Литмир - Электронная Библиотека
A
A

IV. Ziemia Chrystusa

Wyszedłszy z dżungli na plażę, mężczyzna zatrzymał się. W dżungli panował plamisty półmrok, miejscami cień głębszy od ciemności księżycowych nocy, i oczy blondyna, nagle zaatakowane igłami promieni wysoko stojącego słońca, oślepły; stał i potrząsał głową, póki nie odzyskał wzroku. Wreszcie białe plamy rozpłynęły się; nasunął głębiej na oczy jasny kapelusz, rozejrzał się, zaklął melancholijnie – i ruszył na południe.

Ocean szumiał leniwie, raz głośniej, raz ciszej, w rytm podnoszących się i gasnących fal.

W ciągu dziesięciu minut marszu blondyn minął sześcioro wczasowiczów. Przyglądali mu się zdziwieni: na całych siedemdziesięciu milionach hektarów należących do konsorcjum Paradise ludzi noszących ubrania można było policzyć na palcach jednej ręki – a on miał na sobie czarne spodnie, ciemną koszulę, nawet krawat. Kochająca się w cieniu drzew para ujrzawszy go zaczęła się dziko śmiać; rechotali tak, póki nie stracili tchu. Zignorował ich.

Minąwszy niewielki cypel, skręcił na południowy zachód; wzdłuż głębokiego łuku zatoki zmierzał ku drugiemu, przeciwległemu cyplowi. Przyspieszył, rozciągnął usta w mimowolnym uśmiechu ulgi: rozpoznał rysy twarzy nagiego mężczyzny rozciągniętego leniwie pod nadbrzeżną skarpą.

Gdy blondyn zatrzymał się tuż przy jego głowie, przywleczony przezeń cień padł na twarz śpiącego.

W zasięgu wzroku, prócz nich, nie było nikogo: dżungla, plaża, ocean, niebo, słońce. Fascynujący, odległy i głęboki poszum ścigających się fal; usypiający koncert porażonej zaklęciem niezrozumienia przyrody – nic więcej.

Blondyn na moment odgiął rondo kapelusza i wytarł rękawem zroszone potem czoło. Odetchnął. Po czym kucnął i potrząsnął ramieniem śpiącego.

Obudzony niechętnie uniósł lewą powiekę.

– Czego? – wymamrotał.

– Seńor Praduiga?

– Czego?

– Lopez Praduiga?

– A jeśli tak, to co? Strzeli mi pan w łeb? Kim pan w ogóle jest?

– Przysyła mnie Dunlong, jestem z Ziemi Stalina; pan zapomniał telefonu.

– Odczep się pan, w tyłek miałem sobie go wetknąć? Czy też kisić się tak we własnym pocie? – Lopez obrzucił mężczyznę spojrzeniem pełnym obrzydzenia. – A w ogóle to dałem sobie urlop. Tego panu Dunlong nie powiedział?

– Ja nic nie wiem. Mam tylko pana zawiadomić, że Dunlong prosi pana o jak najszybsze przybycie.

– Wracam za miesiąc. I trzy… cztery dni… Który dzisiaj jest?

– Jak najszybsze, to znaczy natychmiastowe.

– Aha. Do widzenia. Nie zasłaniaj mi pan słońca, ja się opalam.

– Powtarzam…

– Według kontraktu mam prawo do urlopu. Niech Dunlong mi tu…

Blondyn przerwał mu.

– Pan nie rozumie. Pan Dunlong prosi pana o powrót. Gdyby to było proste polecenie, posłużylibyśmy się kimś z obsługi Raju. A ja pana proszę.

Lopez wolno wstał. Był mężczyzną wzrostu doskonale średniego i doskonale średniej tuszy i mógłby uchodzić za przeciętnego, trzydziestokilkuletniego biznesmena, gdyby

nie wspaniała koordynacja ruchów, gracja zawodowego szermierza oraz dziwnie spokojnie spojrzenie, wzrok prawie senny.

Chwilę trawił słowa blondyna.

– Legitymacja – rzucił.

Wysłannik Dunlonga wyjął ją z tylnej kieszeni spodni i niechętnie podał Lopezowi. Była to gruba, niewielka karta ze zdjęciem blonyna, kodami identyfikacyjnymi (DNA, profilu głosu, siatkówki oka), danymi osobowościowymi właściciela (nazywał się Ulrich K. G. Tysler), opatrzona emblematem departamentu wkomponowanym w uniwersalne, zaakceptowane przez UEO logo niepodległej Ziemi z dodatkiem: „Stalin's Earth, K. T. O. G." Na odwrocie znajdowała się płytka kontrolna. Lopez odblokował ją i oddał legitymację Tyslerowi.

Ten, westchnąwszy, przycisnął do płytki kciuk – choć po prawdzie równie dobrze mógłby to być którykolwiek inny palec, dowolny kawałek ciała: dla sprawdzenia genotypu każda komórka jest dobra – płytka pożerała nabłonek, linie papilarne można wszak zmieniać jak kolor oczu, a samego siebie nie podmienisz. Nie włączył się alarm.

– Aleś pan strachliwy.

– Mam nadzieję, że to nie jest fałszywka; nie ma tu nigdzie żadnego terminalu, na którym mógłbym ją sprawdzić.

– Paranoja.

– Dobrze o tym wiem. – Praduiga odwrócił wzrok i zaczął wypatrywać czegoś na oceanie. – A teraz powie mi Pan, czego to właściwie Dunlong ode mnie chce.

Ulrich zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować.

– Nie wiem.

– Nie poinformował pana, cóż to za argument mnie przekona? Zapomniał go pan?

– Nie zapomniałem. Powiedziałem już: on pana prosi.

– Tak, to istotnie niezwykłe… No dobrze, a panu nic nie obiło się o uszy?

– Panie, plotki mam tu powtarzać? Idzie pan czy nie?

– Niby z jakiego powodu?

Ulrich westchnął do nieba.

– Tak myślałem.

– Tak pan myślał? A co, znamy się skądś?

– Nie, nie. Celiński to przewidział. Tu mi kaktus, powiedział, jak on na to pójdzie. Lopez oderwał wzrok od oceanu.

– Celiński?

– Czeka w helikopterze przy Bramie. Mamy zabukowany przerzut na czternastą czterdzieści. – Tysler nagle zaniepokoił się. – Zegar, czas – rzucił.

– Dwunasta pięćdziesiąt dwa – poinformował go zegarek.

– Cholera.

– Celiński. – Lopez pokręcił głową. – Co w tym robi Zwrotnicowy ze Zwiadu? – spytał, bardziej samego siebie. Tyslerowi ręka omdlała i przełożył kapelusz do lewej.

– Dunlong go wysłał, w nadziei, że pana przekona. Kumpel kumpla.

Lopez doznał objawienia.

– Jest Nić?

– Co?

– Złapaliście Nić?

– Mówiłem, nie będę tu powtarzał plotek. Nie chcę wylądować w Piekle.

Lopez uśmiechnął się.

– A za jaką to plotkę można wylądować w Piekle? -pokręcił głową. – Nić złapali. Ulrich jęknął.

– Człowieku, miejże litość! Powiedz, żebym się odwalił i kończmy to. Roztapiam się! Cóż tam widzisz w tej wodzie?!

– Czego nie widzę – zaakcentował Praduiga. – Masz pan szczęście, jakby tu była, prędzej wyprułaby ze mnie flaki… – skrzywił się porozumiewawczo. – Może popłynęła za cypel. Jazda, zmywamy się stąd, zanim wróci.

Ulrich z ulgą wypuścił powietrze z płuc, założył kapelusz i powtórnie się uśmiechnął – uśmiechem męczennika.

– No. To już. Zejście do tuneli jest na północy; mam nadzieję, że nie północny cypel miał pan na myśli.

– Ślepy nie jestem. Pozostawiał pan ślady jak ranny

żółw.

Lopez wyminął Tyslera i ruszył wstecz po tych śladach. Ulrich ponownie jęknął i truchtem podbiegł do niego: Praduiga narzucił straszliwe tempo.

Po minięciu cypla dostrzegli kołyszący się w oddali na falach kuter straży przybrzeżnej Imperium Azteckiego. Korzystając z gwarantowanej przez konsorcjum słonecznej pogody, żołnierze Syna Bogów opalali się na pokładzie, przyglądając się z zaciekawieniem owym tajemniczym nadludziom, za odezwanie się do których, uśmiechnięcie – prawo karze śmiercią.

Praduiga i Tysler dotarli do sztucznej ścieżki, gładkim łukiem wcinającej się w dżunglę, w dziesięć minut; ścieżką, nareszcie osłonięci od straszliwie palącego słońca, doszli do zejścia do stacji sieci podziemnych kolejek Raju, które stanowiły jedyny dostępny na jego terenie środek komunikacji – każdy inny zburzyłby tę niemal czarodziejską wizję bezczasowej krainy szczęścia i spokoju. W końcu dojechali do Bramy, gdzie Lopez złożył był w przechowalni swoje rzeczy; czekał już tam na nich na platformie startowej śmigłowiec.

Kwadrans potem znajdowali się już w powietrzu, w drodze do Tenochtitlanu.

2.

– Panie majorze.

– Taa?

– Linainen.

– Przełącz.

W miniaturowych słuchawkach majora, ukrytych w jego małżowinach usznych, zaszemrał głos porucznika Linainena:

– Wszystko obsadzone. Trzymamy wąwóz i zbocza, nikt niczego nie zauważył.

Nie odrywając wzroku od układu trójwymiarowych Projekcji, przedstawiających pod różnymi kątami i w różny sposób rozpościerającą się niżej zalesioną kotlinkę, major rzucił od niechcenia:

– A jak Carterczycy?

– Jak to oni. W końcu co yantscharzy, to yantscharzy. – Linainen zaśmiał się powtórzywszy stary slogan reklamowy.

– Gdyby coś się zaczęło, natychmiast meldować.

– Tajes.

Major strzelił palcami i sierżant łącznościowiec przerwał połączenie.

Nad kotliną leniwie wstawał szary świt. Major podszedł do skarpy zamykającej od północy półkę skalną, na której mieścił się punkt dowodzenia. Był on zamaskowany jednostronnymi holografikami przedstawiającymi tę samą wiszącą nad przepaścią półkę i nagą ścianę za nią, puste i nie tknięte przez człowieka, lecz przesunięte w przód o sześć metrów, co z odległości pół mili było praktycznie nie do dostrzeżenia – chyba, że ktoś wycelowałby w to miejsce laserowy dalmierz bądź przyjrzał się mu okiem analizatora KTZ, jednakże podobnego sprzętu demajska partyzantka antykomunistyczna nie posiadała. Poza tym maskowanie było doskonałe, pochłaniano nawet ciepło ciał ludzkich ukrytych za holografikami; maszyny na jego miejsce emitowały sztuczne, znikome ciepło skały, oszukując w ten sposób satelity i wprowadzając w błąd ewentualnych dociekliwych obserwatorów wyposażonych w gogle wychwytujące promienie podczerwone. To również był zbytek ostrożności – partyzanci wszak nie mieli dostępu do tak wyrafinowej techniki, nie dysponowali żadnym kosmodromem, z którego mogliby wysłać na orbitę własne sputniki. Zresztą i tak huntery Sojuszu natychmiast by je strąciły.

I właśnie z uwagi na owe huntery, aż nazbyt sprawne zabytki okresu Zimnej Wojny – niech je szlag, klął w myślach major – przerzut Skalpela musiał nastąpić w ostatniej chwili, zgrane musiało być to co do sekundy. Ostatnią rzeczą, jakiej Dunlong i rząd Ziemi Stalina sobie życzyli, było dozbrajanie tych, których zamierzali podbić -jeśliby bowiem Skalpel został trafiony przez jakiś orbitujący myśliwiec, niechybnie do tego właśnie doprowadziłaby analiza jego szczątków przeprowadzona przez naukowców Sojuszu. Czas rozpoczęcia akcji ustalono z góry i atakujący musieli się do niego dostosować, nie wchodziły w grę żadne korekty: Skalpel miał zostać wystrzelony na tutejszą orbitę o szóstej siedemnaście i pięć sekund; trochę późno, lecz ani jedna z trzech stalińskich orbitalnych Katapult nie przechodziła wcześniej nad analogicznym obszarem Ziemi Stalina. Major odczytał czas: 5.57. Jeszcze dwadzieścia minut. Nie lubił akcji o tak napiętym harmonogramie.

58
{"b":"89148","o":1}