Литмир - Электронная Библиотека

Zmilczał. Obejrzał się na diabła.

– A ty gdzie byłeś, draniu? – warknął w OVR.

– Czego? – zirytował się menadżer. – Sam żeś mnie odciął od edytorów ruchu. Zabraniasz pomóc, to nie miej potem pretensji. Robiłem, co mogłem, Grzyb grzał na maksa.

– Ejże, trochę grzeczniej!

– Jak pan woli, sir.

– Apage – zazgrzytał Nicholas. Aplikacja się zwinęła.

Tłum powoli zaczynał się przerzedzać. UCAV-y strzelały pojemnikami z jakimś gazem. Z bocznej ulicy ktoś wjechał w ciżbę półciężarówką, trysnęła krew spod metalu, Colleen złapała się z sykiem za kolano.

– Jak tam jest? – zapytał. – Mhm?

U was, w tej enklawie. Wzruszyła ramionami, nie przerywając masażu nogi. – Normalnie. Jak ma być?

No nie jest to przecież normalna enklawa. A przyjdzie mi jakiś czas tam pomieszkać. Mam nadzieję. Bo najpewniej w ogóle tam nie dotrzemy.

– Co ty myślisz, że gdzie ja się urodziłam i wychowałam? U Amiszów? Ja przecież też tak żyłam.

– Jak?

– Jak wy.

– My? – zaśmiał się Nicholas. Niezmiernie go rozbawił ten zaimek w ustach enklawistki.

– Wy, wy, wy – przytakiwała poważnie Colleen. – Byłam nawet pewna, iż jestem szczęśliwa. Korzystałam ze wszystkiego, z czego mogłam korzystać. Cokolwiek nie szkodzi drugiemu człowiekowi… i tak dalej. Narkotyki? Czemu nie? Skoro nie szkodzą nawet mnie samej. Ileś tam godzin tygodniowo przy komputerze, by zapewnić sobie względny luksus socjalny. A poza tym – co? Olbrzymie ilości wolnego czasu. Trzeba jakoś zapełnić. Niczym się nie wyróżniałam z mego pokolenia. Zażywałam przyjemności. Nie mówię tego z ironią. To były przyjemności. Byle coś się działo. Rozumiesz mnie?

Nie jestem pewien… To znaczy – tak, rozumiem.

– Rozumiesz? Robiłam to, co chciałam, a chciałam tego, co daje przyjemność, a przyjemność dawało zawsze tylko coś nowego. To także dlatego tak błyskawicznie zpueniają się mody narkotykowe. Ta reklama, pod którą siedzinvy… Nie reklamują wyrobu, lecz firmę, bo życie narkotyku trwa tydzień, góra dwa. Tyle też trwały wszystkie moje miłości, przyjaźnie, fascynacje. Po trzech nocach nudził mnie każdy. Nie chciałam pamiętać ich imion.

– Słuchaj, nie musisz mi się tu spowiadać, ja wcale nie…

– Nie bój się. -Naprawdę, dajmy już lepiej spokój, przepraszam cię.

– Nie bój się. Ja się nie boję. Możesz mnie wysłuchać?

Zaśmiał się nerwowo.

– Nawracasz mnie?

– Nie. Opowiadam, jak trafiłam do Czterolistnej.

– Gdzie?

– Nasza enklawa. Czterolistna. To od kształtu na mapie. Byłam taka jak wy: każdego, kto próbowałby mnie zaciągnąć do enklawy kulturowej, zastrzeliłabym na miejscu. Nie rozumiałam ich i nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. Mówiłam to, co ty: oto słabeusze uciekają dobrowolnie w ramiona tyranów. Ale byłam zmęczona, tak potwornie zmęczona… Zasypiałam zmęczona i budziłam się zmęczona. Widziałam to też w oczach moich znajomych. Kiedyś tak ocknęłam się w czyimś salonie na dywanie między dwoma fenobliźniakami. Podawali sobie nade mną kevorkiankę. Zobaczyli, że nie śpię i któryś zaproponował mi pastylkę. Przyjęłam. Odruchowo. Brali ją jak kolejny narkotyk, jeszcze ziewali. Nie wiem, czy mieli jakiś konkretny motyw, wątpię. Ja też myślałam w ten sposób: czemu nie? Czemu nie? No bo czemu? Faktycznie, nie było powodów dla odmowy. Żadnego bólu. Spokojnie. Dywan był miękki. Naprawdę musiałabym się ciężko zastanawiać. Oni połknęli swoje.

– A ty? – szepnął Hunt.

– No przecież nie byłoby mnie tutaj! – roześmiała się, aż sam poczuł, że też musi się zaśmiać, już po raz kolejny.

– Co cię powstrzymało?

– Jeden z nich pośmiertnie oddał kał. Poszłam do łazienki, żeby się umyć. Tymczasem przyjechali ludzie ich medykatora i zgubiłam gdzieś swoją tabletkę.

– Przypadek.

– Możliwe. Tak to wyglądało. W każdym razie poleciałam potem na weekend w lasy Kanady.

– I?

– I bum! Zobaczyłam świat. Nie wiem, niedobór jakichś hormonów czy co, nieważne. Przeżyłam epifanię, na kształt epifanii. Nie potrafię o tym składnie opowiadać, bo nie rozumiem tego i nie wiem, z których modu skojarzeń brać stosowne słowa. Najprostsze rzeczy: cały ranek strawiłam na przyglądaniu się korze najbliższego drzewa. Siedziałam i patrzyłam i czułam, że mogę tak siedzieć w nieskończoność, tam było tyle do zobaczenia, do wchłonięcia. No rozbiło mnie to zupełnie. Nie byłam w stanie wyjść z tego lasu. Zadzwoniłam do analityka. Kazał wezwać medykatora. Nie chciałam. Potężna rzeka rwała przez moje zmysły. Wbijało mnie w ziemię.

– Pierwsze bliższe spotkanie z naturą, co?

– Nie. To mogło być cokolwiek. Plecak tak samo mnie zafascynował. Moje ciało. Czy zdajesz sobie sprawę, jakim nieprawdopodobnym fraktalem jest twoja własna dłoń? Przyjrzyj się kiedyś. Faktura skóry cię opęta. Paznokcie -popatrz na paznokcie. Coś niebywałego. Ta gładkość i twardość. Dotknij opuszkiem. Co? Albo kłykcie. Gdy zaciśniesz pięść i napnie się skóra.

– Wciąż to przeżywasz,

– Pamiętam to – zaakcentowała. – Czy ty sam nie masz jednego takiego wycinka czasu, wspomnienia, pakietu doznań z konkretnej chwili, nie masz? Że cię nawiedza wciąż w tym samym, niezacieralnym kształcie, czasami bardziej realne od teraźniejszości?

Miał, a jakże. Wciąż słyszał rzężenie Mariny.

– Ktoś, kto był ekspertem w podobnych sprawach -rzekł szybko – powiedział mi kiedyś, że te wspomnienia nie mogą pozostać nie zmienione. Że za każdym kolejnym ich odtworzeniem coś dodajemy, coś odejmujemy, zmieniamy; że wspominamy zawsze w kontekście i to się osadza, wspomnienie nie jest kompletne, potrzebuje dopełnień, ale właśnie pamięć nie odróżnia, co dopełnienie, co oryginał, w efekcie pamięta się już wspomnienia wspomnień

wspomnień wspomnień…

– Ale t o wspomnienie właśnie jest zupełne, skończone – zaprotestowała gorąco. – W każdym razie moje takie jest.

– A możesz porównać?

– Tak pamiętam i tak było! – wydęła wargi. Wzruszył ramionami.

– Potem wróciłam do siebie – podjęła – do pracy, do miasta, i rozchorowałam się. I to był koniec. Fizycznie nie mogłam już tego znieść. Czułam, jak gówno wlewa się we mnie wszystkimi zmysłami. Poraziła mnie ohyda każdego jednego aspektu kolejnego dnia mojego życia. Śmiej się, śmiej. Ja wiem, jak to brzmi, ale to są najpierwsze słowa Popadłam w taki rozstrój nerwowy, że dwa miesiące regulacji chemicznych mi nie pomogły.

– Enklawa ci pomogła.

– Nie. Julius mi pomógł. W enklawie jestem bezpieczna przed większą częścią tego sząjsu.

Nicholas kręcił głową z niedowierzaniem nie do końca udawanym. To pozwalało mu wymykać się spojrzeniu Colleen, która z ordynarną bezczelnością patrzyła mu prosto w oczy – mimo że on ponad wszelką wątpliwość był świadomy tego jej spojrzenia; ale enklawistka lekceważyła wszelkie konwencje NEti.

W ciasny kanion uliczny, między równoległe ściany budynków spadało coraz więcej helikopterów, także CAV-ów i UCAV-ów, nawet kilkanaście sztuk szarańczy: ultraczarne powłoki WarFlies kaleczyły oczy dwuwymiarowymi, kanciastymi plamami światłożerczych bioceramik. Nad ulicą oraz nad chaotyczną plątaniną estakad, ukośnych chodników, platform handlowych i parków powietrznych, ponad napiętą siatką niewidocznych gołym okiem mono-żył utrzymujących to wszystko w powietrzu – odbywał się ów skomplikowany balet mechanicznych owadów: małych (jak szarańcze UCAV-y rozmiarów biurka) i wielkich (jak municypalne CAV-y porządkowe, niemal zbyt grube, by wcisnąć się w kanion). Oko nie nadążało, korekcyjne programy pilotujące ciskały maszynami na wszystkie strony, szybko, coraz szybciej, cud, że się nie zderzały ze sobą. W końcu istotnie dwa cywilne koptery wpadły na siebie i, zarzucone po spirali wypadkowym momentem pędu, zwaliły się na ziemię gdzieś za rogiem, tnąc po drodze kilkanaście fullerenowych naciągów. Hunt ostentacyjnie odprowadzał je wzrokiem.

– Wciąż mnie to zdumiewa… – mruknął, kontynuując starą myśl. – Jak pięknie człowiek umie racjonalizować swoje słabości…

Spodziewał się gniewu, pretensji – ona uśmiechnęła się.

– Prawda? Rozejrzyj się tylko.

Masz na myśli to? – wskazał na reklamę narkokorporacji. – Nic nie poradzisz. To jest czwarty największy biznes Ameryki, po infoelektronice, rozrywce i bezpieczeństwie, nawet przed edukacją i opieką medyczną. Te gigadolce musiały gdzieś wyjść, i lepiej, że wyszły na powierzchnię u nas niż gdzie indziej. Całe to nowe centrum finansowe Nowego Jorku nie powstałoby, gdyby nie inwestycje koncernów narkotykowych. O, tam, tam, i te dwa, i ten paskudny, to wszystko są budynki wzniesione przez nich. Robiłem im obsługę, jeszcze jak pracowałem w Waszyngtonie, i wiem, jak to wygląda. Od kiedy chemia zeszła do takich poziomów rzeźby molekularnej, że nie ma bariery realizacji między modelem cząsteczki a cząsteczką – wszelkie zakazy prawne straciły sens. Nie możesz zakazać czegoś, co jest dla organizmu zupełnie nieszkodliwe, a na dodatek – czego nie sposób zdefiniować. Fidiasz na przykład – co to komu szkodzi, że człowiek zamienia się na te parę godzin w żywą rzeźbę i spowalnia sobie percepcję? A oni wypuszczają jeszcze dziwniejsze rzeczy. Dwukrotki. Mumule. Kuczkudany. Rzygajnice. Wściekłotki. Czy jaki tam jest przebój dnia. To są proste prawa ekonomii, matematyki nie zmienisz. Gdyby nie opodatkowanie narko, budżet załamałby się już jakieś trzy lata temu. W Europie VAT na narkotyki wynosi trzydzieści trzy procent. Ludziom wydaje się…

– Masz wyrzuty sumienia! – zakrzyknęła, jakby nagle odgadła hasło z krzyżówki. Zamilkł w połowie zdania.

– Szlag by cię trafił, pani Qurant – wymamrotał po chwili. – Nie mam żadnych wyrzutów. To ty ujmujesz wszystko w kategoriach moralnych.

– Nieprawda. Jeśli chcesz, mogę to ująć w kategoriach ekonomicznych. O, proszę. Egzegeza Kryzysu, copyright by Colleen Qurant. Musiało się tak skończyć.

– He he he. Tuś mi, Nostradamusie.

– Wiem, post factum każdy mądry, ale ja to mówiłam już wcześniej, Julius świadkiem. Od momentu, w którym kapitalizm stracił konkurencję i pozostał sam na placu boju, to znaczy od lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku – przestał też czuć ciśnienie ewolucyjne. Za daleko zapędziliśmy się na ślepo w jednym kierunku i możemy już nie mieć szansy się cofnąć. Zbyt dobrze nam szło, na zbyt wiele sobie pozwalaliśmy, zbyt komfortowo się czuliśmy zbytnio polegaliśmy na teraźniejszości. Brak konkurencji dla kapitalizmu na dłuższą metę musiał do czegoś takiego doprowadzić: do wyrodzenia się w formy dekadenckie, bezmyślnie rozbuchane, w absurdalne prostoliniowe ekspansje. Większe kły, większa masa, potężniejsze mięśnie, Wojny Ekonomiczne. Tak, bo tym właśnie są Wojny: ślepym zaułkiem kapitalizmu.

68
{"b":"89187","o":1}