Opodal para holograficznych elfów zapraszała przechodniów do kina. Spojrzała na reklamę: „Zmierzch bogów" Tsien Su. Nie lubiła Tsiena, dzikość, ekspresyjność jego wizji – odstręczały ją. Tak w każdym razie dotąd się jej wydawało. Teraz poczuła chęć zanurzenia się w jego kreacji. Weszła, płacąc z osobistego cashchipa: mechaniczny bileter pocałował ją w wierzch dłoni, w ułamku sekundy porozumiał się z wszczepionym tam tuż pod skórę miniprocesorem, potwierdził tożsamość, dokonał przelewu i wysłał wiadomość do banku klienta. Weszła na ciemną salę. Sześć minut do początku seansu. Usiadła w połowie środkowego rzędu.
Tak naprawdę w ogóle nie lubiła chodzić do kina. Odkąd pamiętała, bez przerwy przepowiadano rychły upadek tej formy rozrywki. No, ale kino to już była sztuka, jak malarstwo czy poezja: koherentny przekaz odautorski. A dopiero tam, gdzie kończy się interaktywność, zaczyna się spójna wizja twórcy.
Kino rozeszło się zatem w dwie strony – w jedną poszła czysta rozrywka, w drugą sztuka. Gałąź rozrywkowa z kolei podzieliła się na coraz bardziej wirtualizujące się symulacje oraz na klasyczne filmy 2D i 3D, w których występowali żywi aktorzy. A raczej gwiazdy – ponieważ pełnili tu wyłącznie tę funkcję: skupiaczy społecznej uwagi. Żywa gwiazda może się rozwodzić i żenić po raz dwudziesty, zostać oskarżona o morderstwo, przyłapana z prostytutką, sfotografowana z szefem mafii – komputerowej symulacji ta droga do sławy jest zamknięta. Chyba że chodzi o nekrowizję, czyli podwieszanie się pod sławę gwiazd nieżyjących – lecz wówczas przychodzi płacić ciężkie pieniądze właścicielom praw do ich wizerunków.
Druga droga, którą poszło kino, droga czystej sztuki, prowadziła do utworów właśnie takich, jak ów „Zmierzch bogów" – tak zwanych „multimedialnych haiku". Rozwój komputerowej grafiki umożliwił usamodzielnienie kreacji. Ekstremum owego trendu to właśnie filmy autorskie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo każdy piksel każdej klatki stanowił w nich efekt pracy jednego człowieka. Rzecz jasna, pracując „ręcznie" Tsien Su nie ukończyłby swego „Zmierzchu bogów" do końca życia: posługiwał się zaprojektowanymi specjalnie dla potrzeb filmu programami graficznymi.
Film się zaczął i po chwili Vassone z niejakim zdziwieniem skonstatowała, iż naprawdę jej się podoba. Nawet Wagner był jakoś do zniesienia. Sala – out of NEti – wypełniona była chyba w jednej dziesiątej. W objętych siecią nadzoru kinach lepszych dzielnic frekwencja bywała wyższa, tam wyjścia „na film" – na reżysera, na aktora -stanowiły element życia towarzyskiego, tu natomiast najwidoczniej zadowalały ludzi tapety ekranowe. Kino nigdy nie umrze, pomyślała Vassone. Z tego samego powodu nakładasz słuchawki, by przesłuchać ulubiony album, choć kwadrofoniczne nagłośnienie zapewnia ci wystarczający komfort. Tu trzeba pewnego oddania, pewnej wyłączności percepcji. I poczuła, że lubi kino, że lubi styl Tsien Su, przypomniały się jej te tysiące godzin seansów przesiedzianych w małych pozasieciowych salkach jej miasteczka, w samotności, z dala od Ralfa i wiecznie rozwrzesz-czanych bachorów.
Wieczór w „Santuccio". Przez otwarte okna – podniebny Nowy Jork. W lewo od Cygnus Tower – Little Italy, Manhattan Bridge, wreszcie Brooklyn Height i Cadman Plaża, dalej już wzrok nie sięgnie, widok zagradzają Stalowe Pięcioraczki, tysięczniki narkokompanii. W prawo -Soho i Greenwich Village, podniebne labirynty Gramero.
Hunt usiadł przy stoliku na tarasie, pod przezroczystą podłogą miał siedemdziesiąt pięter ulicy płonącej różnokolorowymi światłami reklam i szyldów sklepów, restauracji, kin, hoteli. Upowszechnienie systemu pracy zdalnej – spóźniona i osłabiona Tofflerowa trzecia fala -oraz komercjalizacja odkryć inżynierii atomowej pozwalających na tworzenie superwytrzymałych konstrukcji z ultralekkich materiałów – doprowadziły do zmiany charakteru centrum wielkich miast. „Utrójwymiarowienie" architektury stanowiło zaledwie jeden z pobocznych efektów, on jednak chyba najbardziej rzucał się w oczy odwiedzającemu metropolię. Ulice, i tak już przedtem bardziej kaniony, teraz ostatecznie straciły pozór „płaskości", „dwuwymiarowości" – ulicę bowiem stanowiła tyleż powierzchnia ziemi w dole, co pionowe powierzchnie ścian bocznych. Tędy szły przeznaczone dla samochodów, rowerów i pieszych estakady – dziesiątki i setki metrów nad gruntem, w zieleni „zawieszonych" na nanostrunach i podpieranych szklanymi filarami parków. Publiczne, płatne windy, zamocowane na zewnątrz budynków, w ciągu sekund przemieszczały tłumy z „dna" na dachy. Głębiej, na niższych piętrach, światła płonęły przez całą dobę, pora dnia nie miała tam znaczenia, nawet deszcze rzadko docierały. Zmienił się sposób adresowania: prócz numeru ulicy i budynku obowiązywał numer kondygnacji, wchodzono bowiem do wnętrza danego piętra bezpośrednio z zewnątrz, wewnętrzne klatki schodowe straciły na znaczeniu bądź, w nowszych budowlach, zupełnie ich brakowało. Wspólnoty sąsiedzkie rozwijały się horyzontalnie, nie zaś, jak dotąd, wertykalnie.
Tak wiele rzeczy się zmienia, myślał Hunt, wybierając na senspadzie stolika swe zamówienie; tak wiele – bez przerwy, coraz szybciej i coraz trudniej je pojąć, jeśli mozna w ogóle, bo niektóre są z gruntu niepojmowalne, nie ma nic do rozumienia w kształcie plamy atramentu bryzgniętej na płótno. A ja przecież pamiętam tamten Manhattan: przypadkowy zbiór menhirów betonu i metalu…
Skąd ta starcza melancholia? Spojrzał ponad kanionem na ciemne okna Centrali. Czy Numer 5 już spoczywa w swym sarkofagu, obok pozostałych półtrupów? Wracały do Hunta słowa wypowiadane w owej prowadzonej z milisekundowym opóźnieniem konwersacji. Jak przekonywał Czarnego… Do czego właściwie? Przecież to wszystko nie ma sensu…
Czy już go przywieźli…?
– Pan Nicholas Hunt? Proszę o wybaczenie, jeśli naruszam pana prywatność…
Obejrzał się nerwowo.
– Ronald Schatzu, nie mylę się?
– Istotnie. Jeszcze raz przepraszam…
Masz za co, pomyślał Nicholas. Rano zadzwonił do niego stary znajomy z biura dyrektora DARPA, ostrzegając, iż niejaki Ronald Schatzu podkłada Huntowi świnię, śląc raporty o marnowaniu potencjału ludzkiego i wykorzystywaniu przez Nicholasa personelu Zespołu do wykonywania prywatnych zleceń. Ktoś inny na miejscu Nicholasa zapewne zareagowałby panicznie, natychmiast kontrując. Nicholas natomiast, który miał w tym duże doświadczenie, nie zrobił nic: to się rozmyje, takie rzeczy zawsze się rozmywają, najlepiej ignorować.
– Ależ proszę się przysiąść i darować sobie Etykietę -rzekł uprzejmie – jestem już dziś zbyt zmęczony.
– A, tak – przytaknął Schatzu siadając – słyszałem o piątce.
– No właśnie – westchnął Hunt. – Zastanawiam się, czy już na samym początku nie popełniliśmy błędu.
Schatzu szybko złożył swoje zamówienie i zgasił blat.
– Nie weźmie mi pan tego za złe, jeśli spytam o pańskie zdanie o moich „Wojnach Monadalnych"?
– Gdyby nie czwórka i jego mściwość, byłbym nie najwyższego mniemania.
– Powątpiewał pan w użyteczność monad niższych? Hunt skrzywił się.
– Sam już nie wiem. Vassone nas wszystkich zasugerowała. Wie pan, tamci też łapali telepatów, a nie mieliśmy jakoś od wywiadu informacji o przeciekach na temat analogicznych eksperymentów w ich placówkach orbitalnych, również z samej analizy ruchu onadatmosferycznego nic podobnego nie wynika. Może zatrzymali ich na Ziemi, może od początku przeznaczyli do tresowania animalnych. Atak na Vassone to był prymityw, brutalne włamanie. Ale też czwórka miał niewiele czasu i ograniczone możliwości. A proszę sobie wyobrazić kilku telepatów łącznie wykorzystujących swój talent do wyszkolenia monady… To już wszak parę miesięcy. Neuromonady to byłaby bez porównania większa potęga, nie przeczę – no, ale właśnie… O, już jest.
Kelnerka położyła tacę, zaczęła przekładać talerze. Schatzu i Hunt wyciągnęli prawe ręce, a ona musnęła ich grzbiety miękkim, szerokim ryjkiem zdalnego operatora kasy restauracji, który nosiła w olstrze na biodrze -najwyraźniej wszystkie kelnerki „Santuccio" były na krótkich kontraktach, żadnej nie wszczepiono operatora we wnętrze dłoni.
– Powiedział pan o telepatach, że mają „talent" – odezwał się po chwili Schatzu, opróżniwszy szklankę arbonowego soku. – Zauważam to w dokumentach Zespołu i w wypowiedziach jego członków. Żywicie przeświadczenie, iż oni, telepaci, wyposażeni są w jakiś dodatkowy zmysł, i że to dzięki niemu… prawda?
Hunt uniósł brwi na znak, by Ronald kontynuował. Schatzu wszedł w płytki półzaślep V. Ponad głową Nicholasa otworzył półtorametrowe okno tekstowe, na którym szyko wywołał żądany cytat.
– „Gdy ktoś obserwuje własne zmartwienie – zaczyna czytać – to jakimi zmysłami je obserwuje? Czy jakimś osobnym zmysłem? Takim, który czuje zmartwienie? Czy obserwując zmartwienie czuje je inaczej? Jakie więc zmartwienie obserwuje: to, które występuje tylko wtedy, gdy jest obserwowane?"
– Co pan chce przez to powiedzieć? – Chcę powiedzieć – rzekł Schatzu, nabijając na widelec frytkę – że telepata tym się tylko różni od reszty ludzi, iż jego umysł nigdy nie został wyizolowany z myślni. Telepata nie posiada bowiem żadnego dodatkowego zmysłu. Nie „czyta" niczyich myśli. Nikomu nie „grzebie" w głowie. Nie „podgląda" nas. Po prostu: jego nic nie separuje od dookolnych zaburzeń myślni. Jest wystawiony na każdą falę, każde najmniejsze jej zawirowanie. Cokolwiek zatem spotyka ich tam na orbicie, spotyka ich dlatego, że dysponują znacznie słabszym od naszego mentalnym systemem immunologicznym. Gdyby więc odpowiednio zwiększyć siłę nacisku na umysł owych nieznanych czynników zewnętrznych – w których chyba wszyscy domyślamy się monad – identycznie wpłynęłyby one i na nas. Przypadki miejsc „nawiedzonych" i casus Vassone służą za dowód, że jest to możliwe.
– Zadziwiające, jak zgadzacie się z Vassone. Ale do czego to nas właściwie prowadzi? Czy aby nie do Wojen Monadalnych? Hę?
– I owszem, między innymi. Ale to byłoby tylko dowodzenie dowiedzionego, bo czyż nie na tym zasadza się cały ten Program – na pomyśle oddziaływania bezpośrednio na umysły zwykłych ludzi? Ale wy tu chyba sami żeście w to nie wierzyli, skąd bowiem teraz to zdziwienie i konfuzja?