VII. In partibus infidelium
– A skąd wie, że oni wszyscy mają dusze?
– Kto?
– Noo, papież.
Katzinger spojrzał na geologa z irytacją.
– Znowu cię naszło? Pomógłbyś mi lepiej z tą zbroją.
Herle zgasił peta i podźwignął się z fotela. Garbił się i choć była to jego naturalna poza, wydawało się, że trwa w niej w obawie przed zahaczeniem głową o półki czy podwieszony do kratownic niskiego sufitu sprzęt. W ogóle habitat był ciasny. Niby przeznaczono go dla czterech osób, a teraz zamieszkiwało go tylko ich dwóch, nie znalazłoby się tu wszakże ni jednego nie wykorzystanego metra kwadratowego. Główne pomieszczenie wypełniała aparatura badawcza, peryferia komputera i system podtrzymywania życia, ściśnięte i upakowane zgodnie z doktryną kosmicznej ergonomii, potrafiącej zmniejszyć muszlę klozetową do rozmiarów książki, a prysznic zmieścić w walizce. Na dodatek panował tu bałagan, bo geolog dotąd nie zawracał sobie głowy czynnością tak prozaiczną, jak sprzątanie. I gdyby nie wbudowane w system wymiany powietrza aromatory, cuchnęłoby tu niczym w chlewie.
Herle podszedł do mocującego się ze skafandrem księdza i pokiwał z politowaniem głową.
– Dałem ci przecież wczoraj nagranie z instrukcją. Nie chciało się potrenować w symulacji? Teraz będziemy się z tym mordować na żywo. Cofnij rękę. Jeszcze bardziej. To jest typ produkowany specjalnie na Rosę, CGS zaprojektowało go na nasze zamówienie, mają patent; Amerykance i Francuzi chodzą w jakichś przeróbkach standardu, a Chińczycy… widziałeś ich, co? Czysta komedia. Nie ruszaj tego, samo wejdzie ci w żyłę. Dobrze. Teraz rozluźnij mięśnie. No, powiedz mi, skąd on wie?
– O co ci chodzi?
– Nie udawaj. Przecież wysłali cię tu, bo Watykan orzekł, że Wodniki mają dusze. Czekaliście na to sześć lat. U Jankesów na Brązowej Górze już drugi rok siedzi trzech Świadków Jehowy, oblatują całe Krzywe Wybrzeże; a jeden informatyk żabojadów z Grot jest nawiedzony muzułmanin i od samego przylotu puszcza im tam w głębinę Koran, chociaż ksenologowie klną go w kamień. Konkurencja, konkurencja. Musisz teraz nadrobić opóźnienie. I właśnie nie wiem, czy wprosiłeś się do mnie na Ząb, bo wszystko jedno ci było gdzie, a tu akurat habitat świeci pustkami – czy też wybrałeś tę okolicę świadomie, z uwagi na tutejsze Wodniki. Mówiłem, żebyś rozluźnił mięśnie. No. Tak. Teraz druga. Nie bój się, one muszą wejść na końcówki nerwów, to nie boli.
– Słuchaj, Herle, przecież ty nie jesteś wierzący…
– Jasne, że nie.
– …więc co cię to wszystko obchodzi?
– No wiesz! – parsknął geolog. – Spadasz mi tu po pół roku samotności, na pewno też nie uwiniesz się z tym nawracaniem w tydzień, jesteśmy skazani na siebie, ja na ciebie, ty na mnie, do kogo innego mogę gębę otworzyć, do komputera tylko – i jeszcze się mnie pytasz, co mnie to wszystko obchodzi? A co niby ma mnie obchodzić, jak nie twoja robota? Będziesz ich nawracał, nie?… No i co najlepszego robisz? Szeroko otwarte! Szeroko otwarte! Nie mrugaj, do cholery!
Katzinger skrzywił się, nie wiadomo, czy w reakcji na słowa Herlego, czy poczynania skafandra.
– Nawracał…! – parsknął. – To nie jest takie proste…
– Toteż się pytam. Skąd on wiedział, że oni wszyscy mają dusze?
– Co to znaczy: „wiedział"? – zirytował się ksiądz.
– Kościół nie neguje ewolucji, prawda?
– Pewnie że nie.
– Wiem, wiem: Biblia alegoria, czytać między wierszami, dosłowności coraz mniej. Ale na przykład z duszy nieśmiertelnej wycofać się nie możecie. A gdzieś musi istnieć ta granica, bo tu nie ma ciągłości, jeno twarda alternatywa: „albo-albo". Żadnych procentów, ułamków; albo masz duszę, albo nie masz. Człowiek lub zwierzę. To znaczy -człowiek jak człowiek, już nie tylko homo sapiens sapiens przecież. Więc skoro akceptujecie ewolucję, musicie ustanowić gdzieś linię graniczną, wskazać na drzewie genealogicznym człowieka to miejsce, tę odrośl, prehistoryczny moment, w którym zostaliśmy przez Boga obdarzeni nieśmiertelną duszą jako istoty odpowiadające już kościelnej definicji człowieka: intelekt plus wolna wola. Prawda? Dobrze mówię? Nie zaczniesz mnie chyba przekonywać, że i to był proces naturalny, i że polegał na sukcesywnym przyroście jakiejś konkretnej cechy, zaraz doszlibyśmy bowiem do absurdu, iż nawet taki pantofelek, nawet jednokomórkowce, jako bardzo krótko uczestniczące w owym procesie, posiadają z ćwierć promila duszy. A to herezja. Więc nie.
– Znalazł się teolog – mruknął skupiony na walce ze skafandrem Katzinger.
Herle go zignorował; całkowicie pochłonął go własny wywód, zauroczył dźwięk własnego głosu – geolog popadł w nałóg słów.
– Trzeba pójść przybliżeniami. Wiemy, że my posiadamy dusze; i wiemy, że pantofelek jej nie posiada. To już jest coś, już jakaś klamra, ograniczenie; już informacja. Spróbujmy przybliżyć się jeszcze bardziej. Ryby? Płazy? Gady? Nadal nie. Jeszcze bliżej. Jakieś ssaki. Trzeba nam zejść z drzew. Małpoludy włochate podpierające się rękoma. Też nie, za bliskie dzisiejszym szympansom, konieczna jest cezura ostrzejsza. Przyjmijmy więc z grubsza tożsamość cech zewnętrznych. Ale to przecież nie one stanowią o człowieczeństwie. Więc intelekt. Musi być to umysł górujący nad wszelkimi posiadanymi przez istoty, które
sami definiujemy jako zwierzęta. Zdolność myślenia abstrakcyjnego? Mowa? Pismo? Konkretne kryterium nie jest ważne, ważny jest sam fakt istnienia granicy, po której jednej stronie znajduje się zwierzę, a po drugiej człowiek z nieśmiertelną duszą. Określmy ją sobie umownie – tę granicę, miarę – jako IQS: Intelligence Quotient for Soul. Na razie wszystko okay – ale na razie operujemy w skali makro. A spróbujmy nieco obniżyć lot. Ewolucja nie jest procesem jednotorowym, biorą w niej udział całe gatunki, a nie poszczególne istoty – lecz z milionleci przejdźmy na dziesięciolecia. Oto pierwszy w dziejach osobnik przekracza IQS. Otrzymuje zatem – otrzymał przed urodzeniem – duszę. No dobrze, ale dusza nie jest kodowana genetycznie, nie należy do fenotypu. Jeśli nasz pierwszy człowiek sparzy się teraz z osobnikiem o nie dosyć podrasowanych genach, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, właściwie graniczące z pewnością, że dzieci pierwszego prawdziwego człowieka okażą się na powrót zwierzętami, bo umysłowo ulokują się poniżej IQS. Takie jest prawo statystyki, nie przeskoczysz tego. Nie tylko że człowieka urodziły zwierzęta – co zresztą powinno być oczywiste dla każdego, kto wierząc w duszę wierzy zarazem w ewolucję – ale sam człowiek rodził zwierzęta. Nie raz przecież. Mowa o ewolucji, a więc otchłaniach czasu wprost oceanicznych. Przejścia gatunkowe następują nie skokowo, a kumulatywnie, sumą zdarzeń probabilistycznych. Bez wątpienia zatem tysiące razy rodził się z pary zwierząt i ginął bez innego niż zwierzęce potomstwa człowiek z IQS, zanim statystyka doprowadziła do wystarczająco dużej liczby jednoczesnych spotkań osobników obdarzonych duszą, by zmiana genetyczna utrwaliła się w grupie na tyle, aby żadne – a w każdym razie mało które -wewnętrzne skojarzenie jej członków nie prowadziło do degeneracyjnego zezwierzęcenia się. Od tego dopiero momentu prawomocne stało się uogólniające twierdzenie o posiadaniu duszy. Ale też przecież nie do końca. Gatunek to wszak nie ta jedna grupa. Z punktu widzenia statystyki jest zgoła niemożliwością, by analogiczne przejścia pul genetycznych powyżej IQS stały się jednoczesnym udziałem wszystkich populacji w ramach danego gatunku. Dlatego pytam: skąd papież wie, że dusze posiadają nie tylko Wodniki z Kotła? Te społeczności pozostają we wzajemnej izolacji od bardzo długiego czasu, już znaczącego ewolucyjnie. Dobra, wstrzymaj oddech, policz do dziesięciu.
Doktor Katzinger posłał ironicznie uśmiechniętemu geologowi złe spojrzenie.
– Czy gdyby urodziło ci się dziecko z zespołem Downa albo i jeszcze mocniej upośledzone – spytał – utrzymywałbyś, że nie posiada ono duszy i jest zwierzęciem?
Herle odstąpił na to dwa kroki wstecz, uniósł brwi. Otworzywszy samozapalającego się papierosa, zaciągnął się głęboko.
Wydymając wargi, przyglądał się potem kończącemu kontrolę skafandra misjonarzowi.
– Co mam zmienić, jeśli uczucia nie zgadzają mi się z teorią? – mruknął wreszcie, rozeźlony i już bez uśmiechu. – Uczucia? Mhm…? A cholera z wami, zasram fideiści…
Katzinger szedł już ku śluzie habitatu. W skafandrze CGS-u miał dwa i pół metra wzrostu, ważył pół tony; nawet wziąwszy poprawkę na 1,22 g Rosy, dodatkowe obciążenie było olbrzymie. Skafander posiadał własne zasilanie, przechwytywał impulsy neuronalne Katzingera i wyprzedzał skurcze i rozkurczę jego mięśni; doktor znajdował się we wnętrzu robota, zatrzaśnięty został przez tytanowo-węglowy egzoszkielet. Urządzenie powrastało mu w organizm setkami i tysiącami nanoelektronicznych szypuł, wcisnęło się do wnętrza żył i tętnic, wpełzło do odbytu, cewki moczowej, ust, nosa, gardła, kanalików uszu. Nie było tu szybki hełmowej, nie było nawet hełmu, czarny pancerz krył obłą skorupą sam kształt ludzkiej sylwetki. Z mrocznego, wilgotnego i ciepłego wnętrza skafandra, pachnącego skórą niemowlęcia, wyłoniły się i przylgnęły do gałek ocznych doktora („Szeroko otwarte! Szeroko otwarte! Nie mrugaj, do cholery!") dwa polipy zakończone fotowzbudnymi membranami o wysokiej rozdzielczości impulsów. Nie mógł teraz opuścić powiek. Strzelano mu
światłem bezpośrednio w źrenice. Skafander zapośredniczył mu wzrok, gdzieś na powierzchni tej chropowatej skorupy znajdowały się, odporne na atmosferę Rosy i żrącą chemię jej oceanu, semiorganiczne ślepia, którymi patrzył będzie na świat przez najbliższe godziny.
Przed wejściem do śluzy doktor Katzinger po raz ostatni obejrzał się wstecz – spojrzenie zatoczyło stuosiemdziesięciostopniowy łuk, zanim nawet zdążył się poruszyć w swej technozbroi – i zobaczył Herlego: siedzącego w fotelu, z nogą założoną na nogę, palącego tego swojego beznikotynowego papierosa i gapiącego się w sufit. Sufit habitatu znajdował się tak nisko, że kapłan w skafandrze musiał uważać, by weń nie walić przy każdym kroku.
Wyszedłszy ze śluzy na zewnątrz habitatu, misjonarz mimowolnie zatrzymał się, bo przyssane do jego gałek ocznych oftalmoktory bluzgnęły mu w źrenice tak intensywnym widokiem, że z niemożności niedowierzającego zamrugania złapał doktora naraz ciężki, choć chwilowy stupor. Stał więc i patrzył, a że patrzył nie swoimi, nie ludzkimi oczyma, widział co innego niż na ekranach monitorów i w gęstych holografiach, na podstawie których to obrazów skonstruował sobie dotychczasowe wyobrażenie Rosy. Teraz planeta szczerzyła do niego zęby. Skafander CGS-u był urządzeniem należącym już do generacji nie tyle inteligentnych sług, co inteligentnych komplementatorów: on nie pomagał człowiekowi – on go uzupełniał. Nie narzędzie – a nieorganiczne ciało. To, co docierało do zewnętrznych receptorów skafandra, i to, co wstrzykiwał on oftalmoktorami w oczy i mózg Katzingera – otóż to nie było to samo. Po drodze informacja napotykała szereg filtrów oraz poddawana była licznym przekształceniom. Teraz doktor widział niewidzialne; niewidzialne – lecz przecież istniejące, realne. Góry płonęły szkarłatem radioaktywności. Fioletowe fronty cieplejszego powietrza sunęły ku niebu jak dno piekła. Z horyzontu biły weń koślawe pioruny, porozczapierzane zachłannie w krótkie łapy o tuzinie elektrycznych szponów. Samo powietrze w różnych miejscach posiadało różną barwę, czasami było przejrzyste, czasami mniej, czasami w ogóle. Ziemia się poruszała. W rzeczywistości – rzeczywistości homo sapiens – poruszało się co innego, ale ksiądz odbierał teraz prawie całe spektrum promieniowania elektromagnetycznego. Cisza pulsowała mu w uszach sambą rozpędzonej krwi.