– Neuromonady…
– Tak, wiem: Kontakt. Vassone ma wizję, to trzeba jej przyznać.
– Jakaś ironia?
– Nie, szczerze. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, iż gdzieś po drodze straciliście z oczu podstawowy cel: zwycięstwo w IEW. Chcę wam podsunąć alternatywny sposób na wygranie Wojen Ekonomicznych. – Otarł chusteczką usta, odchylił się na krześle w tył, spojrzał w dół, na chaos ruchomych i nieruchomych świateł. – W mysim odbija się kształt naszych umysłów. Falangami psychomemów zapisujemy tam nasze uczucia, przekonania, myśli świadome i podświadome, wyobrażenia, idee, archetypy osobowe i nieosobowe…
– Nie chciałbym pana zmartwić, ale Vassone już mi wyjechała z cieniami na ścianach jaskini Platona…
– Ja zaś mówię o trendach. Jako o wypadkowej szczególnie wielkiej liczby jednotematycznych psychomemów. Zna pan Kuhna teorię paradygmatu nauki?
– Coś z branży Wilsona?
– Stara rzecz, jeszcze z zeszłego wieku. Każda nauka rozwija się wyłącznie w ramach obowiązującego paradygmatu, ogółu nie wyeksplikowanych założeń, na których się opiera i które wskazują jej cele: są to założenia przez naukowców nawet sobie nie uświadamiane, przyjmowane przez nich a priori gdzieś w trakcie procesu przyswajania sobie podstawowej wiedzy, osmotycznie, bez udziału świadomości. Bardzo trudno potem myśleć wbrew paradygmatowi. W ogóle – uświadomić sobie jego istnienie. Zazwyczaj jest to możliwe jedynie w okresie jego załamania, gdy następuje coś w rodzaju przejścia fazowego do paradygmatu mniej lub bardziej odmiennego od poprzedniego.
– Słucham pana, słucham.
– Otóż coś podobnego zachodzi także w przypadku całych cywilizacji, kultur, narodów. Z tym, że paradygmat cywilizacji jest zakorzeniony w umysłach każdego z jej członków, a mam tu na myśli tych ludzi, którzy się w niej od małego wychowywali. I jednym z głównych założeń postchrześcijańskiej cywilizacji zachodniej, która obejmuje dziś większość świata – jest postęp. Proszę powiedzieć: czy jest pan w stanie wyobrazić sobie i uwierzyć w dalszy rozwój cywilizacji bez postępu?
– Mhm, czy nie odnosi pan wrażenia, iż w określeniu „rozwój bez postępu" zawarta jest wewnętrzna sprzeczność?
– No właśnie. Tak ukształtowały się w naszych głowach pola znaczeniowe tych słów. Uderzył pan w ścianę paradygmatu. Lecz te ściany zaczynają się już kruszyć. Rekonfigurują się wielkie struktury memetyczne. Pomijam tu sekty religijne, bo one istniały zawsze – ale obecnie obserwujemy prawdziwą eksplozję sekt kulturowych, ktorych członkowie na wszystkie możliwe sposoby starają się odseparować od cywilizacji i wyzwolić spod jej paradygmatu. Oni nie akceptują postępu – w żadnym z jego przejawów: technologicznym, obyczajowym, prawnym społecznym. Świadomie narzucają sobie odrębne reguły życia. Religia o tyle ma tu znaczenie, iż stosunek do niej stanowi jeden z elementów kultury jako takiej. Z początku były to niewielkie dodatkowe rygoryzmy: kontrakty ślubne utrudniające bądź uniemożliwiające uzyskanie rozwodu, tworzenie szkół o odrębnym od oficjalnego systemie nauczania, tego typu rzeczy. Ale trend przybiera na sile. Paradygmat się kruszy. Cywilizacja wkrótce będzie się musiała zredefiniować, dookreślić. Cywilizacja nie zaś politycy, poszczególni ludzie czy nawet ich dowolnie liczne grupy.
– Nadal czekam na jakieś powiązanie z Wojnami.
– Proszę bardzo. Pamięta pan, co mówiłem o trendach odbijających się w myślni. Coś takiego jak paradygmat cywilizacji odbijać się tam musi silną, rozbudowaną strukturą psychomemiczną. A teraz odwróćmy wektory. Wszak i myślnia, co do czego się zgodziliśmy, wpływa na umysły ludzi. Ergo – Schatzu wrócił wzrokiem do Hunta i uniósł znacząco palec wskazujący – posłużywszy się monadami powinniśmy być w stanie zmieniać i wzmacniać te struktury tak, by zaistniało tu przełożenie także na umysły nie upośledzone, jak upośledzone są umysły telepatów. Jest to koncepcja zasadniczo odmienna od tej, na której oparłem moją analizę Wojen Monadalnych – bo tu mamy do czynienia z nieselektywnym, statystycznym, powolnym i relatywnie płytkim wpływem. Ale jakie perspektywy się przed nami otwierają…! Spełnione marzenie inżynierów memetycznych! Jest to wpływ ciągły, zmiana nieusuwalna, nic tu nie dadzą żadne mantry, żadni braciszkowie. Bo też i nie o decydentów chodzi. Moglibyśmy bezpośrednio sterować mentalnościami całych społeczeństw, narodów, określać ich sposób myślenia, preferencje wyborcze, indukować według potrzeby nastroje pacyfistyczne bądź agresywne, modelować ksenofobię…
Schatzu machnął ręką, ogarniając tym gestem cały wieczorny Nowy Jork: buchające laserowymi światłami i wielkimi ruchomymi holografiami, okryte łuną różnokolorowego blasku i zanurzone we mgle nieustającego hałasu miasto z kilkudziesięcioma milionami mieszkańców.
– Proszę to sobie wyobrazić, proszę to sobie tylko wyobrazić…!
Hunt patrzył na niego i widział kolejnego samozwańczego proroka hermetycznej religii, głosiciela nowego ultrazjadliwego kultu. Te rumieńce, ten szczery uśmiech, ta duma unosząca pierś, ten ogień wiedzy.
– Chce pan, żebym to przesłał wzwyż? – spytał. Schatzu zszedł o kilka stanów energetycznych w dół, po czym puścił oko do Nicholasa.
– Dawno już posłałem – rzekł. – Myśli pan, że inaczej cokolwiek bym panu powiedział?
Hunt odwrócił wzrok. Więc poszło; już przesądzone. Sam nie bardzo wiedział, czego się właściwie przestraszył.
Ciemne okna jednak kusiły. Niczym natrętna mucha, krążyło tuż ponad powierzchnią świadomości wspomnienie zgryźliwego uśmiechu Numeru 5. Swoją drogą, jakże się on nazywa? Wiedział, bo przecież nieraz czytał dossier tamtego, ale jakoś nie mógł sobie przypomnieć.
Wrócił Hunt do Centrali. Dyżurny potwierdził: piąty sarkofag był już pełen. Nicholas zjechał zatem piętro niżej. Nic nie mógł poradzić: ręka sama sięgała, by zdrapać świeże strupy. Z masochistyczną determinacją maszerował przez puste korytarze. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak mocno zaciska szczęki. Raz dojrzał swe odbicie w naściennym lustrze i aż przystanął. Źle z tobą, Nicholas, już nawet krok ci zesztywniał. Cofnij ty ramiona, unieś nieco głowę. No. Lepiej.
Korytarze Centrali były puste nie tylko ze względu na porę: w istocie nigdy nie panował w nich tłok. Względy bezpieczeństwa uniemożliwiały zatrudnianie w Programie ludzi pracujących tylko przez internet, lecz i tak większość zleceń Zespołu wykonywano poza Centralą. Sam zespół nie był przecież wcale taki liczny – kadry rozdymała głównie sekcja Fortzhausera i sekcja Moora (odpowiedzialna za koordynację poszukiwań nowych telepatów, nadzór nad wynajmowanymi sneakerami i analizę doniesień na temat poczynań konkurencji w przyszłych Wojnach Monadalnych). Korytarze – wyłożone ciemnozielonym chodnikiem, o ścianach pokrytych gustowną boazerią – upodabniały Centralę do biur starych, konserwatywnych kancelarii prawniczych. Nicholas szedł w ciszy.
Na wewnętrznych drzwiach sali sarkofagów ktoś nabazgrał zielonym flamastrem: ŻYCIE PO KONTAKCIE. Hunt odruchowo uniósł dłoń, by to zmazać, ale niespodzianie uderzył go autentyczny humor owego graffiti i powstrzymał się. Czy już tak nisko upadłem? – pomyślał wszedłszy. Taka to ze mnie karykatura szefa, co tropi i tępi dowcipy podwładnych?
Numer 5 leżał w sarkofagu najbliższym drzwiom. Tak, jak i pozostałym pogrążonym w śpiączce, spod półprzeźroczystych warstw nadopiekuńczej maszynerii dobrze widać było tylko pozbawioną wszelkiego napięcia i wyrazu twarz. Hunt po raz pierwszy widział Czarnego (a raczej teraz już tylko jego puste ciało) bezpośrednio, bez zafałszowań przekazu elektronicznego; na żywo. A po prawdzie – Nicholas wydał z siebie niepewny chichot – na martwo.
Dotknął policzka nieprzytomnego mężczyzny. Ciepły Wydało mu się to dziwnie nienaturalne. Powinien być zimny. Z trudem powstrzymał powtórnie podchodzący mu do gardła chichot. Wiedział, że dyżurny lekarz widzi go na swych ledekranach, a mimo to nie mógł opanować dłoni. Dotarła do oczu Numeru 5, nakryła powieki, palce nacisnęły na gałki oczne.
W uchu zapiszczał Nicholasowi sygnał telefonu – poderwał rękę jak oparzony, odskoczył od sarkofagu.
– Tak?
– Oiol. Bez krypto, uważaj. Doszło nas o ostatnim mhm, wypadku waszego, mhm, wysłannika. W kontekście braku następcy… Trudno, żeby wyglądało to inaczej niż na niepowodzenie Programu. Spodziewaj się nas jutro.
– To znaczy kogo?
– Mnie. I Bronsteina. – Jezu.
– Coś się burzy na rynkach – dodał przepraszającym tonem Oiol. – Wojny zrobiły się nagle niebezpieczne. Korpus… Ale to jest otwarta. Trzymaj się.
– Dzięki.
Telefon od starego znajomego ze stolicy zerwał wiążący Hunta czar. Nicholas zaklął, rzucił złe spojrzenie ku domyślnym gniazdom kamer, wyszedł z sali. Wychodząc, starł napis na drzwiach.
Podczas jazdy do domu spadła nań zimna depresja. Odblankował szyby wozu i patrzył na pełne światła i ludzi miasto, patrzył, ale nawet nie skupiał spojrzenia; widział kolorową mgłę. Absolutna bezrozumność wyzierała mu teraz z oczu. Jakiekolwiek pytanie by mu zadano -nie potrafiłby dać odpowiedzi.
Dojechawszy, pół godziny siedział w BWM w garażu byłego biurowca, nim wreszcie wysiadł. Nie wiedział, po co ma wysiadać. Po co wlec się do windy, do mieszkania. Niekonieczny był najdrobniejszy ruch ręki i nawet kiedy mu ścierpła cała od łokcia – nie przemieścił jej dla przywrócenia krążenia. Ruch, zmiana – nie zniósłby. Tylko absolutna statyczność go ratowała. Siedział w ciemności i ciszy. Prawej ręki w ogóle już nie czuł – nie miał jej, amputowano, odjęto sensorium; prawie uwierzył.
Minęło pół godziny – wysiadł, podszedł do windy, wjechał do siebie. Włączył wszystkie światła, włączył sieć ubezpieczenia prawnego. Rozebrał się – ale do łazienki nie dotarł. Skręcił do kuchni – ale po jedzenie nie sięgnął. (Czy był głodny? Nie miał pewności). Wrócił do salonu, wyszedł na balkon. Miasto skoczyło na niego ze szponami. Cofnął się. Podszedł do barku, pogładził szkło, zawrócił, potrącił abstrakcyjną rzeźbę, usiadł na dywanie, wstał, znowu usiadł, znowu wstał, otworzył sejf, przekartkował Lewisa, zamknął sejf, włączył muzykę, wyłączył muzykę, włączył ledtapetę, wyłączył ledtapetę, kopnął stolik, ugryzł się w przedramię, odpiął kolczyk telefoniczny, zapiął go z powrotem, zadzwonił do Anzelma. – Anzelm? Hunt.