– Mówią o panu: Muchobójca.
– Mówią.
– Kim pan właściwie jest?
– Kolekcjonerem.
Szli ciągnącą się równolegle do zewnętrznej kolumnady tarasu galerią, wypełnioną eksponatami z kolekcji Muchobójcy, niektórymi doprawdy imponującymi. Winston Claymore III poświęcał im wszelako niewiele uwagi, operując spojrzeniem głównie w okolicy twarzy gospodarza. Muchobójca był bardzo wysoki – podług danych z akt agencji detektywistycznej: dwa metry dwanaście centymetrów – na dodatek proporcjonalnie zbudowany, co gorsza, ani trochę się nie garbił, i Claymore, niegdyś przecież skrzydłowy w uniwersyteckiej drużynie koszykówki, wyglądał przy nim na chudego karła, zatrzymaną w rozwoju ofiarę własnych hormonów.
Przystanął przy ułożonym na marmurowym postumencie, przykrytym przezroczystym kloszem, czarnym jak bezgwiezdna noc kamieniu wielkości pięści.
– A to co? – spytał. – Meteoryt?
Muchobójca, zanim odpowiedział, zrobił coś dziwnego: zagapił się przez moment najpierw w lewe, potem w prawe szkło zwierciadlanych okularów Claymore'a, a następnie szybkim ruchem sięgnął mu do twarzy, zdjął je i wsunął do kieszeni szarego garnituru Amerykanina.
Dopiero wtedy odpowiedział:
– Nie.
Claymore przez chwilę czekał z kamiennym obliczem na dalsze wyjaśnienia, wreszcie powtórnie zapytał:
– Więc co?
– Dlaczego to pana tak interesuje? Claymore zmarszczył brwi, ale na twarzy Muchobójcy nie drgnął ani jeden mięsień.
– Tak spytałem – mruknął Amerykanin. – Z ciekawości. Wystawił go pan przecież, że każdy może zobaczyć, więc…
– Nie każdego wpuszczam do wnętrza mojego domu. W rzeczy samej prawie nikogo. Claymore wzruszył ramionami.
– Jak pan woli. Wyjdźmy już na ten taras.
Wyszli.
Słońce stało w zenicie. Na niebie błękitniejszym od oczu anioła wisiało zaledwie kilka małych, białych obłoczków, które radośnie przeganiał wiatr znad Morza Czerwonego. Taras otwierał się poprzez krótką kolumnadę bezpośrednio na czystą, jasnożółtą plażę, o linii zasięgu fal prostej niczym kreska architekta. Woda w morzu miała kolor gorącego lodu.
Ten teren, jak okiem sięgnąć, był własnością prywatną i na całej plaży nie dostrzegł Claymore ani żywej duszy.
Zasiadłszy w wiklinowych fotelach, przy owalnym stoliku wspartym na trzech ażurowych nogach, zanurzeni w głębokim cieniu, szumie morza jak oddechu śpiącego lewiatana – kontemplowali nieskończoność horyzontu.
– Dużo musiało pana kosztować – rzekł Claymore po odejściu arabskiego służącego, który przyniósł im na wielkiej tacy filiżankę gorącej, gęstej kawy dla Muchobójcy i szklankę lodowato zimnej coli dla Amerykanina.
– Tak – skinął głową Muchobójca, po czym zadziwił Claymore'a po raz drugi, bo wypił ów czarny jak smoła wywar za jednym przyłożeniem warg, kilkoma szybkimi, długimi łykami.
– Słyszałem, że szejk jest pana przyjacielem – zagadnął Winston.
– Ja również słyszałem.
Claymore sięgnął po swoją colę.
– Szkoda, że nie ma pan chociaż piwa; taki upał może człowieka na dobre wykończyć. Zimne piwo, wie pan…
– Alkohol. Koranu pan nie zna? Takie prawo. Trzeba było lżej się ubrać.
Sam Muchobójca był boso, w przewiewnych szarawarach i rozpiętej jedwabnej koszuli. Jego skóra była już tak ciemna, że mógł uchodzić za rodowitego mieszkańca tych ziem, zwłaszcza że i rysami twarzy – ostry, orli nos, wystające kości policzkowe, ciemne brwi – i kolorem włosów – brunet – wcale się od tubylców nie odróżniał.
– No cóż – warknął Claymore, którego zapas zawodowego dobrego humoru zaczynał się powoli wyczerpywać -wyskoczyłem tu z pracy na kilkanaście godzin, bo pan nie zechciał się pofatygować do Stanów, więc…
– Przepraszam. Zachowałem się nieuprzejmie. Proszę o wybaczenie.
Winston Claymore mało się nie zakrztusił swoją colą.
– Ależ nie ma za co, nic się nie stało. Byłbym jednak wdzięczny, gdyby zechciał pan wysłuchać mojej propozycji z uwagą.
– Słucham.
Claymore założył nogę za nogę, poprawił ułożenie poły marynarki.
– Jak pan zapewne wie, panie Mrozowicz, występuję w tej chwili jak najbardziej oficjalnie, jako prezes zarządu Q amp;A; chociaż, mam nadzieję, treść naszej rozmowy pozostanie jedynie między nami dwoma. Skądinąd wiadomo mi, że raczej nie słynie pan z gadatliwości.
– Może pan być pewien mojej dyskrecji.
– Mhm, tak.
– Zgaduję, iż chodzi o jakąś usługę dla pańskiej kompanii eksploracyjnej.
– Oczywiście.
– Może zanim przejdziemy do szczegółów, omówi pan kwestię mego wynagrodzenia.
Claymore uśmiechnął się pod nosem.
– Z tego reportażu, który o panu zrobili, można było wywnioskować, iż jest pan zapalonym aż do szaleństwa hobbystą i dla powiększenia swej kolekcji, tudzież poszerzenia wiedzy, bez pytania pojedzie pan na koniec świata, jeszcze dopłacając.
– Cały materiał skręcono bez mojej zgody; został tendencyjnie dobrany i zmontowany, i opatrzony zniesławiającym komentarzem. Pozwałem już jego autorkę i wydawcę i mój adwokat jest pewien wysokiego odszkodowania.
– Co się pan dziwi, chcieli zrobić film o jakimś bogatym ekscentryku, padło na pana, reszta to detale, oni wliczają koszty takich procesów w coroczny budżet; żeby pan wiedział, jakie idiotyzmy wygadują o mnie!
– Jakie? Claymore zaśmiał się sztucznie.
– Jeszcze większe, jeszcze większe!
– Mówiliśmy o moim honorarium – przypomniał Muchobójca.
Claymore spoważniał.
– Jaka suma by pana zadowoliła?
– Żadna.
– Słucham?
– Pieniądze mnie nie interesują, panie prezesie.
– Ciekawa religia. Co w takim razie pana interesuje?
– Ach, to i owo.
– Proszę wymienić.
– Własna Brama na przykład.
Gdyby teraz pił, tym razem Claymore zakrztusiłby się z całą pewnością.
– Pan raczy żartować!
– Proszę się nie obrażać. To była tylko propozycja. Wszak jeszcze w ogóle nie wiem, ile może być warta owa usługa, którą chce pan ode mnie kupić.
– Przecież się nie obrażam. Ale pan chyba dobrze wie, że to nierealne – co, postawiłby pan sobie prywatną elektrownię atomową?
– W takim razie może jednak przejdźmy do szczegółów tyczących samej usługi.
Claymore podrapał się w gładko ogolony podbródek.
– Mówiąc krótko, chciałbym, żeby mi pan wyegzorcyzmował pewną planetę.
Muchobójca ani mrugnął.
– Rozumiem. A bardziej precyzyjnie?
– A bardziej precyzyjnie – to właściwie chodzi o księżyc.
– Rozumiem. Można wiedzieć, co panu podsunęło myśl, żeby skierować się właśnie do mnie? Ten reportaż?
– Skądże! Jaki poważny człowiek wierzy dziennikarzom?
– A zatem?
– To niby wszystko jest ścisła tajemnica i każdy strzeże swojej Bramy jak dziewictwa rodzonej córki, ale plotki rozchodzą się i tak. Tu się już wytworzyła zamknięta, hermetyczna grupa specjalistów, takich internacjonalistycznych ekspertów, których rygory konfidencji niewiele obchodzą, nie bardzo można ich zmusić do milczenia, każdy zarabia milion rocznie, gwiżdżą na wszelkie restrykcje i regulaminy, a że rynek pracy im się jeszcze nie ustabilizował, są duże przepływy, utrzymuje się wysoki współczynnik rotacji specjalistycznej kadry, bez przerwy się ze sobą mieszają; w takim środowisku plotki rozchodzą się bardzo łatwo. Popytałem tu i ówdzie, no i usłyszałem to i owo.
– Co mianowicie?
– A chociażby jak przepędził pan Słoneczne Upiory. To też było zlecenie, może nie?
– Szejk mnie poprosił.
– Ja również pana proszę.
– Pan nie jest szejkiem.
– Fakt. Pan Bóg nie pobłogosławił. Ale czy mam przez to rozumieć, że szejk Szahrad posiada wyłączność na pańskie usługi? Chyba nie od początku tak dobrze się między wami układało: trafił pan do szpitala, dwa razy pana reanimowali; widać niebezpieczne są planety szejka Szahrada.
– A na tym księżycu pana kompanii – były jakieś śmiertelne wypadki?
– Cóż… jeden czy dwa.
– Długo tam na nim siedzicie?
– Mam wrażenie, że zapuszczamy się na zbyt głębokie wody. Najpierw muszę wiedzieć, czy w ogóle jest pan zainteresowany.
– Zainteresowany jestem. Pytanie – czy pan jest dostatecznie zdesperowany?
– Zdesperowany – by uczynić co?
Muchobójca potrząsnął ponad ciemną posadzką tarasu rozluźnioną lewą dłonią i pochylił się nad stolikiem.
– Proszę słuchać uważnie, prezesie Claymore, bo wymienię ostateczną i nie podlegającą negocjacjom cenę żądanej przez pana usługi. Cena jest następująca: prawo do nie kontrolowanego, wielokrotnego użycia Bramy Q amp;A. Zgodzę się na rozsądny czas uprzedzenia. Zgodzę się na równie rozsądny pułap sumarycznej liczby godzin dostępu, na przykład na rok, albo pół roku. Ale to wszystko. Może i nie mogę mieć własnej Bramy, ale kto powiedział, że nie mogę wynajmować cudzej? Jesteście przecież kompanią komercyjną; skalkulujcie sobie zysk i stratę. Bo za energię płacić będę, rzecz jasna, ja. A zatem – czy jest to oferta nie do przyjęcia?
Claymore zapatrzył się gdzieś w morze, którego gładka powierzchnia odbijała światło Słońca z wiernością bliską zwierciadlanej. Miał trzydzieści trzy lata, od dwóch lat kierował kompanią; należał do tej generacji menedżerów, która już nie odróżnia biznesu od wojny: dwadzieścia cztery godziny na dobę, zawsze na fuli, zawsze do oporu, szybkie awanse, szybkie upadki, emerytura w wieku lat trzydziestu pięciu, fortuny zarabiane w ciągu tygodnia, arystokraci zimnego intelektu, książęta Wall Street, w ich żyłach miast krwi płyną komputerowe kody transakcji handlowych. Do czego się modlą, jeśli się modlą, na pewno nie do pieniądza, nie oni; może do samych siebie.
– Co pan rozumie przez „użycie nie kontrolowane", panie Mrozowicz?
– Tylko ja będę znał koordynaty. Claymore skinął głową.
– Tak myślałem. Czy zdaje pan sobie sprawę, że w praktyce czyniłoby to pana pierwszą osobą fizyczną zdolną wejść w posiadanie całych systemów planetarnych?
– Tak.
Claymore prychnął gniewnie, zirytowany monosylabiczną odpowiedzią Muchobójcy.