tego zaniechania i w końcu przeobraziłbym się w człowieka, którego jedyną racją bytu jest cyniczna duma z rozmiarów własnej degrengolady. Przypomniał sobie o dziennikarzach i wycofał się do wnętrza mieszkania, szkło zaskrzypiało pod podeszwą. Wczoraj miał od nich kilkadziesiąt telefonów, Lucjusz zgrabnie wszystkich spławił. Dzwonili też z A amp;S, żeby nosa nie wystawiał z apartamentu. Więc nie wystawiał. Przeglądał, na ledtapecie, a potem już przez wszczepkę, doniesienia na temat samobójstwa lobbystycznego prawnika w Watergate. Media nisko zindeksowały informację, nie było jej w domyślnych ustawieniach. Kilkoro starych znajomych Nicholasa zadzwoniło o tym poplotkować, nazwisko Hunta wypłynęło tam u nich w gorzkich oparach skandalu; no, ale oni nie z newsreaderów się dowiedzieli. Wczoraj i dzisiaj dzwonił także Fortzhauser z pretensjami, że Vassone gdzieś wyjechała, nie zostawiła namiarów i wyłączyła swój telefon. Zgodnie z regulaminem pułkownik powinien ogłosić alarm i posłać jej tropem FBI. Hunt kazał mu się na razie powstrzymać. Miał niemal całkowitą pewność, że to nie żaden spisek obcego wywiadu, lecz po prostu kolejne przesilenie tożsamości Mariny: czy przykryła się Tuluzą 10, czy nie, ciało poszczutej monady na dobre weszło do jej umysłu.

46
{"b":"89187","o":1}