Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I zabiłeś ją?

– Tak.

– Uwaga! Idzie Ohlen! – syknął Crueth.

Celiński tylko jęknął.

Ohlen nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu właśnie zamordowano żonę. Jak zwykle pogodny, jak zwykle spokojny, jak zwykle kochający swych obcych braci.

Podszedł do altanki i zatrzymał się przed majorem, który zastąpił mu drogę do wnętrza. Patrzył prosto na Ho. Blady sierżant uciekał wzrokiem na boki, przytłoczony otwartością spojrzenia Ohlena.

– O co chodzi? – spytał Crueth.

– Chciałbym wam pomóc.

– Pomóc? W czym?

– Musicie przeżywać teraz ciężkie chwile, szczególnie Ho. Bardzo mi przykro, to musi być straszne. Szczerze ci współczuję, Ho – rzekł Ohlen.

Wytrzeszczyli nań oczy.

Po dwunastu latach małżeństwa drugiego stopnia Lopez, ten fanatyczny determinista, łudził się, że wie, czym ono jest. Na pewno nie łatwym do przewidzenia łańcuchem dni dobrych i złych, spojonych miłością i namiętnością; miłość bardzo szybko wycofuje się na z góry upatrzone pozycje, namiętność okazuje się pustym rytuałem -w końcu pozostaje dwoje samotnych ludzi, unikających swych spojrzeń i przypadkowych dotknięć niczym spojrzeń i dotknięć trędowatego; walczących ze sobą myślą i modlitwą. Małżeństwo przez swą pozorną definitywność, a na pewno przez realny ciężar obowiązku, przekształca się w coś więcej – przyzwyczajenie, przynależność. Oto okazuje się, że potężną część swego życia zużyłeś wraz z drugim człowiekiem, dzień w dzień, oddech w oddech; budzisz się pewnego dnia i stwierdzasz, że twoja żona istotnie w jakimś sensie stała się z tobą jednością: znasz wszystkie jej zalety i wady, słabe i mocne strony, ciemne tajemnice, wstydliwe wspomnienia wyszeptane kiedyś w duchocie letniej nocy, jej drogi do radości i rozpaczy; wiesz jakie będzie kolejne jej słowo, reakcja na daną sytuację, i nie możesz już przełamać tego schematu, nie chce ci się, zbyt wielka jest siła inercji. Znajdujesz w nim nawet pewien posmak szczęścia, skończoności. Bezpieczeństwa. Oto nie ma już takiego skrawka jej ciała ani myśli, którego byś doskonale nie znał – i podobnie jest z nią. Stanowi to wasz swoisty tytuł wzajemnej własności: ty należysz do niej, ona do ciebie. Oto stwierdzasz, że siłą tego samego przyzwyczajenia mógłbyś dla niej tak wiele poświęcić – może nie życie, może nie życie, lecz prawie wszystko, co posiadasz – i że prawdopodobnie ona sądzi podobnie. Znacie się tak dobrze, iż kiedy się ranicie, kiedy mścicie się na sobie za świat – potraficie się doprowadzić do granicy depresji jednym słowem – ale znacie

również te granice. Małżeństwo to przymierze, układ, chwiejny i niepewny, jednakże związany z pewnymi korzyściami; człowiek nie jest samotnikiem, nie przetrwa jako człowiek nie mając do kogo mówić, uśmiechać się, kogo kochać i nienawidzić, uszczęśliwiać i unieszczęśliwiać. Zawiera więc swój układ, mając na względzie potrzeby duszy i ciała: ty będziesz moim partnerem. I w przeważającej części przypadków żal z powodu odejścia tego partnera nie wynika z czystej miłości do niego, ale z prostego, egoistycznego uczucia straty: miałem coś, lecz to utraciłem; Boże, jaki okrutny jest świat. Tak, tak; także miłość jest uczuciem egoistycznym. Lopezowa definicja miłości nie obejmowała jej tutejszej odmiany. Miłość Ohlena była miłością eremity do pszczoły, która nawiedza go w jego pustelni: absolutna, i przez to tak przerażająca. Nieludzka. On kochał i mordercę swej żony.

– Ty wiesz… – major potrząsnął głową. Ohlen spojrzał nań pytająco.

– Co?

– Ho zabił Esslen – powiedział Celiński, od pewnego czasu zachowujący się, jakby właśnie usłyszał wyrok skazujący go na śmierć.

– Tak.

– Sześć minut piętnaście sekund – mruknął przez gadałkę Crueth.

– Opuszczacie nas – stwierdził Ohlen. Dawno już przestali się dziwić jasnowidztwu tuziemców.

– Owszem. Lepiej będzie, jak się odsuniesz. Mogłoby cię przeciąć na pół.

Ohlen tylko się uśmiechnął.

– Coś na nas pruje od wschodu. Janusz, Lopez! Pilnujcie Ho.

– Naprawdę, dobrze ci radzę – kontynuował Crueth. – A przy okazji: spodziewasz się jakichś gości?

– To nasze dzieci, i jeszcze parę osób. Nie bójcie się – rzekł Ohlen, a Praduiga po raz setny zadrżał na myśl, iż ten człowiek może być telepatą – iż jakikolwiek człowiek może być telepatą, potrafiącym odczytać najbardziej tajemne pragnienia i lęki kłębiące się w twojej głowie. To by było po prostu niesprawiedliwe.

– Pozwól nam uciec, pozwól nam uciec, pozwól nam uciec… – szeptał ścianie altanki Celiński. Można by to nazwać modlitwą, gdyby nie fakt, że na tym świecie coś takiego jak modły nie istniało – nie było powodów do ich wznoszenia. Celiński jednakże nie pochodził z tego świata.

Pojazd, który major dostrzegł chwilę wcześniej, ujrzeli teraz wszyscy: wystrzelił zza wschodniej grani gładką świecą, zakręcił, obniżył lot i po łagodnym łuku spłynął przed dworek. Przypominał pozbawiony śmigieł, lekko spłaszczony Sikorsky, i można by go wziąć za helikopter, gdyby nie absolutna cisza, w jakiej się poruszał, i materiał, z którego był zbudowany: drewno. Wyjście zeń musiało się znajdować z drugiej strony: zza pojazdu zaczęli się wyłaniać jacyś ludzie. Z tej odległości Lopez nie był w stanie dokładnie im się przyjrzeć – choć major zapewne potrafił policzyć im włosy na głowach – lecz widział: nie byli zaskoczeni widokiem innych gości.

– Wymarzona okazja do dodatkowej weryfikacji – zauważył Lopez. – Ile nam zostało?

– Pięć minut.

Do Ohlena podbiegło dwóch kilkunastoletnich chłopców, chwilę potem starszy mężczyzna o lekko posiwiałych włosach. Część pozostałych przybyszów weszła do dworku, część rozeszła się po dolinie; nawet Crueth zaprzestał śledzenia ich wzrokiem.

Praduiga wyszedł z altanki, podreptał do grupki skupionej wokół Ohlena i szarpnął za ramię odwróconego doń tyłem siwego.

– Wracaj, kretynie!

– A jeśli to jednak mistyfikacja? Jeśli to wszystko kłamstwo?

– Tylko w jednym przypadku mogliby przewidzieć nasze przybycie i to zorganizować: jeśli to, co mówią, jest prawdą. Dobrze o tym wiesz. Wracaj!

Żelazna logika tego wywodu – który zresztą sam był przeprowadził – przyprawiała Lopeza o ból głowy.

– Proszę mi powiedzieć – zagadnął Praduiga siwego – w którym to roku umarł Jezus Chrystus? Przepraszam,że tak…

Siwy popatrzył pytająco na Ohlena, a kiedy z powrotem przeniósł wzrok na Praduigę, Lopez spostrzegł w nim ten sam matowy błysk, co w spojrzeniu gospodarza. Kocham cię, kimkolwiek jesteś, człowieku.

– Nie… -jęknął Lopez.

– Wracaj!

– Proszę, proszę, proszę, proszę… – recytował tępo Celiński w powietrze.

Praduiga obrócił się i pognał ku altance. W drzwiach zderzył się z Ho; sierżant rzucił się między niego a Cruetha, wywracając Lopeza.

– Ho! – krzyknął major przez gadałkę.

Sierżant nie zareagował. W odległości kilku metrów minął grupkę tubylców i biegł dalej – w kierunku lasu. Uruchomił system mimetyczny: zdawał się być teraz zawirowaniem powietrza, dżinnem przemykającym po zielonych pagórkach rozedrganymi słupami gorąca.

– Ho!

Znów bez odpowiedzi.

Crueth uniósł rękę i sierżant zwalił się martwy na ziemię.

– Och, kurwa, kurwa, kurwa – wyszeptał major. Pokręcił głową, policzył w myślach do dziesięciu i – już zwykłym głosem – warknął: – Bierzemy go. Lopez, Jan… -spojrzał na Celińskiego i zmienił zdanie. – Chodź, Lopez, przeciągniemy go we dwójkę.

Podbiegli do trupa sierżanta. Crueth wyłączył jego system maskujący. Ujęli ciało za ramiona i zaczęli je wlec ku altanie. Gdy mijali siwego, Ohlena i jego dzieci, dobiegło ich rzucone przez kogoś pytanie (w jednym z chińskich dialektów):

– Wybaczycie nam?

Nie odpowiedzieli. Nie podnieśli wzroku.

Ułożyli zwłoki Ho na środku altanki.

– Dwie minuty.

Lopez zauważył, że major jakoś dziwnie mu się przygląda. No tak, pomyślał Praduiga, Calver zbzikował, Ho zbzikował, Janusz też, to na kogo teraz kolej? Kto pozostał? Czekali.

– A jeśli… – zaczął Crueth i urwał. Praduiga nie spytał, o co mu chodziło.

Dzieci Ohlena pobiegły gdzieś na południe, siwy i Ohlen ruszyli spacerkiem ku dworkowi. Nikt nie zwracał uwagi na Stalińczyków.

– Jak to zaopiniujesz? – spytał przez gadałkę major.

– Co?

– Aneksję tej Ziemi. Twoja decyzja będzie przecież… Rozumiesz.

Praduiga zagapił się ciężko przed siebie.

– Tylko sekundy – mruknął major. Wnętrza dłoni wycierał nerwowo o płaszcz, pociły się. – Jak myślisz, co się stało z tamtymi Zwiadowcami? Tymi wszystkimi maszynami? – Słowa; musiał mówić. – Dlaczego On tak to zorganizował? Dlaczego chciał, żebyśmy…

– Aaaaaaaaa!!! – rozwrzeszczał się Celiński. Mignięcie.

Na sekundę przed przerzutem wydało się Praduidze, że dostrzegł wychodzącą z dworku Esslen, zdrową i uśmiechniętą – ale to nie mogła być prawda.

Lustrzana kopuła. W kryształowym świecie jej nieskończoności – tysiące odbić. W nich altanka, trzech mężczyzn i trup.

Celiński stracił przytomność.

– Może Oni walczą ze sobą – szeptał Crueth gdzieś w bok, jakby nie zauważył, że zostali przerzuceni. – Ci Bogowie równoległych wszechświatów…

– Co to znaczy?! – krzyknął w pustkę Lopez. – Dunlong!!

– Nie ma powodu do wrzasków – odezwał się z powietrza głos Dyrektora Piątego Departamentu. – Normalne środki ostrożności. Zaraz to zdejmiemy; cholera wie, co mogliście przywlec ze sobą. I nie zdziwcie się: jest druga kopuła. Ta dolina została u nas kilkanaście lat temu zalana, sztuczne jezioro tu mamy. Musieliśmy zbudować keson na dnie. Ho nie żyje?

– Nie żyje.

– Calver?

– Uciekł. – Lope/ zerknął na Cruetha. – Też nie żyje.

Dunlong umilkł.

Lustrzane tafle rozsunęły się na kilka metrów. To samo rozproszone światło, które oświetlało wnętrze zwierciadlanej śluzy, utrzymywało w głównej komorze kesonu irytujący półmrok. Cienie, cienie, cienie.

Crueth, milczący, zamyślony, siedział nieruchomo na pozornie słabym Ohlenowym krzesełku, wpatrując się w jakiś odległy horyzont zagubiony pośród niezliczonych

71
{"b":"89148","o":1}