Литмир - Электронная Библиотека

– Akurat – mruknął Nicholas, ostrożnie wyglądając zza wraku. – Gdyby byli pewni, że nie żyje, zajęliby się mną, a nie polowali na Bogu ducha winnego Cienia. Coś ci logika szwankuje, mój diable.

– Ależ widział pan na własne oczy!

– I co z tego?

CAV zniknął za zakrętem i Hunt wybiegł zza płomieni.

Po kilkunastu krokach opadł na kolana, polizał brudny beton, oddał mocz. Wspomaganie Baryshnikova wystarczyło, by go podnieść i wyciągnąć spod monady (czy cokolwiek to było), jednak Lucyfer wpadł w prawdziwą histerię.

– Grzyb sobie nie poradzi! Co pan robi! Sirl – Ślepia mu gorzały czerwono, z nozdrzy buchała gorąca, siarczana para. – Musi pan zawrócić! Ukryć się! Oni wszystko nagrywają! Sirl Jesteśmy pod siecią!

Nicholas wbiegł do windy. Poczuł jak ktoś mu podcina wiązadła kolanowe. Wjechawszy na poziom deptaku dostał się w dziecięcą depresję, mało nie zaszlochał na głos. Powlókł się do kiosku z kciukiem w ustach.

Przeszedł tędy Tłum, to było widać na pierwszy rzut oka. Tuzin trupów, w tym trzy pod samym kioskiem Ślady zębów na ladzie. Fekalia pod ścianą. Krew. Smród wielkiej ludzkiej masy, w powietrzu i w myślni.

Trzy pod kioskiem to były dwie kobiety i dziecko. Podszedł do tej opartej w półsiedzącej pozycji o bankomat. Czarne włosy, taka blada – ale MUI Necropolis zapewne dodał tu swoje trzy grosze. Golf rozdarty wzdłuż ukośnego ściegu kul, od mostka po pachwinę. Czarne smugi na twarzy. Starł je lewą dłonią. Skóra bardzo gorąca, bardzo miękka.

Marina otworzyła oczy.

– Gdzie…?

– Odciąga ich. Muszę cię stąd zabrać. Jak nogi? Zdaje się, że znowu straciła przytomność, bo źrenice uciekły jej pod powieki, stuknęła głową o futerał bankomatowego czytnika cashchipów; nie odpowiedziała.

– Diabeł, diagnoza! – krzyknął Hunt w OVR. Menadżer z miejsca odpalił medyczne programy eksperckie, Lucyfer ostentacyjnie pochylił się nad Vassone.

– Około stu ośmiu Fahrenheita. Duża utrata krwi. Prawdopodobnie rozległe obrażenia wewnętrzne, w niewiadomym stopniu naprawione nanomatycznie. To musiała być kuracja inwazyjna, Cień prawdopodobnie postawił wszystko na jedną kartę, ona ma teraz w sobie potężną dawkę gęstego nano. Jedno z dwojga: wyzdrowieje zupełnie albo umrze, i to szybko. Puls.

Hunt ujął jej nadgarstek w lewą dłoń. Diabeł/medanalizer mierzył.

– Dwieście osiemdziesiąt. Zgroza, sir. Źrenice. Hunt odchylił powieki.

– Lekki wstrząs mózgu. Proszę powąchać oddech. Hunt powąchał.

– Tu dobrze.

– Rokowania?

– Bardzo mi przykro, sir – nadął się diabeł/medanalizer- ale całość posiadanego przeze mnie materiału porównywawczego dotyczącego kuracji nanomatycznych stanowi zapis reakcji pana własnego organizmu na stymulanty regeneracyjne, jakie Vittorio podał panu dla szybszego zagojenia tamtych czterech ran postrzałowych. Z których wszakże żadna nie była śmiertelną. Tu sytuacja jest zupełnie inna: pani Vassone zapewne znajdowała się w stanie śmierci klinicznej, kiedy Cień transfuzował jej swoje nano komórkowe. Powiedziałbym, że należy się spodziewać czegoś w rodzaju wstrząsu hemolitycznego.

– Mogę ją przenieść?

– A ma pan wyjście?

– Ty lepiej nie bądź taki cwany.

– Przepraszam, sir. Przede wszystkim powinien pan wyjść spod sieci.

Gdzie Julius? – przemknęło Huntowi. Uciekł? Czy też leży tu gdzieś, zabity, nierozpoznawalny w formie bezdusznej?

Zarzuciwszy sobie na bark lekką torbę Vassone, samą Marinę objął pod ramionami i pod kolanami, podźwignął. Jezu, nie uniosę.

– Baryshnikov, motoryka – sapnął. Edytor wybalansował mu ciało.

Byle teraz nie wleźć w jakieś organiczne zawirowanie myślni…

– Tędy – wskazywał Lucyfer.

Marina, martwy ciężar, w dotyku gorąca niczym nasłoneczniony otoczak, leciała Nicholasowi przez ręce, zwłaszcza że prawa dłoń nie na wiele mu się przydawała. Bezwładnie odchylona głowa kobiety kołysała się na boki.

– Blokuj! – syknął przez zagryzione zęby, bo mięśnie mu coraz głośniej protestowały: Nicholas był człowiekiem fizycznie słabym, a w każdym razie o kondycji nie przekraczającej średniej, zawsze bardziej go obchodziły wygląd i wrażenie niż faktyczna siła. Nie dojdę, powtarzał teraz w myślach, nie dojdę, nie dojdę, nie dojdę. I krok za krokiem, w rytm czarnej mantry. A przecież nawet nie wiedział, dokąd właściwie miałby dojść. Diabeł prowadził w dół, na ulicę, i do wnętrza budynku, i na podwórze, i do sutereny, do piwnic, i na jeszcze inną ulicę… Towarzyszyła im wytrwale Bergrnanowska Śmierć, długimi, białymi palcami ścierała pot z twarzy Mariny, drzewce kosy postukiwało o brudne betony. Mijali odgryzające sobie palce zwierznice, zamieszkane i nie zamieszkane dżungle myślni. Diabeł ponaglał. Hunt w ogóle już nie czuł swojego ciała. Od wielkiego wysiłku biła mu z ran po palcach jasna krew. Potykał się mimo Baryshnikova. Ale musiał iść dalej. (Nie dojdę, nie dojdę nie dojdę). – Bierz – szepnął, gdy poczuł, że zaraz straci przytomność. Diabeł wziął.

70
{"b":"89187","o":1}